środa, 5 marca 2014
zjazd
poniedziałek, 17 lutego 2014
black is my happy colour
sobota, 15 lutego 2014
Bohren&der Club of Gore. Blå 23.11.2013
środa, 19 czerwca 2013
Dead Can Dance / Sopot / 12.06.2013
Występ rozpoczął się punktualnie o 19:30 od półgodzinnego setu Davida Kuckhermanna, grającego na trzech handpanach. Niezwykła muzyka stworzona na instrumentach znanych także pod nazwą "latających spodków", brzmiała wyjątkowo dobrze wśród zieleni, do której zdawała się być stworzona. Kuckhermannowi przypadła niezbyt wdzięczna rola supportu przed grupą, która posiada niezwykle wiernych słuchaczy, żeby nie powiedzieć wyznawców, ale wywiązał się z tego wyśmienicie. Pomimo tego, że podczas krótkiego, pięcioutworowego recitalu Davida, Opera, przypominając mrowisko, ciągle wypełniała się ludźmi, gwarem i piwem, to można było wysupłać z jego muzyki kilka interesujących momentów, wśród których wymienić można chociażby klimatyczną kompozycję w arabskiej skali czy też zamianę handpanów na libański instrument perkusyjny, którego nazwa oznacza wieżę lub śmierć, o przyjemnym, nieco przytłumionym dźwięku i szeleszczących dzwonkach.
Po dwudziestej Opera wypełniona była już po brzegi; nie tylko ludźmi, ale też zielenią, która z każdą chwilą pogrążała się w mroku. Spomiędzy liści słała w stronę publiczności tajemnicze szepty i szelesty. Naprawdę niezwykle było obserwować jak podczas występu jednej z ulubionych formacji, która adkrustowała mnie dźwiękami od środka przez ponad połowę życia, przyroda – mająca niezwykłe powiązanie z muzyką Dead Can Dance – tak wyjątkowo oplatała to miejsce, które u większości ludzi wywołuje raczej konotacje z Marylą Rodowicz i Rysiem Rynkowskim niż Lisą i Brendanem.
„Właściwy” koncert zaczął się o zmierzchu, fani dostąpili błogosławieństwa – na ziemię zeszli Bogowie, a nieliczni „widzowie z przypadku” na chwilę zapomnieli o Tyskim i paluszkach i w końcu zorientowali się, że nie są w Opolu, a za mikrofonem nie stoją Robert Janowski i Mandaryna. Zaczęli wpatrywać się w scenę niczym lemury, bo oto pojawili się bohaterowie wieczoru – oprócz Brendana Perry'ego i Lisy Gerrard, ubranej w długi płaszcz kojarzący się trochę z istotą podróżującą po dawnych krainach, mogliśmy posłuchać też basisty Richarda Yale'a, perkusisty Dana Gressona, Astrid Williamson oraz Julesa Maxwella obsługujących instrumenty klawiszowe i chórki, a także wspomnianego wyżej multiperkusisty Davida Kuckchermana, który rewelacyjnie otworzył wieczór. I choć gwiazdy wiedziały doskonale, że wszyscy w Operze przyszli posłuchać przede wszystkim ich duetu, to każdy muzyk podczas występu był niezbędną częścią organizmu.
Trzeba przyznać, że otwierające płytę Anastasis i koncertowy set Children of the sun, to utwór idealny na początek. Mocny, soczysty i gęsty, z lekką nutą psychodelii. Rozpoczęli. I trach! Coś było nie tak. Do uszy zaczęły zlatywać bzyczące owady. Szybko można było się zorientować, że nagłośnienie tego wieczoru będzie wyjątkowo toporne, a ludzie odpowiedzialni za jakość dźwięku, zapewne poprzedniego wieczoru zapijali robaka, bo w powietrzu unosiły się dudniące basy, trzaski i schowane za mgłą instrumenty. Zacząłem trochę współczuć ludziom, którzy siedzieli z przodu, bo z doświadczenia wiem, że źle podane waty potrafią zabić nawet najbardziej udany koncert. Na szczęście siedzieliśmy z tyłu, więc po wydłubaniu kilku pszczół z ucha, pozostało skupić się na innych, licznych walorach występu.
Kolejnym utworem był Agape – zgrabna kompozycja w pustynnym klimacie, przywodząca trochę na myśl solowe dokonania Brendana – na żywo zabrzmiała naprawdę wybornie, choć przeszkadzała źle nagłośniona perkusja Dana Gressona, którego stopa, zamiast wprowadzać w trans, produkowała techno w zwolnionym tempie. Następny w kolejności Rakim, w którym Lisa zagrała moją ulubioną partię na yang t'chin, rozłożył mnie na łopatki, a końcówka i niezwykły tego dnia wokal Brendana śpiewającego: „Favored rhymes to find hope / In the sands of life / sins forgotten”, zdawały się naprawdę rozgrzeszać, czyścić i zarazem dawać nadzieję.
Kiko, rozpoczynający się od niskich, basowych tonów i Amnesia inkrustowana mroczną partią pianina, to piękne i ciężkie utwory – dwa chmurne klejnoty – bardzo ciemne i poskręcane jak korzenie w lasach równikowych. Bliżej im kompozycyjnie do najnowszych dokonań Arcany (która nota bene inspiruje się właśnie DCD) niż wcześniejszych osiągnięć duetu, ale tak jak pozostałe kompozycje z Anastasis – Nerika, Opium i All in the good time – czarne, tęskne ballady, oniryczne podróże po ambientowych i orkiestrowych rejonach, wspierane ciepłym i głębokim głosem Perry'ego oraz silnym, wpływającym w kosmiczne rejestry wokalem Lisy i Astrid Williamson, sprawdziły się doskonale podczas koncertu.
Cieszę się, że usłyszałem kilka starszych kompozycji takich jak Black Sun z Aion czy The Host of Seraphim z Serpent's egg, zaśpiewany przez Lisę w duecie z Brendanem czy Cantarę z Within the realm of a dying sun. Zabrakło Severance, na który czekałem z jakąś głupią nadzieją, choć znałem doskonale set z Wrocławia. Usłyszeliśmy też Ime prezakias autorstwa greczynki Rozy Eskenazi oraz jedną z moich ulubionych kompozycji The Ubiquitous Mr. Lovegrove z Into the labirynth, który jest moim zdecydowanym faworytem wśród longplayów grupy. Brendan nieco podrasował utwór, jeśli idzie o wokalizy i muszę przyznać, że wyszło to idealnie. Tego wieczoru jego głos po prostu miażdżył i koił zarazem.
Dość ciekawie wyszedł utwór Dreams Made Flesh z albumu It'll end in tears i obowiązkowy cover Tima Buckleya – Song to the siren, brutalnie przerwany w sektorze P przez porykiwania ochrony: „Bo zara zabiere wszystkie kamery! Nie robić zdjęć! Zara wezmę!”. Tym samym muszę wspomnieć, że zachowanie ochroniarzy, którzy niczym pracownicy Politbiura, bardzo ściśle przestrzegali regulaminu, było czasami skandaliczne, choć niestety w pewnej części zrozumiałe. Po prostu szkoda, że w czasach, gdy większa część promocji zespołów odbywa się za pomocą sieci, zdjęć i nagrań fanów z komórek, co stanowi też dla fandomu osobliwą pamiątkę, do której dostęp ma w dużej mierze autor i grono znajomych/forumowiczów, zakazano tak surowo korzystać z urządzeń elektronicznych. Rozumiem zatrzymywanie ludzi z kamerami, rozumiem wyprowadzanie pijanych idiotów, którzy udają wilki, ale do licha, dlaczego telefony? Cóż było poradzić, dostosowałem się – zrobiłem tylko osiem zdjęć i raz włączyłem dyktafon.
Ostatnim bisem tego wieczoru, nagrodzonym owacjami na stojąco, był fenomenalny Return of the She-King o wyraźnych inspiracjach celtyckich, zaprawiony sosem, którym zwykle polewa się soundtracki – patetyczne partie smyków, malowanie dźwiękiem, podniosłe rytmy. Utwór wywoływał oczywiste skojarzenia ze średniowieczem, zielonymi pejzażami i armią wracającą przez góry z dalekiej wyprawy i był godnym zakończeniem fenomenalnego wieczoru.
A skoro o powrotach mowa, to i ja poczułem się jakbym wrócił do miejsca, w którym czułem się naprawdę dobrze, bezpiecznie, niezwykle. Ponad półtorej godziny muzyki, która zbudowała we mnie więcej, niż mogłem się spodziewać po dźwiękach, sprawiło mi po prostu przyjemność, która na długo zostanie zapisana, jako jedno z najlepszych przeżyć koncertowych, i odważę się to powiedzieć – duchowych – w moim życiu. A choć nie było idealnie, nie było ogromnej energii bijącej ze sceny i błędy przemykały po strunach głosowych, to tak naprawdę liczyło się tylko to, co działo się we wnętrzach uwielbiających DCD fanów. Podczas Cantary, Kiko czy Host of Seraphim, każdy przemierzał własną pustynię, podróżował po ścieżkach przeszłości i pływał w miejscach, do których nikt oprócz nas samych nie ma dostępu. Chyba tym należy tłumaczyć fenomen grupy, która zgromadziła pod dachem Opery Leśnej wielopokoleniowe tłumy, tak samo jak robi to na całym świecie w setkach innych sal koncertowych, gdzie wyczuć można skupienie, szacunek, podniosłość i może pewien unikalny rodzaj modlitwy (?). Już dawno temu nabrałem przekonania, że Dead Can Dance znalazło sposób, by dotrzeć do korzenia muzyki, do archetypicznej części mózgu, której dziś rzadko używamy, a która odpowiada za odbieranie dźwięków sprzed setek lub tysięcy lat. Na własne uszy przekonałem się, że Dead Can Dance to zespół przeznaczony do trwania, którego płyty będą nadal wirowały w odtwarzaczach, gdy ich twórcy już dawno zatańczą ze śmiercią.
Podobno w 1994 roku w Los Angeles policja aresztowała mężczyznę, który przebrany za Kostuchę, stał w oknach starszych ludzi z kosą w ręku i straszył ich rychłym końcem. Wynika z tego, że Śmierć potrafi nie tylko tańczyć i śpiewać, ale też bawiąc się kształtować, rozgrzebywać i muskać pierwotne emocje. Tak jak w Sopocie.
niedziela, 2 czerwca 2013
Tomasz Stańko Oslo / Soria Moria / Cosmopolite scene recenzja koncertu
poniedziałek, 11 lutego 2013
Różowe owce Freuda
Po pięknym zakończeniu „Velvet”, nadeszła pora na „Diamond way”. Muzycy podziękowali tym utworem fanom, którzy są z nimi, wspierają i wielbią, po czym poczęstowali nas zgrabnym, tradycyjnym już zdaniem: „Aby wszystkie wasze drogi były diamentowe”. I z tą kompozycją zaczęło się dziać coś, czego doświadczyć na własnej skórze można tylko na koncercie. Wieczór wypełniła łagodność i ostrość, noc i dzień, piękno i brud – naprawdę było tam wszystko. Umiejętne łączenie stylów, od yassu przez drum'n'bass, elektronikę, punka, rocka, a momentami nawet metal, jeśli wciśniemy w to krótkie, perkusyjne szaleństwa Klimczuka.
Przeglądając różne recenzje z koncertów Pink Freud, wyczytałem że Mazolewski jest muzykiem przeciętnym i tak naprawdę ciągnie ten różowy, psychoanalityczny wózek dzięki osobowości i piarowi. Cóż, chciałbym być tak przeciętnym muzykiem, by zagrać owe solo w utworze „Bourbon”, które może nie było na miarę finezji Wootena, ale miało w sobie wypierd, godny sporych rozmiarów mamuta; chciałbym przesterowanym brzmieniem zmiatać tak, by pod sceną wszystkim długowłosym zrobiły się trwałe; chciałbym grać taki „jazz dla ubogich”; chciałbym mieć taką radość z grania jak ten „zły Wojtek”. Może i na niektórych robi wrażenie wiejskiego dandysa, może nie gra jak wirtuoz, ale co z tego, skoro muzyka, którą tworzy po prostu porywa? Bas w dupę malkontentom. Freud naprawdę zrobił nam tego wieczoru dobre pranie mózgu.
O „Come as you are” i „Bald inquisitor” nie będę wiele pisał, bo zwyczajnie nie mam ochoty na peany. Wystarczy, że było „właściwie”. Tak jak powinno być na koncertach. Wyśmienite pasaże i solówki Barona, szaleństwo Mazolewskiego, finezja Dudy i solidna dawka łupnięć Klimczuka, który według mnie był trochę za bardzo schowany w Soria Moria, ale uniósł ciężar jak należy. Podwójny bis i tłum ludzi pod sceną, owacje na stojąco i dobre wrażenie. Tyle.
Wierzcie mi – Pink Freud pocięło publiczność w Oslo na kawałki, posoliło i upiekło bez przypraw w kotle dźwięków. Udowodnili, że są naprawdę świeżym, wyśmienitym głosem we współczesnym jazzie i warto posłuchać ich na żywo. Nie sądziłem, że dadzą z siebie tyle, bym długo po powrocie do domu nie mógł zasnąć, rozemocjonowany muzykobrazami i śnił o elektrycznych owcach. A śniłem.
Co na to Zygmunt?
9/10
środa, 6 kwietnia 2011
Koncert Ulver + Zweizz - Eskulap 5.04.2011

Supportem tego dnia był jednoosobowy projekt o nazwie Zweizz. Zupełnie nieznany mi twór w czapce z daszkiem skierowanym do tyłu, składający się z niskiego, zdrowo podtuczonego jegomościa z brodą opasającą całą twarz, który wyglądał tak, jakby swoje już w życiu wypił i wypalił. Co nie zaszkodziło mu oczywiście zażywać na scenie kolejnych środków wzmacniających. Gdy na początku zaczął grzebać coś przy kabelkach i wydawać noisowe dźwięki, myślałem, że to techniczny coś popsuł i próbuje naprawić. Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że oto już rozpoczął się koncert Zweizz. I tak oto poznałem czym naprawdę jest support, gdy do koncertu szykują się mistrzowie. Prawdziwym gównem.
Gdybym nie był na tym koncercie, to też bym pewnie nie uwierzył. Cóż, nie musicie mi wierzyć, ale co widziałem, to widziałem. Na muzykę nie zwracałem uwagi. Albo jej nie było, albo była sforą przypadkowych dźwięków z pogranicza elektrycznego bełkotu i charków z nosa. Ustawiony tyłem do publiczności Zweizz, po prostu pierdział dźwiękami. Potem zaczął eksperymentować z klapą do kibelka i szczoteczkami do zębów. Gdy zaczął udawać rzyganie, okazało się, że w muszli jest zainstalowana kamera, a rzutnik pokazuje na wielkim ekranie facjatę Pana Z. Przełknąłem to i byłem coraz bardziej zniecierpliwiony. Jednak Zweizz nie dawał za wygraną i wraz z papierosem i trąbą usiadł na kiblu spuszczając wcześniej spodnie. Nie muszę chyba mówić jaki widok ukazał się publiczności. Gdy jednak dołączyło się do tego pierdzenie w trąbę, z której wydobywał się papierosowy dym... no cóż, taka rola supportu. W końcu w kilka minut po „występie” Zweizza, doszło do tego, na co czekałem wspomniane 11 lat.
Nigdy nie obchodził mnie skład Ulvera. Najważniejsza była, jest i będzie w tym wszystkim muzyka. Wiedziałem tylko, który to Garm, a oprócz niego pojawiło się na scenie jeszcze 5 postaci: fenomenalny perkusista, dwóch „elektroników”, klawiszowiec, a także basista, gitarzysta i pianista w jednym. Każdy okazał się tak samo ważny, jak lider Wilków z północy. I każdy odegrał swoją rolę fenomenalnie. Nie mogę powiedzieć zbyt wiele o utworach, jakie usłyszałem, bo były to całkiem nowe dla mnie kompozycje. Jednak już wiem, że zakocham się w całej płycie „Wars of the roses”. Przedsmak winylowej płyty jaką kupiłem po koncercie, dał mi ponad godzinny występ, jakiego nigdy nie zapomnę.
Wizualizacje wśród których wyróżnić można polowanie na lisa, brzozowy las, krwawiący dom czy rewelacyjne ołowiane morze, przelewające się ciężkimi falami po ekranie, idealnie współgrały z muzyką. Dopełniały całość i jeszcze bardziej odrealniały, jakkolwiek muzyka norwegów już i tak sprawia, że odpływamy tam, gdzie jest pięknie, mrocznie i strasznie. Na granice światów i realności.
Idealne stopniowanie napięcia, połamane rytmy perkusji, ambientowe pejzaże, instrumentalne improwizacje czy elektroniczne popisy właściwie całej załogi Ulvera (nawet perkusista miał pod ręką pada), przełożyło się na muzyczny i estetyczny orgazm, a także potworną eskalację wrażliwości. Nigdy nie słyszałem na żywo dźwięków tak głęboko dotykających duszy i serca. Emocje wlewające się do uszu, miały ochotę eksplodować i rozłupać czaszkę od środka. Natłok myśli stał się w pewnym momencie tak drażniący, że poczułem się jak jeden z dźwięków granych przez zespół - zagubiony w czasie i przestrzeni. Jak w genialnym „Lost in moments”.

Polecam genialne fotografie z koncertu: TUTAJ :)
niedziela, 26 września 2010
Koncert Stinga w Poznaniu
Tłumy waliły z każdej strony. Pewnie jest tak podczas większość meczów przy Bułgarskiej, ale tym razem na twarzach zamiast chęci doznania piłkarskich emocji, gościła chęć przeżycia koncertu jednego z największych popowych twórców na świecie. Otwarcie stadionu też zrobiło swoje. Wielu poznaniaków pewnie chciało obejrzeć to wydarzenie na żywo, dlatego biletów na Stinga już od dawna nie można było dostać. Idąc na koncert mijaliśmy ludzi, którzy z minami mówiącymi "spierdoliłem sprawę", stali przed stadionem z kartkami w dłoni, na których było napisane dramatyczne dwa słowa 'ODKUPIĘ BILET'! Pomyślałem sobie: "Jezu, co tym ludziom tak zależy na tym Stingu? Przecież to zwykły koncert będzie, a już 5 razy w Polsce gość był, więc i pewnie znów przyjedzie". Gdy wybrzmiała pierwsza piosenka, wiedziałem już dlaczego tak bardzo im zależało na tym, żeby wejść na koncert. Ale o tym za chwilę...;)

Muszę to napisać. Po raz pierwszy na jakimkolwiek koncercie miałem bilet na miejsce, które...nie istniało. Podchodziliśmy 4 razy do ludzi koordynujących wchodzenie na stadion i zawsze kierowali nas do kogoś innego. Gdy w końcu udało nam się dostać do faceta na kładce prowadzącej na płytę główną, dał nam nowe bilety i napełnił nadzieją, że w końcu sobie usiądziemy. Musieliśmy przejść na drugą stronę boiska, żeby znaleźć rząd i miejsce, które...znów nie istniały! Nie muszę mówić jak wielki był nasz wnerw na tę sytuację, dlatego znów zgłosiliśmy się do jednego z koordynatorów, który odesłał nas do kolejnego i tak przez kilkadziesiąt minut. W końcu kazał nam usiąść i poczekać. Wysłuchaliśmy sobie przynajmniej występującego w niewdzięcznej roli supportu supportu, Indois Bravos. Jednak grali dość niemrawo do zapełniających się trybun i powiem Wam, że ten widok sprawił, że po raz pierwszy w życiu złapałem doła przy reggae.

Zaczęło się robić zimno, nadal sterczeliśmy jak kołki, a mgliste wyjaśnienia organizatorów niewiele dały. Gdy w końcu się wkurzyliśmy i chcieliśmy zareklamować bilety, to kazali nam się udać do biura reklamacji, które...uwaga...nie istniało. W czasie, gdy szukaliśmy biura straciliśmy koncert Anny Marii Jopek i wydawało się, że czara goryczy się przeleje, gdyby nie Hejzel, który rozwiązał sytuację dość klasycznie: sprytnie zagadał ochroniarzy i wchodząc między nich rzucił im pytanie retoryczne, co samo w sobie już sprawiło, że mózg zaczął im parować, ja także szybko się przepchnąłem i tym samym zastosowany przez Hejzela fortel otworzył nam wejście na płytę główną, zostawiając kłócących się goryli z głupimi minami :) "Mogą wejść!", "Nie! tylko białe opaski!"Ale oni idą tylko do...".Tyle zdążyłem usłyszeć:D

Przed koncertem odbyło się coś jakby otwarcie stadionu. Nie było spektakularne, więc nie będę się nad tym rozwodził. Lasery, robotnicy jeżdżący z taczkami, tancerka na linie, która to miała niby symbolizować ideę...pierdoły, które nie przemówiły do mnie wcale. Skończyło się i mogliśmy już ze spokojem czekać na koncert. Rozpoczął się z 10 minutowym opóźnieniem...ale warto byłoby czekać nawet i godzinę.

Rozpoczęło się od 'If I Ever Lose My Faith In You'. Pięknie, wręcz wzruszająco. Już wiedziałem, że nie zapomnę tego wieczoru, jednak to co działo się później, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Od dawna nie było na koncercie tak, że chciałem więcej i więcej i jeszcze trochę. Sting zagrał z orkiestrą 26 numerów i jeden wykonał a capella, a ja odczułem ten czas jako godzinę z minutami. Sting czarował głosem, grą na harmonijce, na gitarze klasycznej i elektrycznej, a stadion czarował światłami w tonacjach uspokajającego niebieskiego, żółtego i czerwonego. Trzy telebimy wiszące nad muzykami było rewelacyjnym pomysłem. Zwłaszcza sama ich konstrukcja i ułożenie, które widać na zdjęciach z koncertu. Orkiestra spisała się fenomenalnie, muzycy również. Nie było ŻADNEGO zbędnego dźwięku, fałszu, potknięcia. Po prostu czysty profesjonalizm, a na dodatek zabawa muzyką, radość grania i obcowania z publicznością. Na osobne pochwały zasługuje śpiewająca ze Stingiem wokalistka Jo Lawry. Zachwyciła mnie swoim głosem nie mniej niż sam Sting, a w dwugłosie z nim brzmiała perfekcyjnie i chyba jeszcze nie byłem na koncercie, na którym współbrzmienie dwóch głosów brzmiało tak... no wspaniale :)

W trakcie koncertu usłyszeliśmy m.in. 'Every Little Thing She Does Is Magic', 'Moon over Bourbon street' (mój ulubiony kawałek, po którym Sting zawył jak wilk), 'Seven days', 'Englishman In New York', 'Shape of my heart', 'Russians', 'Fragile', 'Roxanne', 'Every Breath You Take' czy rewelacyjnie wykonany 'Desert rose'. Miało być przebojowo i było. Fantastycznie słuchało się symfonicznych partii, które były czasami delikatne a czasem miażdżące patosem, jednak większość utworów po prostu subtelnie przyozdabiały. Pod koniec koncertu nie było na stadionie osoby, która nie stała i nie kiwała się w rytm muzyki :) Genialna atmosfera.

Podsumowując – mamy świetne wspomnienia i z chęcią wybiorę się na jeszcze jeden koncert Stinga, jeśli kiedyś będzie grał w Polsce.
Pełna setlista znajduje się TUTAJ.
środa, 21 lipca 2010
Koncert Brendana Perry'ego Poznań 16 lipca CK Zamek

będzie mi dane usłyszeć ich razem na żywo.



niedziela, 6 czerwca 2010
Dla gitarzystów i nie tylko ;)

IV Ogólnopolskie Dni Artystyczne z Gitarą zakończyły się. Prawie tysiąc osób wysłuchało 46 muzyków, prawie 60 warsztatowiczów skorzystało z 30 godzin warsztatów. Cztery dni koncertów, wspólnego jamowania w klubie festiwalowym, warsztatów i lekcji mistrzowskich oraz mnóstwo dobrych chwil spędzonych w towarzystwie miłośników gitary.
CZWARTEK 22.04.2010
PIĄTEK 23.04.2010
Drugiego dnia od godziny 15:00 warsztatowicze mogli skorzystać z muzycznych lekcji Marka Radulego, który już po raz czwarty gościł na ODAzG, zarówno w roli nauczyciela jak i muzyka występującego na scenie. Zarówno w trakcie jak i po festiwalu, z jego ust padło wiele ciepłych słów pod adresem mosińskiej imprezy: „Jestem dumny z tego, że uczestniczę w przedsięwzięciu, które w ciągu tych kilku dni, przybliża uczestników do świata muzyki różnorodnej i wielogatunkowej. Ta różnorodność i otwartość zarówno na gitarę elektryczną jak i basową, a przede wszystkim klasyczną cechuje Dni z Gitarą i sprawia, że cała impreza ma osobliwy charakter. Co za tym idzie, nie jest to festiwal, który można porównać z czymkolwiek, co dzieje się w kraju w muzyce. Jestem przeszczęśliwy, że mogę w tym czasie współpracować z gronem wspaniałych młodych osób - wolontariuszy, którzy nie pracują na zasadzie "odbębnienia", tak by po prostu było, tylko wkładają w to całe serce. Przedsięwzięcie przybiera przez to charakter iście profesjonalny, a zarazem swojski i niesamowicie gościnny, zarówno dla artystów jak i słuchaczy. ” - mówi Marek Raduli.
Punktualnie o 19:00 na scenie pojawił się zaliczany do czołówki polskich gitarzystów klasycznych – Robert Horna. Absolwent Akademii Muzycznej we Wrocławiu oraz Konserwatorium Muzycznego w Enschede w Holandii. Popisał się m.in. wspaniałym interpretacjami jazzowej sonaty Dusana Bogdanovica czy brawurowo wykonanymi utworami Astora Piazzoli. Ten znakomity muzyk z powodzeniem koncertował nieomal na całym świecie, a w piątkowy wieczór zaczarował mosińską scenę. Wieczór trwał, na scenę wkroczył Remigiusz Szuman – artysta z Mosiny, a nastrój z kameralnego przerodził się w bogaty instrumentalnie karnawał. W sumie na scenie pojawiło się około dwunastu osób, w tym zaproszeni do wspólnego muzykowania goście (m. in. Marek Raduli). Poetyckie teksty autorstwa Remigiusza Szumana, nawiązujące do jego życiowej drogi i doświadczeń, świetnie komponowały się z folkowo-rockową muzyką, w której mogliśmy usłyszeć znamiona twórczości takich artystów jak Leonard Cohen, VooVoo czy Lech Janerka.
Wieczorem w klubie festiwalowym odbyło się rewelacyjne jam session, w którym udział wzięli prawie wszyscy artyści, koncertujący tego dnia. Piątkowa noc była też znakomitą reklamą dla występu mającego odbyć się nazajutrz na mosińskiej scenie. W trakcie jamowania do grona muzykujących dołączyli Jacek Królik oraz Piotr Żaczek.
SOBOTA 24.04.2010
Warsztaty z Piotrem Żaczkiem skupiły w małej sali Ośrodka Kultury prawie dziesięciu młodych basistów. Żaczek dawał wskazówki jak dobrze pracować z sekcją rytmiczną, zalecał ćwiczenia z komputerem i loopami. Każdy po kolei podpinał się do pieca i ćwiczył z mistrzem, który indywidualnie potraktował każdego uczestnika, skupiając się przede wszystkim na groovie. Owo magiczne słowo oznacza dla basisty nie tyle styl, co sposób tworzenia i odbierania dźwięków, których słuchanie staje się ekscytującą zabawą, radosną eksplozją emocji. Na swojej stronie internetowej Piotr Żaczek napisał dwa dni po festiwalu: „24 kwietnia odbyły się Muzyczne Warsztaty, gdzie miałem okazje prowadzić zajęcia z gitary basowej a wieczorem zagrać z moim autorskim materiałem z zespołem Mutru. Jestem pod dużym wrażeniem organizacji. Wszystko było "zapięte na ostatni guzik" od momentu mojego przybycia do Mosiny do wyjazdu wszystko się zgadzało...”
Lekcje mistrzowskie u Roberta Horny skupiły grupę ośmiu osób. Mistrz kilka godzin poświęcił na szlifowaniu stylu, ustawianiu dłoni i pozycji oraz dawaniu cennych wskazówek dotyczących interpretacji. Zalecał przede wszystkim pracę z metronomem. Na koniec lekcji, mistrz poproszony o krótki występ, zagrał „Sonatę jazzową” Dusana Bogdanovica.
Wieczór koncertowy rozpoczął się od wspólnego występu Jacka Króilika, Marka Radulego oraz młodego mosińskiego basisty Pawła Stachowiaka. Zaprosili oni do wspólnego muzykowania kilku warsztatowiczów, którzy wykazali się największym kunsztem gry i zrobili wrażenie na mistrzach gitary. Ze sceny popłynęły dźwięki energetycznych, bluesowych standardów. Choć występ trwał zaledwie czterdzieści minut, pozostawiając lekki niedosyt, zaostrzył apetyt na dalszą część wieczoru.
Gdy na scenie pojawili się Piotr Żaczek (bas), Adam Bałdych (skrzypce elektryczne), Robert Luty (perusja), Maciej Kociński (saksofon altowy i tenorowy), Marcin Górny (sample, instrumenty klawiszowe), Grzegorz Jabłoński (instrumenty klawiszowe) przepowiadało to nadchodzącą burzę dźwięków. Jednak burza nie nadeszła. Nadszedł huragan. New jazz i fusion suto zakrapiane elektroniką, dziesiątki stylów muzycznych zawartych w muzyce Mutru Squad, były czymś zupełnie odrealnionym i pięknym. Niekomercyjnie pięknym. Utwory z płyt Mutru oraz nowego krążka Balboo sprawiły, że słuchacze wyszli z koncertu oczarowani. A, że był to koncert wielce udany i wyśmienity, świadczy chociażby fakt, że kilka minut po występie rozeszły się wszystkie płyty Żaczka&C.o.
Noc wypełniły kolejne godziny w klubie festiwalowym spędzone w towarzystwie artystów i gości, licznie uczestniczących w jam session i dobrej zabawie. Sympatię i burzę oklasków wzbudziła też gra Guitar Hero, która po dwóch wieczorach, zdobyła spore grono nowych fanów.
NIEDZIELA 25.04.2010
Wieczór koncertowy rozpoczął się od występu trzech muzyków ze Śremu: Krzysztofa Adamskiego (bas), Szymona Baranowskiego (perkusja) oraz Jędrzeja Wencki. Formacja K=I=W=I miesiąc wcześniej zdobyła pierwsze miejsce na mosińskim Przeglądzie Kapel Gitarowych. Główną nagrodą dla młodych muzyków był występ przed zespołem TSA. Młodzi muzycy cieszyli się zarówno z możliwości zaprezentowania się przed szerszą publicznością, ale przede wszystkim z supportowania legendy polskiego rocka. Podczas czterdziestopięciominutowego koncertu usłyszeliśmy bardzo zgrabne połączenie grunge, stoner rocka, metalu, indie i hard core'u. Było szybko, mocno, ciężko i głośno. Zespół K=I=W=I pozostawił po sobie bardzo dobre wrażenie. Podczas przerwy wręczono nagrodę w konkursie Gitaromania, w którym główną nagrodą była gitara akustyczna ufundowana przez Salony Muzyczne Riff z Poznania.
Tuż po 20:00 przyszedł czas na danie główne, jakim był występ Tajnego Stowarzyszenia Abstynentów, czyli zespołu TSA. Danie to jednak nie było polane gęstym heavy-metalowym sosem, a jedynie lekko przyprawione akustyczną przyprawą, co zupełnie w niczym nie przeszkodziło muzykom, a nade wszystko publiczności w wyśmienitej zabawie. Charyzmatyczny Marek Piekarczyk zdołał wprawić mosińską publiczność w doskonały nastrój, a gitarowe popisy Stefana Machela i Andrzeja Nowaka, wspomagane bezbłędną sekcją rytmiczną Marka Kapłona (perkusja) i Janusza Niekrasza (bas) wypełniały salę Mosińskiego Ośrodka Kultury dźwiękami starych przebojów TSA,takich jak „Trzy zapałki”, „51” czy „Chodzą ludzie”. Prawie dwie godziny rock'n'rollowej zabawy na gitarach akustycznych, dziesiątki żartów Marka Piekarczyka i tonąca w oklaskach sala. Wyśmienity koncert finałowy dobiegł końca, a wraz z nim zakończyły się IV Ogólnopolskie Dni Artystyczne z Gitarą w Mosinie.
Więcej informacji i zdjęć na naszej stronie internetowej: http://www.gitaramosina.pl/.