Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Muzyka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Muzyka. Pokaż wszystkie posty

środa, 5 marca 2014

zjazd

To były wakacje, chyba '99, Wielkopolska. W lesie nad Wartą stał przedwojenny dom opieki dla osób starszych, zaadaptowany przez miasto na mieszkania. W jednym z nich znajdował się pokój, w którym pierwszy raz usłyszałem tę płytę. Był duszny, nie było tam okien, za to ściany wypełniały plakaty, zdjęcia, głębokie bruzdy, pogwoździowe zadrapania i zapiski, ginące w totalnym chaosie. Było też biurko, książki, Twoje Weekendy, kasety i stary magnetofon Kasprzak, zakurzony pomiędzy przełącznikami, ze złamaną anteną i niewidocznym logo, które ktoś potraktował markerem. Sporo syfu w kątach: puste butelki, słoik z kilkoma petami, zmięte skarpetki, ciężarki i jeszcze więcej poprzegrywanych od kumpli kaset z takimi zespołami jak: Emperor, Moonlight, Wizo, Artrosis, Kat, My Dying Bride itd. Niegdyś był to mój ulubiony rodzaj pokoju. Należał do kuzyna i jego starszego brata. Dziś określilibyście to miejsce mianem meliny, pierdolnika, mordowni, nory - ale musielibyście przyznać, że jak na tamte czasy, była to nora z wygodami.

Grałem tam w szachy z kuzynem i poznawałem tajniki tego leniwego sportu od podstaw, gdyż P. rozłupywał za każdym razem moje niezwykłe posunięcia strategiczne, godne pseudointelektualnego fafarafa. Było dużo gadania o muzyce i pasji P. - matematyce. Były też dowcipy drugiej kategorii, głośno wykrzykiwane teksty Nagłego Ataku Spawacza oraz setki absurdów, które obiecaliśmy sobie zapamiętać by kiedyś zostać gwiazdami estrady, a o których zapominaliśmy na następny dzień. 

P. gadał też o narkotykach i ich wpływie na ludzki umysł, przekonywał mnie do trawy, koki, grzybków i, hehe, sterydów. Twierdził, że eksploracja świata po dragach jest nie do okiełznania, samoświadomość skacze na najwyższy level, ciało nie odczuwa zmęczenia, mózg działa jak najlepszy parowiec, strachy i lęki sumują się w najgorszy koszmar, tak samo jak wszystkie pozytywne cechy łączą się w mieszankę nie do zajechania. A zjazdy po tripach to zwykły bulszit, mający odstraszyć i zlikwidować słabsze ogniwo. Nie wierzyłem mu, bo widziałem ten bulszit, gdy P. nie budził się rano, a łóżko w jego pokoju wydawało dźwięk dopiero około 13. Ale coś w tym prawdy było, bo kuzyn miał łeb do zagadek i rozwiązywał Mensę w kilkanaście sekund. No ale nie przekonał mnie, choć starał się długo. 

Jako początkujący straight edge'owiec, twierdziłem że nie potrzebuję chemicznego gówna, by mieć tripy. P. zgodził się ze mną po części, powiedział że miał kilka razy odlot po muzyce, ale po jednej płycie w szczególności. Z ogólnego syfu, przekopując się przez skarpetki i kartki z tekstami Sabbathów i Type O Negative, wyjął starą kasetę firmy "no name", bez pudełka, poklejoną od taśmy klejącej, piwa czy innego świństwa. Było na niej napisane markerem, wielkimi literami APHEX. A po drugiej stronie SAW II. P. zgasił światło i odpalił Kasprzaka. To co wtedy przeżyłem, milcząc przez dwie godziny, tak jak kazał, to co przelatywało pod powiekami, co śniłem, gdy przysypiałem i co czułem w żołądku, zmieniło mnie na stałe. Cała świadomość, kolory, światło, głębia ostrości, odczuwanie, parametry, słabości, kreatywność, radość i przede wszystkim smutek. Wszystko. 

Dwie godziny później miałem zjazd.




poniedziałek, 17 lutego 2014

black is my happy colour

dziś nieśmiesznie.

byłem dziwnym dzieckiem. nie znowu takim, o którym mówi się w szkole "ten kutasiarz", ale takim którego się specjalnie nie lubi, bo nie robi tego samego, co setka innych zjebów, chcąca pokazać że ma większego siusiaka. po prostu miałem najzwyklejsze w świecie wrażenie, że coś jest ze mną rili nie tak. przykładów były dziesiątki, ale niedawno przypomniałem sobie jeden wyjątkowy, z bardzo wczesnego dziecięctwa, gdy obok łóżka leżały jeszcze książki Bahdaja i nieopatrznie zakupiony przez ojca Szninkiel, z którego dowiedziałem się do czego mogą służyć cycki. w owym czasie, oprócz tego co u każdego 8-letniego chłopca, działy się u mnie rzeczy dziwne. po kolejnych pogrzebach dziadków, babć i ciotek, zacząłem popadać w paranoję. piekielnie bałem się tego, że umrę, wyobrażałem sobie własną śmierć na setki sposobów, a w konsekwencji imaginowałem również, co nastąpi po niej. nie potrafiłem stworzyć konkretnego obrazu nieba, więc do głowy nie przychodziło nic innego jak dalsza egzystencja w trumnie. zakrywałem się pościelą i podczas zasypiania udawałem trupa. otwierałem wtedy oczy i wpatrywałem się w ciemność. gdy brakowało tlenu, podnosiłem kołdrę i wpuszczałem trochę świeżego powietrza, ale zakrywałem oczy, by nie widzieć światła latarni wsączającego się do pokoju. nastawiałem ucho na dźwięki domu: tykanie zegara, pochrapywanie ojca w drugim pokoju, skaczącego po półkach kota, ciężką pracę konstrukcji budynku. i wyobrażałem sobie, że w grobie już nic nie usłyszę, że śmierć to ostateczna cisza i ten rodzaj ciemności, z którego nie ma ucieczki. nie podniosę pościeli, gdy zacznę się dusić albo będzie brakować światła. i wtedy zaczynałem płakać. nad sobą i nad tymi, którzy są już w swoich ciemnościach.

na ten koncert, przyznam szczerze, nie chciało mi się iść. na zewnątrz od kilku dni pada śnieg z gatunku tych najgorszych - deszczowy, mokry, tłusty, taki który przesączy się przez najlepsze buty i załatwia ci przeziębienie jak Provident pożyczki - bez zbędnych formalności i grzebania w karcie choroby. poza tym sennie, jak to w mieście, w którym jesteś rozczarowany nawet gdy niczego nie oczekujesz. 

przed wejściem na salę poproszono nas o wyłączenie telefonów, po czym trzech młodych, uprzejmych dżentelmenów zaczęło wprowadzać widownię, po 4 sztuki, do kompletnie ciemnego pomieszczenia po specjalnie przygotowanych torach, które przemierzali w skarpetkach, by czuli gdzie stawiają stopy. rozlokowano nas na niewidocznych krzesłach i kazano czekać. dość długo. minuty płynęły, a pochłonięty mrokiem mózg zaczął powoli tworzyć mapę miejsca, rodzącą się z dźwięków: skrzypów, tupania, rozmów, kaszlnięć czy drapania po tyłkach. nie miałem pościeli, zaczęło się robić duszno.

z ciszy wypłynęły w końcu niewidzialne instrumenty: skrzypce, wiolonczela i fortepian. z otwartymi oczami, choć w rzeczywistości z zamkniętymi, słuchałem m.in. cudownej muzyki Peterisa Vasksa i jakichś nieznanych kompozytorów z szerokiego pogranicza baroku i współczesności. dopadło mnie od razu uczucie niemożności ucieczki z tego miejsca, niemożności wyłączenia dźwięku, a co za tym idzie, totalnego wchłonięcia przez muzykę, pobytu w pustce i pełni jednocześnie. w tak niezwykłych okolicznościach przyrody trudno skupić się na czymś innym niż muzyka i własne myśli. zwłaszcza, gdy dźwięk staje się doświadczeniem czysto fizycznym, gdy czujesz, że dostajesz w mordę od skrzypiec, gdy dźwięki wiolonczeli wprawiają w wibracje migdałki, a podbrzusze rozsadzają klawisze fortepianu. pod powiekami zaczęły pojawiać się pejzaże, setki landskejpów, jakie zapisały się w ciągu życia w mózgu. a potem dziesiątki, setki osób oraz pierdyliard uczuć i myśli, skotłowanych w chaosie, który o dziwo zaczął się pod koniec koncertu układać w niespodziewaną mozaikę. 

miałem wrażenie, że wszystkich na sali ogarnęło uczucie bezpieczeństwa, intymności, że są sami ze sobą, że każdy dostał się do swojego prywatnego kokonu, w którym rozwinie poczwarkę w wymarzoną postać. tak i ja - kręcąc głową, relaksując się, odpływając co chwilę, czułem jakbym słuchał muzyki we wspomnianym wyżej trumnie. ale tym razem przyjemnej, tylko dla mnie, z aksamitnym kirem, wygodnej i nieprzekłutej jeszcze przez korzenie i zęby roboli cmentarnych. jakbym leżał w mogile, którą w końcu będę mógł opuścić, bo przyjdzie (niestety!) wyzwolenie z piękna tej skomplikowanej nieciszy. najbardziej zabawne, że nie czułem się zmuszony przez artystów do przebywania w sali pełnej mroku i dźwięków, choć nie było z niej wyjścia. nie widziałem muzyków, ale oni nie widzieli mnie. mówiąc krótko - dostałem czysty przekaz tego, co chcą powiedzieć. nigdy jeszcze nie przeżyłem tak intensywnie koncertu muzyki klasycznej. żadnego koncertu chyba. zakochałem się po uszy w tym pomyśle. 

na koniec zapalili świeczkę i ukłonili się. brawa trwały ponad minutę, a tymi, którzy grali, okazali się wprowadzający nas chłopacy w sweterkach w romby. nie wiem kim byli, jakie szkoły kończyli, ile mieli lat i nie chcę wiedzieć. nie wiem też do końca co grali, ale sprzedali mi tajemnicę, piękno i poprzestawiali kilka zwojów pod czaszką. i za to ogromny szacunek dla nich. jak tylko będziecie mieli kiedyś okazję, słuchajcie muzyki w ciemnościach. gnijcie w swoich grobach, prywatnych kałużach i nocnych kokonach. to chyba najlepsze co się może przytrafić w doświadczaniu muzyki.

poniżej zdjęcie zespołu.


sobota, 15 lutego 2014

Bohren&der Club of Gore. Blå 23.11.2013

Nie było staników rzucanych na wokalistę czy piórek gitarzysty, w niedbałym geście posłanych w tłum. Pod sceną nie było rozhisteryzowanych nastolatek wrzeszczących refreny ulubionych przebojów. Bo nie było przebojów. Nie było naprutych do nieprzytomności ufoków, zapalniczek w łapach i setek fleszy. Podczas każdego utworu, było za to cicho jak w pustym mieście pełnym przyćmionych świateł. Dziesiątki ludzi stojących i lampiących się w jednym kierunku, jak reflektory samochodów w kinie dla zmotoryzowanych. Był spokój, dziwna energia i fatalna jakość dźwięku na początku występu. Był "Prowler" i kilka innych kompozycji z Sunset Mission, były utwory z Black Earth i piosnka o zombie, które nigdy nie umierają. Był świetny support w postaci gościa, gitary i efektów, splątanych w dzikiej ucieczce przez korytarze pustego szpitala w Czarnobylu. Było uczucie, jakbym słuchał płyty z bardzo bliska, bo niestety unikano improwizacji. Z sufitu zwisały cztery lampki oświetlające muzyków, a pod sufitem zawisło dużo dymu, który wysłuchał opowieści o wilkach i paniach za kierownicą. Przy barze kręcili się biali i czarni dresiarze, którym za chuja tego cichego wieczoru nie wychodziła dilerka. Był gość krzyczący po koncercie chyba 20 razy "Druga Be!", a także kolo z wielkim brzuchem nagrywający koncert na Samsunga. I był też Garm z Ulvera, który zwyczajowo, z miną introwertycznego mordercy krążył po kiblu w Blå. Mam nadzieję, że gdy skończy nagrywać z Sunn O))), weźmie na warsztat tych czterech chłopców z zachodnich Niemiec i wspólnie coś urodzą. Bo pasują do siebie. Krótko mówiąc, pierwszy koncert Bohren & der Club of Gore zaliczony. Na pewno nie ostatni. 
Lider zespołu znakomicie podsumował stołeczne Oslo: nawet jeśli niczego nie oczekujesz i tak będziesz rozczarowany. Dobry typ, ledwo co przyjechał, a już zna podziemne hasło promocyjne miasta.



środa, 19 czerwca 2013

Dead Can Dance / Sopot / 12.06.2013

Dead Can Dance w Sopocie, 12.06.2013

W czasach, gdy w muzyce trudno doszukać się oryginalności, kiedy na palcach jednej ręki można policzyć twórców, którzy gotują słuchaczom krew w żyłach, a takich dzięki którym szczęki z głośnym hukiem opadają na ziemię, nam – świadkom narodzin kapitalizmu, dobrobytu i ery dominacji sieci - należy szukać jedynie wśród emerytów i rencistów, którzy za pomocą wspomnień, są w stanie wydrapać zachwyt i siarkę z przedsionków serca. A choć Dead Can Dance, do młodych nie należą, to 12.06.13 w Operze Leśnej w Sopocie, udało im się bez cofania w czasie, sprawić wielu ludziom duchową podróż po niezwykłych miejscach, które przez lata tkali z muzyki

Dead Can Dance to ikony world music, alternatywy spod znaku etno i muzycznej rewolucji. Po wielu latach przerwy znów połączyli siły, by koncertować, nagrywać, cieszyć i przenosić w inne światy. To dzięki nim uczyłem się muzycznej wrażliwości, dostrzegałem dźwięki w ukrytych miejscach, ruinach i lasach; to dzięki nim nabrałem przekonania, że czasem serce potrafi przypominać najgorszy labirynt, a lekki powiew wiatru umie przywołać wspomnienia i oprócz firanek w pokoju, poruszyć myśli w głowie, by łatwiej je było przetransponować na słowa. Przez lata uważnie śledziłem kariery Australijki i Brytyjczyka, i będąc całkowicie szczerym, muszę stwierdzić, że Lisa wyprzedziła byłego partnera o kilka mil. Według mnie Brendan o wiele bardziej skupił się na przeszłości, bo tak jak Ark jest po prostu podrasowanym elektroniką średnim albumem Dead Can Dance bez Lisy, tak też Eye of the hunter to lekko eklektyczny, melancholijno-pozytywny materiał, który moglibyśmy przynajmniej w częściach wrzucić na któryś z krążków duetu lub całkowicie odciąć od ich dokonań bez większego żalu (może oprócz Voyage of Bran). I o ile dyskografia Gerrard obfituje w kompozycje, które stanowią dla słuchacza nie lada zadanie (np. niezwykły Black Opal), to „piosenki” Brendana wywołują w słuchaczu pewną konsternację, zarówno przez swą prostotę – czasami genialną – jak i przez dość rockowy charakter utworów, bazujący często na zwykłych zwrotkach i refrenach. Nie znaczy to, że stworzenia Brendana są słabe i można je po pierwszym przesłuchaniu posłać na rzeź. Wręcz przeciwnie. Po prostu pomimo tego, że są czasami nieco trudniejsze lub nieco prostsze, to na pewno nie umywają się do DCD z lat 1990 - 1998. A zważając na to, miałem świadomość, że w Sopocie usłyszę połączenie przeszłości z przyszłością, skupione w teraźniejszość skroploną w formie o nazwie Anastasis, które w zeszłym roku sporo namieszało na muzycznym rynku. A choć wiele osób uważa, że jest to najgorsze dzieło Śmierci, która umie tańczyć, to i tak oprócz kilku krążków nie było w zeszłym roku płyty, która wzbudzałaby we mnie tyle emocji. Za sprawą urodzinowego prezentu otrzymałem bilet do Sopotu i muszę przyznać, że koncert okazał się wydarzeniem, na które warto było czekać 15 lat.

Występ rozpoczął się punktualnie o 19:30 od półgodzinnego setu Davida Kuckhermanna, grającego na trzech handpanach. Niezwykła muzyka stworzona na instrumentach znanych także pod nazwą "latających spodków", brzmiała wyjątkowo dobrze wśród zieleni, do której zdawała się być stworzona. Kuckhermannowi przypadła niezbyt wdzięczna rola supportu przed grupą, która posiada niezwykle wiernych słuchaczy, żeby nie powiedzieć wyznawców, ale wywiązał się z tego wyśmienicie. Pomimo tego, że podczas krótkiego, pięcioutworowego recitalu Davida, Opera, przypominając mrowisko, ciągle wypełniała się ludźmi, gwarem i piwem, to można było wysupłać z jego muzyki kilka interesujących momentów, wśród których wymienić można chociażby klimatyczną kompozycję w arabskiej skali czy też zamianę handpanów na libański instrument perkusyjny, którego nazwa oznacza wieżę lub śmierć, o przyjemnym, nieco przytłumionym dźwięku i szeleszczących dzwonkach.

Po dwudziestej Opera wypełniona była już po brzegi; nie tylko ludźmi, ale też zielenią, która z każdą chwilą pogrążała się w mroku. Spomiędzy liści słała w stronę publiczności tajemnicze szepty i szelesty. Naprawdę niezwykle było obserwować jak podczas występu jednej z ulubionych formacji, która adkrustowała mnie dźwiękami od środka przez ponad połowę życia, przyroda – mająca niezwykłe powiązanie z muzyką Dead Can Dance – tak wyjątkowo oplatała to miejsce, które u większości ludzi wywołuje raczej konotacje z Marylą Rodowicz i Rysiem Rynkowskim niż Lisą i Brendanem.

„Właściwy” koncert zaczął się o zmierzchu, fani dostąpili błogosławieństwa – na ziemię zeszli Bogowie, a nieliczni „widzowie z przypadku” na chwilę zapomnieli o Tyskim i paluszkach i w końcu zorientowali się, że nie są w Opolu, a za mikrofonem nie stoją Robert Janowski i Mandaryna. Zaczęli wpatrywać się w scenę niczym lemury, bo oto pojawili się bohaterowie wieczoru – oprócz Brendana Perry'ego i Lisy Gerrard, ubranej w długi płaszcz kojarzący się trochę z istotą podróżującą po dawnych krainach, mogliśmy posłuchać też basisty Richarda Yale'a, perkusisty Dana Gressona, Astrid Williamson oraz Julesa Maxwella obsługujących instrumenty klawiszowe i chórki, a także wspomnianego wyżej multiperkusisty Davida Kuckchermana, który rewelacyjnie otworzył wieczór. I choć gwiazdy wiedziały doskonale, że wszyscy w Operze przyszli posłuchać przede wszystkim ich duetu, to każdy muzyk podczas występu był niezbędną częścią organizmu.

Trzeba przyznać, że otwierające płytę Anastasis i koncertowy set Children of the sun, to utwór idealny na początek. Mocny, soczysty i gęsty, z lekką nutą psychodelii. Rozpoczęli. I trach! Coś było nie tak. Do uszy zaczęły zlatywać bzyczące owady. Szybko można było się zorientować, że nagłośnienie tego wieczoru będzie wyjątkowo toporne, a ludzie odpowiedzialni za jakość dźwięku, zapewne poprzedniego wieczoru zapijali robaka, bo w powietrzu unosiły się dudniące basy, trzaski i schowane za mgłą instrumenty. Zacząłem trochę współczuć ludziom, którzy siedzieli z przodu, bo z doświadczenia wiem, że źle podane waty potrafią zabić nawet najbardziej udany koncert. Na szczęście siedzieliśmy z tyłu, więc po wydłubaniu kilku pszczół z ucha, pozostało skupić się na innych, licznych walorach występu.

Kolejnym utworem był Agape – zgrabna kompozycja w pustynnym klimacie, przywodząca trochę na myśl solowe dokonania Brendana – na żywo zabrzmiała naprawdę wybornie, choć przeszkadzała źle nagłośniona perkusja Dana Gressona, którego stopa, zamiast wprowadzać w trans, produkowała techno w zwolnionym tempie. Następny w kolejności Rakim, w którym Lisa zagrała moją ulubioną partię na yang t'chin, rozłożył mnie na łopatki, a końcówka i niezwykły tego dnia wokal Brendana śpiewającego: „Favored rhymes to find hope / In the sands of life / sins forgotten”, zdawały się naprawdę rozgrzeszać, czyścić i zarazem dawać nadzieję.

Kiko
, rozpoczynający się od niskich, basowych tonów i Amnesia inkrustowana mroczną partią pianina, to piękne i ciężkie utwory – dwa chmurne klejnoty – bardzo ciemne i poskręcane jak korzenie w lasach równikowych. Bliżej im kompozycyjnie do najnowszych dokonań Arcany (która nota bene inspiruje się właśnie DCD) niż wcześniejszych osiągnięć duetu, ale tak jak pozostałe kompozycje z Anastasis – Nerika, Opium i All in the good time – czarne, tęskne ballady, oniryczne podróże po ambientowych i orkiestrowych rejonach, wspierane ciepłym i głębokim głosem Perry'ego oraz silnym, wpływającym w kosmiczne rejestry wokalem Lisy i Astrid Williamson, sprawdziły się doskonale podczas koncertu.
Kompozycje, które potrafią przywołać nie tylko dobre wspomnienia, ale też pozytywne wyobrażenia, nie mające patetycznych zapędów i dramatycznych zwrotów akcji, cenię sobie niezwykle wysoko. Mam w pamięci kilka utworów, które w sekundę przenoszą mnie daleko od miejsc, w których je słyszę. Tak właśnie jest z Sanvean z doskonałego albumu Lisy – The mirror pool. Tego dnia zabrzmiało kosmicznie i oprócz ciarek na plecach, setek obrazów pod powiekami, kompozycja zapodała mi tego wieczoru odlot jak po najlepszych prochach. Głos Gerrard jest jak skalpel, lek i bandaż – odcina zepsute części, leczy i owija rany jak zimozielony bluszcz. Wokalistka zdaje sobie sprawę, że nie trzeba używać słów, które mają konkretne znaczenie, bo samo brzmienie improwizowanych fraz jest w stanie zahipnotyzować, uspokoić lub pobudzić, czego najlepszym przykładem jest właśnie Sanvean.

Cieszę się, że usłyszałem kilka starszych kompozycji takich jak Black Sun z Aion czy The Host of Seraphim z Serpent's egg, zaśpiewany przez Lisę w duecie z Brendanem czy Cantarę z Within the realm of a dying sun. Zabrakło Severance, na który czekałem z jakąś głupią nadzieją, choć znałem doskonale set z Wrocławia. Usłyszeliśmy też Ime prezakias autorstwa greczynki Rozy Eskenazi oraz jedną z moich ulubionych kompozycji The Ubiquitous Mr. Lovegrove z Into the labirynth, który jest moim zdecydowanym faworytem wśród longplayów grupy. Brendan nieco podrasował utwór, jeśli idzie o wokalizy i muszę przyznać, że wyszło to idealnie. Tego wieczoru jego głos po prostu miażdżył i koił zarazem.
Warto wspomnieć o wizualizacjach, które do wielu gwiazd światowego formatu pasowałyby jak miś Koralgol do Melancholii, jednak gdy mowa o Dead Can Dance, odnoszę wrażenie, że im mniej stosują kolorowych światełek i wiercących się ledów, tym lepiej. Trudno to jakoś rozsądnie nazwać, ale wizualizacje wydawały się zwyczajnie mądre w swojej prostocie – zespół zdaje sobie sprawę, że podczas ich występów najważniejsza dla fanów jest muzyka, a nie blichtr i pastelowe jarmarki. Dobrze dostosowane kolory tańczyły najpierw na scenie, a potem wśród ciemnych liści, tworząc niepowtarzalny klimat, który zrekompensował kroczące między rzędami panie-dystrybutory.

Dość ciekawie wyszedł utwór Dreams Made Flesh z albumu It'll end in tears i obowiązkowy cover Tima Buckleya – Song to the siren, brutalnie przerwany w sektorze P przez porykiwania ochrony: „Bo zara zabiere wszystkie kamery! Nie robić zdjęć! Zara wezmę!”. Tym samym muszę wspomnieć, że zachowanie ochroniarzy, którzy niczym pracownicy Politbiura, bardzo ściśle przestrzegali regulaminu, było czasami skandaliczne, choć niestety w pewnej części zrozumiałe. Po prostu szkoda, że w czasach, gdy większa część promocji zespołów odbywa się za pomocą sieci, zdjęć i nagrań fanów z komórek, co stanowi też dla fandomu osobliwą pamiątkę, do której dostęp ma w dużej mierze autor i grono znajomych/forumowiczów, zakazano tak surowo korzystać z urządzeń elektronicznych. Rozumiem zatrzymywanie ludzi z kamerami, rozumiem wyprowadzanie pijanych idiotów, którzy udają wilki, ale do licha, dlaczego telefony? Cóż było poradzić, dostosowałem się – zrobiłem tylko osiem zdjęć i raz włączyłem dyktafon.

Ostatnim bisem tego wieczoru, nagrodzonym owacjami na stojąco, był fenomenalny Return of the She-King o wyraźnych inspiracjach celtyckich, zaprawiony sosem, którym zwykle polewa się soundtracki – patetyczne partie smyków, malowanie dźwiękiem, podniosłe rytmy. Utwór wywoływał oczywiste skojarzenia ze średniowieczem, zielonymi pejzażami i armią wracającą przez góry z dalekiej wyprawy i był godnym zakończeniem fenomenalnego wieczoru.

A skoro o powrotach mowa, to i ja poczułem się jakbym wrócił do miejsca, w którym czułem się naprawdę dobrze, bezpiecznie, niezwykle. Ponad półtorej godziny muzyki, która zbudowała we mnie więcej, niż mogłem się spodziewać po dźwiękach, sprawiło mi po prostu przyjemność, która na długo zostanie zapisana, jako jedno z najlepszych przeżyć koncertowych, i odważę się to powiedzieć – duchowych – w moim życiu. A choć nie było idealnie, nie było ogromnej energii bijącej ze sceny i błędy przemykały po strunach głosowych, to tak naprawdę liczyło się tylko to, co działo się we wnętrzach uwielbiających DCD fanów. Podczas Cantary, Kiko czy Host of Seraphim, każdy przemierzał własną pustynię, podróżował po ścieżkach przeszłości i pływał w miejscach, do których nikt oprócz nas samych nie ma dostępu. Chyba tym należy tłumaczyć fenomen grupy, która zgromadziła pod dachem Opery Leśnej wielopokoleniowe tłumy, tak samo jak robi to na całym świecie w setkach innych sal koncertowych, gdzie wyczuć można skupienie, szacunek, podniosłość i może pewien unikalny rodzaj modlitwy (?). Już dawno temu nabrałem przekonania, że Dead Can Dance znalazło sposób, by dotrzeć do korzenia muzyki, do archetypicznej części mózgu, której dziś rzadko używamy, a która odpowiada za odbieranie dźwięków sprzed setek lub tysięcy lat. Na własne uszy przekonałem się, że Dead Can Dance to zespół przeznaczony do trwania, którego płyty będą nadal wirowały w odtwarzaczach, gdy ich twórcy już dawno zatańczą ze śmiercią.

Podobno w 1994 roku w Los Angeles policja aresztowała mężczyznę, który przebrany za Kostuchę, stał w oknach starszych ludzi z kosą w ręku i straszył ich rychłym końcem. Wynika z tego, że Śmierć potrafi nie tylko tańczyć i śpiewać, ale też bawiąc się kształtować, rozgrzebywać i muskać pierwotne emocje. Tak jak w Sopocie.



niedziela, 2 czerwca 2013

Tomasz Stańko Oslo / Soria Moria / Cosmopolite scene recenzja koncertu

23 maja w Soria Moria odbył się koncert Tomasz Stańko New York Quartet. Na Cosmopolite Scene zespół zaprezentował materiał z najnowszej płyty – "Wisława". Pomimo tego, że Stańko do młodych już nie należy, a i osiągnięcia ma takie, którymi mogłyby ze spokojem obdarować tuzin kolegów po fachu, to jest muzykiem, który nieustannie poszukuje. Niewielu wykonawców jest w stanie tak bardzo wyprowadzić mnie z równowagi jak on i instrumentaliści, których dobiera. Wybierając się na ten koncert spodziewałem się, że będzie dobrze, ale w ten chłodny, czwartkowy wieczór, bez mojej wiedzy podano mi zastrzyk znieczulający, po którym rozcięto ciało skalpelem. Zostawiono otwartą ranę i podczas wybudzania pozwolono bym spoglądał na to, z czego jestem zbudowany. Czyste okrucieństwo. Czysty geniusz.

Na scenie, jak na kwartet przystało, pojawiło się czterech muzyków, którzy w ciągu półtorej godziny nieco zmienili moje pojęcie na temat dobrego, jazzowego koncertu. Pomimo tego, że każda kompozycja posiadała swój temat, występ był całkowicie pozbawiony przebojowości – elementów właściwych rzeczom, które w jakikolwiek sposób można odtworzyć, zanucić czy przetransponować na inny język; utwory wykonywane były z niezwykłą pieczołowitością, czasami wręcz namaszczeniem i szacunkiem. Nosiły w sobie siłę niepowtarzalności, nasączonej charakterystycznym dla Stańki niepokojem, którym zabarwiony był chociażby poprzedni album „Dark eyes”. Sprawiło to, że publiczność po kilkunastu minutach po prostu zniknęła. Zagubiła się w tłumie dźwięków, stwarzanych przez TSNYQ, ulotniła się wśród postaci, utkanej z muzyki.


Każdy muzyk potrzebuje przestrzeni. Każdy muzyk musi mieć jakieś pole manewru, gdy rusza się z instrumentem na scenie, a początkowo zespół był skupiony w jeden konglomerat, stłoczony niczym narządy w jednym organizmie. Odnosiło się wrażenie, że na scenie naprawdę stoi jeden człowiek, który ciężko oddycha, a jednocześnie jest w perfekcyjnej formie. Bo w istocie muzyka opowiadała o jednej osobie, bez podniosłości, patosu, poezji, a samymi dźwiękami. Stańko, który krył środek pola, z instrumentu wydobywał ogromną paletę emocji, zwłaszcza podczas zabaw konwencją, gdy jazz przeplatał się to z prostym rockiem, to z klasyką, choć tak naprawdę nie było w tych kompozycjach nic oczywistego. Wiadomo, że w tak otwartych utworach, do których Stańko nas przyzwyczaił, gdzie główną rolę gra dramaturgia, trębacz potrafi wchodzić nawet w najbardziej abstrakcyjne rejony, a jednak to, jak grał z nową, unikalną sekcją rytmiczną, wymykało się ogólnie pojętej klasyfikacji.

Muzycy otaczali Stańkę swoistą klamrą, którą tworzył przede wszystkim David Virelles, fenomenalny pianista, odpowiedzialny za zonę duchową, tworzący za pomocą jasnych i ciemnych dźwięków kopułę, otaczającą organizm. Subtelność, finezyjność a zarazem niezwykłe dynamiczne solówki, składające się raz z długich, raz z urywanych freejazzowych fraz, inkrustowanych wyjątkową wrażliwością pianisty, sprawiały kosmiczne wrażenie. Za strefę oniryczną odpowiadał kontrabasista Thomas Morgan, sunący po strunach, cicho niczym ważka nad spokojną taflą jeziora. Delikatne dźwięki spoza naszego świata, usypiały w najlepszym tego słowa znaczeniu. Przywodziły na myśl pamiętną, wodną sekwencję ze Stalkera. Koiły i świetnie współpracowały z rytmami wybijanymi przez Gerarda Cleavera, który zdawał się odpowiadać za fizyczną sferę człowieka, za szkielet i mięśnie. Cleaver wyśmienicie potrafił się znaleźć zarówno w spokojnych, szemrzących balladach, ambientowych szumach, skomplikowanych polirytmiach jak i w płomiennym swingu czy progresywno - awangardowych wariacjach. Zresztą tak samo jak pozostali.

Podczas występu Stańko często stawał z boku i przysłuchiwał się grze zespołu, uważnie obserwował konstrukcje wznoszone przez młodych amerykanów. Widać było, że zachwycał i dziwił się temu, co słyszy; czuć było również ogromne zaufanie. I pomimo tego, że to Stańko był tutaj punktem centralnym, to pozostała część kwartetu miała tyle samo do powiedzenia, co mistrz. Stańko był duszą człowieka, jakiemu Cleaver, Virelles i Morgan nadali kształt. I tak właśnie usłyszeliśmy większą część najnowszej płyty "Wisława", zwieńczonej znakomitym Assasins i najkrótszym bisem w historii, który świetnie pokazał klasę i poziom instrumentalistów. Krótkie przedstawienie zespołu, ukłon, dobranoc. 

Naprawdę cieszę się, że mogłem być na koncercie człowieka, który pomimo tego, że znalazł, nadal szuka. Z całą pokorą i szczerością serca, z całym ładunkiem pokoncertowym jaki wyniosłem z Soria Moria, mogę powiedzieć, że tamtego wieczoru trąbka zrobiła mi dobrze.    




poniedziałek, 11 lutego 2013

Różowe owce Freuda



W swoich koncertowych doświadczeniach byłem świadkiem wielu występów po których skakało mi libido, a także takich na których grali faceci, mający za sobą trudne dzieciństwo. Tych pierwszych bywało dużo więcej, bo przez wiecznie ograniczony budżet, ostrożnie wybierałem to, na co wydawałem pieniądze. Bywało, że przeżywałem rozczarowania, oglądając gwiazdy, słabe jak wróbel z zatwardzeniem, a czasem coś przeleciało mnie bez mydła, wgniatało w parkiet i wyciskało pod sceną siódme poty. Nie inaczej było w piątkowy wieczór w oslańskim Soria Moria, gdy w ramach festiwalu Vinterjazz 2013, Pink Freud, którego do tamtej pamiętnej 21:13 znałem jedynie z nagrań na tubce i empetrójek, wyszedł na scenę.



Budynek, w którym odbywał się koncert, to od 1992 roku, ważne miejsce na muzycznej mapie Norwegii. Gościło pod swoim dachem takie gwiazdy jak Grapelli, Zawinul czy Diana Krall. Sporo przewijało i przewija się tam muzyki z nurtu „world”: od dzikich zespołów folkowych, przez takie perły jak Tinariwen, Tomka Stańkę, a na ultradziwacznych orkiestrach, śpiewakach operowych z Nowhere Land i zespołach ze stajni „znane wszędzie, lecz nie u nas”, kończąc. 
Przed 21 znaleźliśmy się w klimatycznym wnętrzu Sorii Morii o nazwie Cosmopolite.  Scena kameralna, ale nie za mała, nagłośnienie obiecujące. Wybraliśmy sobie idealne miejsce, tuż przy akustykach, nieco z prawej strony sceny. Cieszyła spora ilość rodaków.



Mazolewski rozpoczął od cichego, basowego poplumkiwania, które zrodziło „Promises land”, niczym obiecankę czegoś, co ma kopnąć w odpowiednim momencie, ale z początku będzie łagodne, ciepłe i moralne. Bardzo obrazowo, wręcz ambientowo, niezwykle subtelnie. Wiecie, aż miło było słuchać szumu mórz we łbach ludzi ze stolików obok, a w oczach oglądać plaże, relaks i spokojne spacery po otoczakach, ozdobione cichym pomrukiwaniem saksu profesora Dudy i melodyjną trąbką Barona. Potem jakiś utwór, o ile dobrze zrozumiałem, z japońskiej wersji longpleja, który sprawił, że nogi i palce zaczęły chodzić pod stolikami, biorąc darmowe lekcje poczucia rytmu. Pierwsze nieśmiałe solówki, wypady do przodu, zarzucanie wojtkowymi włosami, jazzowa furia i mocne zakończenie, w którym duży udział miał bębniarz – Rafał Klimczuk.


Po chwili wpłynęliśmy w kosmiczne odmęty za sprawą utworu „Rick”, opisującego postać znaną z twórczości Philipa K. Dicka. Kompozycja znajduje się na audiobooku „Blade runner. Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?”, który niedługo pewnie zagości w moim odtwarzaczu, bo to co wypływało ze sceny po prostu zgniatało. Delikatnie użyta elektronika we współpracy z trąbką, prawie milczący saksofon, warczenie basu i muskanie perkusji, przetransponowało się w obłęd. Wojtek Mazolewski powiedział, że starał się zrobić coś wyrazistego, by podbić i wzbogacić przekaz książki. Rzeczywiście nadał muzyce bardzo ludzki charakter i wraz z kolegami z PF mógł chyba stworzyć (wszak jeszcze nie słyszałem) taki soundtrack, który „[...]wyraża głębię i złożoność człowieczeństwa”. Po wysłuchaniu „Ricka”, wierzę na słowo, że się udało. Naprawdę, gdy zna się tekst P. K. Dicka, przed oczami jawi się Deckert, walczący z czymś, czego sam określić nie potrafi.


Potem delikatnie wszedł „Velvet”, w którym moim zdaniem największą uwagę przykuł Tomasz Duda. Facet naprawdę potrafi wiele i Pink Freud sporo mu zawdzięcza. Nie wybija się, za to jest fundamentem i spoiwem – najelastyczniejszym na jakie można pozwolić sobie formacja grająca tak prosto skomplikowaną muzykę. Przede wszystkim gra „na bogato” i brzmieniowo naprawdę zróżnicowanie, a gdy podczas koncertu wykorzystał technikę permanentnego oddechu w jednym z utworów, w którym jeszcze zgrabnie z saksofonu zrobił sobie perkusję, można było tylko ochać i achać. 



Po pięknym zakończeniu „Velvet”, nadeszła pora na „Diamond way”. Muzycy podziękowali tym utworem fanom, którzy są z nimi, wspierają i wielbią, po czym poczęstowali nas zgrabnym, tradycyjnym już zdaniem: „Aby wszystkie wasze drogi były diamentowe”. I z tą kompozycją zaczęło się dziać coś, czego doświadczyć na własnej skórze można tylko na koncercie. Wieczór wypełniła łagodność i ostrość, noc i dzień, piękno i brud – naprawdę było tam wszystko. Umiejętne łączenie stylów, od yassu przez drum'n'bass, elektronikę, punka, rocka, a momentami nawet metal, jeśli wciśniemy w to krótkie, perkusyjne szaleństwa Klimczuka. 

Przeglądając różne recenzje z koncertów Pink Freud, wyczytałem że Mazolewski jest muzykiem przeciętnym i tak naprawdę ciągnie ten różowy, psychoanalityczny wózek dzięki osobowości i piarowi. Cóż, chciałbym być tak przeciętnym muzykiem, by zagrać owe solo w utworze „Bourbon”, które może nie było na miarę finezji Wootena, ale miało w sobie wypierd, godny sporych rozmiarów mamuta; chciałbym przesterowanym brzmieniem zmiatać tak, by pod sceną wszystkim długowłosym zrobiły się trwałe; chciałbym grać taki „jazz dla ubogich”; chciałbym mieć taką radość z grania jak ten „zły Wojtek”. Może i na niektórych robi wrażenie wiejskiego dandysa, może nie gra jak wirtuoz, ale co z tego, skoro muzyka, którą tworzy po prostu porywa? Bas w dupę malkontentom. Freud naprawdę zrobił nam tego wieczoru dobre pranie mózgu.   

O „Come as you are” i „Bald inquisitor” nie będę wiele pisał, bo zwyczajnie nie mam ochoty na peany. Wystarczy, że było „właściwie”. Tak jak powinno być na koncertach. Wyśmienite pasaże i solówki Barona, szaleństwo Mazolewskiego, finezja Dudy i solidna dawka łupnięć Klimczuka, który według mnie był trochę za bardzo schowany w Soria Moria, ale uniósł ciężar jak należy. Podwójny bis i tłum ludzi pod sceną, owacje na stojąco i dobre wrażenie. Tyle.  
Wierzcie mi – Pink Freud pocięło publiczność w Oslo na kawałki, posoliło i upiekło bez przypraw w kotle dźwięków. Udowodnili, że są naprawdę świeżym, wyśmienitym głosem we współczesnym jazzie i warto posłuchać ich na żywo. Nie sądziłem, że dadzą z siebie tyle, bym długo po powrocie do domu nie mógł zasnąć, rozemocjonowany muzykobrazami i śnił o elektrycznych owcach. A śniłem. 
Co na to Zygmunt?  

9/10

środa, 6 kwietnia 2011

Koncert Ulver + Zweizz - Eskulap 5.04.2011


Czekałem 11 lat. Doczekałem się. Ulver jeszcze nigdy nie brzmiał dla mnie tak mrocznie, pięknie i metamorficznie jak podczas poznańskiego koncertu w Eskulapie 5.04.2011. Żadna płyta nie odda tego, co dzieje się podczas ich występu na żywo. I chociaż wypełnili koncert najnowszymi kompozycjami z albumu Wars Of The Roses i zagrali tylko jeden ze znanych mi utworów (Hallways of Always z Perdition City), to roznieśli moją duszę na kawałki

Supportem tego dnia był jednoosobowy projekt o nazwie Zweizz. Zupełnie nieznany mi twór w czapce z daszkiem skierowanym do tyłu, składający się z niskiego, zdrowo podtuczonego jegomościa z brodą opasającą całą twarz, który wyglądał tak, jakby swoje już w życiu wypił i wypalił. Co nie zaszkodziło mu oczywiście zażywać na scenie kolejnych środków wzmacniających. Gdy na początku zaczął grzebać coś przy kabelkach i wydawać noisowe dźwięki, myślałem, że to techniczny coś popsuł i próbuje naprawić. Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że oto już rozpoczął się koncert Zweizz. I tak oto poznałem czym naprawdę jest support, gdy do koncertu szykują się mistrzowie. Prawdziwym gównem.

Gdybym nie był na tym koncercie, to też bym pewnie nie uwierzył. Cóż, nie musicie mi wierzyć, ale co widziałem, to widziałem. Na muzykę nie zwracałem uwagi. Albo jej nie było, albo była sforą przypadkowych dźwięków z pogranicza elektrycznego bełkotu i charków z nosa. Ustawiony tyłem do publiczności Zweizz, po prostu pierdział dźwiękami. Potem zaczął eksperymentować z klapą do kibelka i szczoteczkami do zębów. Gdy zaczął udawać rzyganie, okazało się, że w muszli jest zainstalowana kamera, a rzutnik pokazuje na wielkim ekranie facjatę Pana Z. Przełknąłem to i byłem coraz bardziej zniecierpliwiony. Jednak Zweizz nie dawał za wygraną i wraz z papierosem i trąbą usiadł na kiblu spuszczając wcześniej spodnie. Nie muszę chyba mówić jaki widok ukazał się publiczności. Gdy jednak dołączyło się do tego pierdzenie w trąbę, z której wydobywał się papierosowy dym... no cóż, taka rola supportu. W końcu w kilka minut po „występie” Zweizza, doszło do tego, na co czekałem wspomniane 11 lat.

Nigdy nie obchodził mnie skład Ulvera. Najważniejsza była, jest i będzie w tym wszystkim muzyka. Wiedziałem tylko, który to Garm, a oprócz niego pojawiło się na scenie jeszcze 5 postaci: fenomenalny perkusista, dwóch „elektroników”, klawiszowiec, a także basista, gitarzysta i pianista w jednym. Każdy okazał się tak samo ważny, jak lider Wilków z północy. I każdy odegrał swoją rolę fenomenalnie. Nie mogę powiedzieć zbyt wiele o utworach, jakie usłyszałem, bo były to całkiem nowe dla mnie kompozycje. Jednak już wiem, że zakocham się w całej płycie „Wars of the roses”. Przedsmak winylowej płyty jaką kupiłem po koncercie, dał mi ponad godzinny występ, jakiego nigdy nie zapomnę.

Wizualizacje wśród których wyróżnić można polowanie na lisa, brzozowy las, krwawiący dom czy rewelacyjne ołowiane morze, przelewające się ciężkimi falami po ekranie, idealnie współgrały z muzyką. Dopełniały całość i jeszcze bardziej odrealniały, jakkolwiek muzyka norwegów już i tak sprawia, że odpływamy tam, gdzie jest pięknie, mrocznie i strasznie. Na granice światów i realności.

Idealne stopniowanie napięcia, połamane rytmy perkusji, ambientowe pejzaże, instrumentalne improwizacje czy elektroniczne popisy właściwie całej załogi Ulvera (nawet perkusista miał pod ręką pada), przełożyło się na muzyczny i estetyczny orgazm, a także potworną eskalację wrażliwości. Nigdy nie słyszałem na żywo dźwięków tak głęboko dotykających duszy i serca. Emocje wlewające się do uszu, miały ochotę eksplodować i rozłupać czaszkę od środka. Natłok myśli stał się w pewnym momencie tak drażniący, że poczułem się jak jeden z dźwięków granych przez zespół - zagubiony w czasie i przestrzeni. Jak w genialnym „Lost in moments”.

Ulver potraktował słuchaczy zupełnie niekomercyjnie. Zagrał tylko jeden znany utwór na bis. Zakończył nim cały koncert i pożegnał się z publicznością słowami „Fuck off, we want drink”. Publiczność nie ma dla nich znaczenia, i tak będzie ich kochać za to co robią. A potrafią sprawić, że szkielet drży w posadach, serce wymyka się swojemu zwykłemu rytmowi i każe krwi płynąć w odwrotnym kierunku.


Polecam genialne fotografie z koncertu: TUTAJ :)

niedziela, 26 września 2010

Koncert Stinga w Poznaniu

Przed poznańskim koncertem niespecjalnie lubiłem Stinga. Znałem wiele utworów jakie napisał, trochę o nim czytałem, ale nie wzbudzał we mnie specjalnie wielkich uczuć. Wszystko się zmieniło, gdy około południa w poniedziałek (dzień koncertu) dowiedziałem się, że z powodu choroby, na koncert nie może iść nasza koleżanka. Bez większego wahania "przejęliśmy" bilety i o 17:30 weszliśmy na nowo wybudowany stadion Lecha

Tłumy waliły z każdej strony. Pewnie jest tak podczas większość meczów przy Bułgarskiej, ale tym razem na twarzach zamiast chęci doznania piłkarskich emocji, gościła chęć przeżycia koncertu jednego z największych popowych twórców na świecie. Otwarcie stadionu też zrobiło swoje. Wielu poznaniaków pewnie chciało obejrzeć to wydarzenie na żywo, dlatego biletów na Stinga już od dawna nie można było dostać. Idąc na koncert mijaliśmy ludzi, którzy z minami mówiącymi "spierdoliłem sprawę", stali przed stadionem z kartkami w dłoni, na których było napisane dramatyczne dwa słowa 'ODKUPIĘ BILET'! Pomyślałem sobie: "Jezu, co tym ludziom tak zależy na tym Stingu? Przecież to zwykły koncert będzie, a już 5 razy w Polsce gość był, więc i pewnie znów przyjedzie". Gdy wybrzmiała pierwsza piosenka, wiedziałem już dlaczego tak bardzo im zależało na tym, żeby wejść na koncert. Ale o tym za chwilę...;)


Muszę to napisać. Po raz pierwszy na jakimkolwiek koncercie miałem bilet na miejsce, które...nie istniało. Podchodziliśmy 4 razy do ludzi koordynujących wchodzenie na stadion i zawsze kierowali nas do kogoś innego. Gdy w końcu udało nam się dostać do faceta na kładce prowadzącej na płytę główną, dał nam nowe bilety i napełnił nadzieją, że w końcu sobie usiądziemy. Musieliśmy przejść na drugą stronę boiska, żeby znaleźć rząd i miejsce, które...znów nie istniały! Nie muszę mówić jak wielki był nasz wnerw na tę sytuację, dlatego znów zgłosiliśmy się do jednego z koordynatorów, który odesłał nas do kolejnego i tak przez kilkadziesiąt minut. W końcu kazał nam usiąść i poczekać. Wysłuchaliśmy sobie przynajmniej występującego w niewdzięcznej roli supportu supportu, Indois Bravos. Jednak grali dość niemrawo do zapełniających się trybun i powiem Wam, że ten widok sprawił, że po raz pierwszy w życiu złapałem doła przy reggae.


Zaczęło się robić zimno, nadal sterczeliśmy jak kołki, a mgliste wyjaśnienia organizatorów niewiele dały. Gdy w końcu się wkurzyliśmy i chcieliśmy zareklamować bilety, to kazali nam się udać do biura reklamacji, które...uwaga...nie istniało. W czasie, gdy szukaliśmy biura straciliśmy koncert Anny Marii Jopek i wydawało się, że czara goryczy się przeleje, gdyby nie Hejzel, który rozwiązał sytuację dość klasycznie: sprytnie zagadał ochroniarzy i wchodząc między nich rzucił im pytanie retoryczne, co samo w sobie już sprawiło, że mózg zaczął im parować, ja także szybko się przepchnąłem i tym samym zastosowany przez Hejzela fortel otworzył nam wejście na płytę główną, zostawiając kłócących się goryli z głupimi minami :) "Mogą wejść!", "Nie! tylko białe opaski!"Ale oni idą tylko do...".Tyle zdążyłem usłyszeć:D


Przed koncertem odbyło się coś jakby otwarcie stadionu. Nie było spektakularne, więc nie będę się nad tym rozwodził. Lasery, robotnicy jeżdżący z taczkami, tancerka na linie, która to miała niby symbolizować ideę...pierdoły, które nie przemówiły do mnie wcale. Skończyło się i mogliśmy już ze spokojem czekać na koncert. Rozpoczął się z 10 minutowym opóźnieniem...ale warto byłoby czekać nawet i godzinę.


Rozpoczęło się od 'If I Ever Lose My Faith In You'. Pięknie, wręcz wzruszająco. Już wiedziałem, że nie zapomnę tego wieczoru, jednak to co działo się później, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Od dawna nie było na koncercie tak, że chciałem więcej i więcej i jeszcze trochę. Sting zagrał z orkiestrą 26 numerów i jeden wykonał a capella, a ja odczułem ten czas jako godzinę z minutami. Sting czarował głosem, grą na harmonijce, na gitarze klasycznej i elektrycznej, a stadion czarował światłami w tonacjach uspokajającego niebieskiego, żółtego i czerwonego. Trzy telebimy wiszące nad muzykami było rewelacyjnym pomysłem. Zwłaszcza sama ich konstrukcja i ułożenie, które widać na zdjęciach z koncertu. Orkiestra spisała się fenomenalnie, muzycy również. Nie było ŻADNEGO zbędnego dźwięku, fałszu, potknięcia. Po prostu czysty profesjonalizm, a na dodatek zabawa muzyką, radość grania i obcowania z publicznością. Na osobne pochwały zasługuje śpiewająca ze Stingiem wokalistka Jo Lawry. Zachwyciła mnie swoim głosem nie mniej niż sam Sting, a w dwugłosie z nim brzmiała perfekcyjnie i chyba jeszcze nie byłem na koncercie, na którym współbrzmienie dwóch głosów brzmiało tak... no wspaniale :)



W trakcie koncertu usłyszeliśmy m.in. 'Every Little Thing She Does Is Magic', 'Moon over Bourbon street' (mój ulubiony kawałek, po którym Sting zawył jak wilk), 'Seven days', 'Englishman In New York', 'Shape of my heart', 'Russians', 'Fragile', 'Roxanne', 'Every Breath You Take' czy rewelacyjnie wykonany 'Desert rose'. Miało być przebojowo i było. Fantastycznie słuchało się symfonicznych partii, które były czasami delikatne a czasem miażdżące patosem, jednak większość utworów po prostu subtelnie przyozdabiały. Pod koniec koncertu nie było na stadionie osoby, która nie stała i nie kiwała się w rytm muzyki :) Genialna atmosfera.


Podsumowując – mamy świetne wspomnienia i z chęcią wybiorę się na jeszcze jeden koncert Stinga, jeśli kiedyś będzie grał w Polsce.

Pełna setlista znajduje się TUTAJ.

środa, 21 lipca 2010

Koncert Brendana Perry'ego Poznań 16 lipca CK Zamek

Na ten koncert czekałem dwanaście lat. Trochę jak więzień, bo czekałem na coś absolutnie wolnego i pięknego, na coś o ogromnej sile duchowej, wywołującego metafizyczne ciarki. Nie wierzę nadal, że w końcu się udało. Dopiero po kilku dniach uświadomiłem sobie, ile występ Brendana Perry'ego dla mnie znaczył. Ile wprowadził do mojego życia, a jednocześnie ilu negatywnych myśli się pozbyłem.

Od kiedy usłyszałem po raz pierwszy "Into the labirynth", w mojej głowie zakiełkowała myśl, że byłoby cudownie posłuchać muzyki Dead Can Dance na żywo, jednak australijski duet był dla mnie jednocześnie czymś nierealnym, dwójką duchów, którzy tworzą muzykę nie z tej Ziemi. Nie sądziłem, że Ci ludzie w ogóle żyją w tej rzeczywistości, a jeśli nawet, to byłem prawie pewien,że nie odwiedzą nigdy zacofanej muzycznie Polski. Dlatego, gdy jako 15 latek, znając już połowę dyskografii DCD, dowiedziałem się o rozpadzie zespołu, nie mogłem przyjąć dowiadomości, że nie
będzie mi dane usłyszeć ich razem na żywo.
Nie muszę mówić, że przeżyłem ogromnie mocno informację o koncercie DCD w Warszawie w 2005 r., a jeszcze mocniej przeżyłem to, że z braku funduszy nie mogłem się tam pojawić. Tak samo było z koncertem Lisy Gerrard w Warszawie. Od tego momentu postanowiłem, że gdy tylko pojawi się w Polsce któryś z członków zespołu, zrobię wszystko by pojechać, wysłuchać, zobaczyć, uwolnić. Na szczęście w ciągu 12 lat, koncerty gwiazd w Polsce, stały się czyś na porządku dziennym, więc okazja, by w końcu usłyszeć jeden z magicznych głosów Dead Can Dance nadażyła się 16 lipca (piątek), na Dziedzińcu Zamkowym w Poznaniu. O godzinie 21, kiedy to Brendan Perry wraz z Danem Gressonem na perkusji, Peterem Sheridanem na gitarze i syntezatorze, Astrid Williamson na klawiszach i kimś kto zastąpił Rachel Haden na basie, pojawił się na scenie, wiedziałem już, że będzie to dla mnie występ wyjątkowy. Zresztą po minach zebranych na dziedzińcu około tysiąca osób, widziałem że nie tylko dla mnie.

Czwórka młodych muzyków (no może oprócz Astrid) całkowicie podporządkowana liderowi, a jednocześnie sprawiająca wrażenie, jakby Perry był dla nich wzorem, przyjacielem, ojcem i drogowskazem. Wszyscy na scenie świetnie się rozumieli, a kilka minimalnych, indywidualnych wpadek instrumentalnych gitarzysty, nie przeszkadzało w obiorze praktycznie wcale. W repertuarze było to, czego się spodziewałem, czyli kilka kawałków z najnowszego albumu ARK (m.in. This Boy, Utopia), kilka klasyków Dead Can Dance (Spirit, Severance, Carnival is over), cover (Song of the siren) i nowy (świetny) kawałek Tree of life. Ponoć setlista była taka sama jak w Krakowie. Jednak mam nadzieję, że nie było tam gnomów, którzy kłocili się o to, czy bilety są stojące czy siedzące. Na szczęscie podczas koncertu było już miło :) Udało nam się nawet zdobyć bezcenny autograf Brandana na płycie ARK :)

Nie wiem co ten facet ma w głosie, ale gdy go słucham, przechodzą mnie ciarki i czuję się (może zabrzmi to głupio) wolny i oderwany od świata. Solowe dokonania Brendana są rewelacyjne, uduchowione, kapitalnie mroczne, a jednocześnie pełne pozytywnej energii i nadziei. Ponoć to Lisa Gerrard czerpie muzyczną energię z kosmosu, a jednak Brendan zdaje się sięgać w podobne rejony, bo pomimo braku wielkich popisów wokalnych, jego głos stwarza muzyce dodatkową przestrzeń, drugie dno i tworzy czary. Na koncercie brakowało mi tylko Lisy, by zamknąć wszystko w jedną całość. Może jeszcze się doczekam wspólnego koncertu DCD, bo od kolegi wiem, że ponoć Brendan i Lisa będą pracować nad nową płytą. Może też popracują nad trasą koncertową ;)?
Dla zainteresowanych, nagrałem (niestety w średniej jakości - podobnie jak zdjęcia) telefonem kilka utworów. Wrzucam na speedyshare, więc koncert ściągnie TYLKO pierwsze 10 osób :) Mam nadzieję, że BP nie będzie miał mi tego za złe :-)

niedziela, 6 czerwca 2010

Dla gitarzystów i nie tylko ;)


A teraz trochę reklam ;) Wielu z Was wie, że co roku w Mosinie organizujemy Ogólnopolskie Dni Artystyczne z Gitarą. Zapraszamy wyśmienitych gości z muzycznego świata, organizujemy darmowe warsztaty i przede wszystkim koncerty, które z racji tego, że na sali jest maksymalnie 220 osób, przez co artyści mają świetny kotakt z publicznością i zawsze spotykają się z nią po koncertach w naszym klubie festiwalowym, są wydarzeniami niezwykłymi. Zapraszam do przeczytania relacji z ODAzG i tym samym, zapraszam dokładnie za rok na kolejną, 5 edycję festiwalu.


IV Ogólnopolskie Dni Artystyczne z Gitarą zakończyły się. Prawie tysiąc osób wysłuchało 46 muzyków, prawie 60 warsztatowiczów skorzystało z 30 godzin warsztatów. Cztery dni koncertów, wspólnego jamowania w klubie festiwalowym, warsztatów i lekcji mistrzowskich oraz mnóstwo dobrych chwil spędzonych w towarzystwie miłośników gitary.


CZWARTEK 22.04.2010

W czwartek 22 kwietnia nastąpiło uroczyste otwarcie mosińskiej imprezy. Po krótkiej prezentacji wspólnego dorobku organizatorów przedsięwzięcia - Mosińskiego Ośrodka Kultury i Mosińskiego Towarzystwa Gitarowego oraz przedstawieniu tegorocznych artystów, jacy mieli zaprezentować się na mosińskiej scenie, usłyszeliśmy w chopinowskim repertuarze, mosińskiego gitarzystę rodem z Kolumbii – Carlosa Ramireza wraz ze swoimi uczniami. Po krótkim czasie dołączyła do nich znakomita wokalistka Weronika Szypura, która wzbogaciła muzykę pięknym, mocnym i pełnym emocji głosem wykonując m.in. piosenki Edyty Geppert. IV Ogólnopolskie Dni Artystyczne z Gitarą zostały oficjalnie otwarte.

PIĄTEK 23.04.2010

Drugiego dnia od godziny 15:00 warsztatowicze mogli skorzystać z muzycznych lekcji Marka Radulego, który już po raz czwarty gościł na ODAzG, zarówno w roli nauczyciela jak i muzyka występującego na scenie. Zarówno w trakcie jak i po festiwalu, z jego ust padło wiele ciepłych słów pod adresem mosińskiej imprezy: „Jestem dumny z tego, że uczestniczę w przedsięwzięciu, które w ciągu tych kilku dni, przybliża uczestników do świata muzyki różnorodnej i wielogatunkowej. Ta różnorodność i otwartość zarówno na gitarę elektryczną jak i basową, a przede wszystkim klasyczną cechuje Dni z Gitarą i sprawia, że cała impreza ma osobliwy charakter. Co za tym idzie, nie jest to festiwal, który można porównać z czymkolwiek, co dzieje się w kraju w muzyce. Jestem przeszczęśliwy, że mogę w tym czasie współpracować z gronem wspaniałych młodych osób - wolontariuszy, którzy nie pracują na zasadzie "odbębnienia", tak by po prostu było, tylko wkładają w to całe serce. Przedsięwzięcie przybiera przez to charakter iście profesjonalny, a zarazem swojski i niesamowicie gościnny, zarówno dla artystów jak i słuchaczy. ” - mówi Marek Raduli.
Punktualnie o 19:00 na scenie pojawił się zaliczany do czołówki polskich gitarzystów klasycznych – Robert Horna. Absolwent Akademii Muzycznej we Wrocławiu oraz Konserwatorium Muzycznego w Enschede w Holandii. Popisał się m.in. wspaniałym interpretacjami jazzowej sonaty Dusana Bogdanovica czy brawurowo wykonanymi utworami Astora Piazzoli. Ten znakomity muzyk z powodzeniem koncertował nieomal na całym świecie, a w piątkowy wieczór zaczarował mosińską scenę. Wieczór trwał, na scenę wkroczył Remigiusz Szuman – artysta z Mosiny, a nastrój z kameralnego przerodził się w bogaty instrumentalnie karnawał. W sumie na scenie pojawiło się około dwunastu osób, w tym zaproszeni do wspólnego muzykowania goście (m. in. Marek Raduli). Poetyckie teksty autorstwa Remigiusza Szumana, nawiązujące do jego życiowej drogi i doświadczeń, świetnie komponowały się z folkowo-rockową muzyką, w której mogliśmy usłyszeć znamiona twórczości takich artystów jak Leonard Cohen, VooVoo czy Lech Janerka.
Wieczorem w klubie festiwalowym odbyło się rewelacyjne jam session, w którym udział wzięli prawie wszyscy artyści, koncertujący tego dnia. Piątkowa noc była też znakomitą reklamą dla występu mającego odbyć się nazajutrz na mosińskiej scenie. W trakcie jamowania do grona muzykujących dołączyli Jacek Królik oraz Piotr Żaczek.

SOBOTA 24.04.2010
Sobotni ranek, aż do godzin popołudniowych wypełniły zajęcia warsztatowe z Piotrem Żaczkiem (bas) i Jackiem Królikiem (gitara elektryczna) oraz lekcje mistrzowskie z Robertem Horną (gitara klasyczna). Lekcje Jacka Królika odbywały się w Klubie festiwalowym ze sporą grupą adeptów gitarowego rzemiosła. Warsztatowicze mogli dowiedzieć się m.in. o synchronizacji prawej i lewej ręki, o poprawnym kostkowaniu naprzemiennym oraz o kontroli palców. Muzyk zachęcał do pewnego i mocnego grania, sugerował przede wszystkim ćwiczenia rozciągające. W przeciwieństwie do Marka Radulego, który skupiał się na równie ważnej teorii, Jacek Królik poświęcił czas praktyce.
Warsztaty z Piotrem Żaczkiem skupiły w małej sali Ośrodka Kultury prawie dziesięciu młodych basistów. Żaczek dawał wskazówki jak dobrze pracować z sekcją rytmiczną, zalecał ćwiczenia z komputerem i loopami. Każdy po kolei podpinał się do pieca i ćwiczył z mistrzem, który indywidualnie potraktował każdego uczestnika, skupiając się przede wszystkim na groovie. Owo magiczne słowo oznacza dla basisty nie tyle styl, co sposób tworzenia i odbierania dźwięków, których słuchanie staje się ekscytującą zabawą, radosną eksplozją emocji. Na swojej stronie internetowej Piotr Żaczek napisał dwa dni po festiwalu: „24 kwietnia odbyły się Muzyczne Warsztaty, gdzie miałem okazje prowadzić zajęcia z gitary basowej a wieczorem zagrać z moim autorskim materiałem z zespołem Mutru. Jestem pod dużym wrażeniem organizacji. Wszystko było "zapięte na ostatni guzik" od momentu mojego przybycia do Mosiny do wyjazdu wszystko się zgadzało...”
Lekcje mistrzowskie u Roberta Horny skupiły grupę ośmiu osób. Mistrz kilka godzin poświęcił na szlifowaniu stylu, ustawianiu dłoni i pozycji oraz dawaniu cennych wskazówek dotyczących interpretacji. Zalecał przede wszystkim pracę z metronomem. Na koniec lekcji, mistrz poproszony o krótki występ, zagrał „Sonatę jazzową” Dusana Bogdanovica.
Wieczór koncertowy rozpoczął się od wspólnego występu Jacka Króilika, Marka Radulego oraz młodego mosińskiego basisty Pawła Stachowiaka. Zaprosili oni do wspólnego muzykowania kilku warsztatowiczów, którzy wykazali się największym kunsztem gry i zrobili wrażenie na mistrzach gitary. Ze sceny popłynęły dźwięki energetycznych, bluesowych standardów. Choć występ trwał zaledwie czterdzieści minut, pozostawiając lekki niedosyt, zaostrzył apetyt na dalszą część wieczoru.
Gdy na scenie pojawili się Piotr Żaczek (bas), Adam Bałdych (skrzypce elektryczne), Robert Luty (perusja), Maciej Kociński (saksofon altowy i tenorowy), Marcin Górny (sample, instrumenty klawiszowe), Grzegorz Jabłoński (instrumenty klawiszowe) przepowiadało to nadchodzącą burzę dźwięków. Jednak burza nie nadeszła. Nadszedł huragan. New jazz i fusion suto zakrapiane elektroniką, dziesiątki stylów muzycznych zawartych w muzyce Mutru Squad, były czymś zupełnie odrealnionym i pięknym. Niekomercyjnie pięknym. Utwory z płyt Mutru oraz nowego krążka Balboo sprawiły, że słuchacze wyszli z koncertu oczarowani. A, że był to koncert wielce udany i wyśmienity, świadczy chociażby fakt, że kilka minut po występie rozeszły się wszystkie płyty Żaczka&C.o.
Noc wypełniły kolejne godziny w klubie festiwalowym spędzone w towarzystwie artystów i gości, licznie uczestniczących w jam session i dobrej zabawie. Sympatię i burzę oklasków wzbudziła też gra Guitar Hero, która po dwóch wieczorach, zdobyła spore grono nowych fanów.

NIEDZIELA 25.04.2010

Mosiński gitarzysta i nauczyciel gitarowego rzemiosła, Carlos Javier Ramirez, dwa razy w tygodniu gromadzi grupę młodych adeptów gitary z Mosiny i okolic, którzy pod jego czujnym okiem zdobywają wiedzę i umiejętności gry na sześciostrunowcu. W niedzielę o godzinie 15:00 w klubie festiwalowym odbyła się otwarta próba, podczas której goście mogli obserwować jedną z takich lekcji „na żywo”. W sali zebrało się prawie 20 młodych gitarzystów. Po zakończeniu próby, stwierdzenie jednego z redaktorów radiowych: „Mosina gitarą stoi”, zdawało się być bardzo trafne i przekonywające.
Wieczór koncertowy rozpoczął się od występu trzech muzyków ze Śremu: Krzysztofa Adamskiego (bas), Szymona Baranowskiego (perkusja) oraz Jędrzeja Wencki. Formacja K=I=W=I miesiąc wcześniej zdobyła pierwsze miejsce na mosińskim Przeglądzie Kapel Gitarowych. Główną nagrodą dla młodych muzyków był występ przed zespołem TSA. Młodzi muzycy cieszyli się zarówno z możliwości zaprezentowania się przed szerszą publicznością, ale przede wszystkim z supportowania legendy polskiego rocka. Podczas czterdziestopięciominutowego koncertu usłyszeliśmy bardzo zgrabne połączenie grunge, stoner rocka, metalu, indie i hard core'u. Było szybko, mocno, ciężko i głośno. Zespół K=I=W=I pozostawił po sobie bardzo dobre wrażenie. Podczas przerwy wręczono nagrodę w konkursie Gitaromania, w którym główną nagrodą była gitara akustyczna ufundowana przez Salony Muzyczne Riff z Poznania.
Tuż po 20:00 przyszedł czas na danie główne, jakim był występ Tajnego Stowarzyszenia Abstynentów, czyli zespołu TSA. Danie to jednak nie było polane gęstym heavy-metalowym sosem, a jedynie lekko przyprawione akustyczną przyprawą, co zupełnie w niczym nie przeszkodziło muzykom, a nade wszystko publiczności w wyśmienitej zabawie. Charyzmatyczny Marek Piekarczyk zdołał wprawić mosińską publiczność w doskonały nastrój, a gitarowe popisy Stefana Machela i Andrzeja Nowaka, wspomagane bezbłędną sekcją rytmiczną Marka Kapłona (perkusja) i Janusza Niekrasza (bas) wypełniały salę Mosińskiego Ośrodka Kultury dźwiękami starych przebojów TSA,takich jak „Trzy zapałki”, „51” czy „Chodzą ludzie”. Prawie dwie godziny rock'n'rollowej zabawy na gitarach akustycznych, dziesiątki żartów Marka Piekarczyka i tonąca w oklaskach sala. Wyśmienity koncert finałowy dobiegł końca, a wraz z nim zakończyły się IV Ogólnopolskie Dni Artystyczne z Gitarą w Mosinie.

Więcej informacji i zdjęć na naszej stronie internetowej: http://www.gitaramosina.pl/.