środa, 5 marca 2014

zjazd

To były wakacje, chyba '99, Wielkopolska. W lesie nad Wartą stał przedwojenny dom opieki dla osób starszych, zaadaptowany przez miasto na mieszkania. W jednym z nich znajdował się pokój, w którym pierwszy raz usłyszałem tę płytę. Był duszny, nie było tam okien, za to ściany wypełniały plakaty, zdjęcia, głębokie bruzdy, pogwoździowe zadrapania i zapiski, ginące w totalnym chaosie. Było też biurko, książki, Twoje Weekendy, kasety i stary magnetofon Kasprzak, zakurzony pomiędzy przełącznikami, ze złamaną anteną i niewidocznym logo, które ktoś potraktował markerem. Sporo syfu w kątach: puste butelki, słoik z kilkoma petami, zmięte skarpetki, ciężarki i jeszcze więcej poprzegrywanych od kumpli kaset z takimi zespołami jak: Emperor, Moonlight, Wizo, Artrosis, Kat, My Dying Bride itd. Niegdyś był to mój ulubiony rodzaj pokoju. Należał do kuzyna i jego starszego brata. Dziś określilibyście to miejsce mianem meliny, pierdolnika, mordowni, nory - ale musielibyście przyznać, że jak na tamte czasy, była to nora z wygodami.

Grałem tam w szachy z kuzynem i poznawałem tajniki tego leniwego sportu od podstaw, gdyż P. rozłupywał za każdym razem moje niezwykłe posunięcia strategiczne, godne pseudointelektualnego fafarafa. Było dużo gadania o muzyce i pasji P. - matematyce. Były też dowcipy drugiej kategorii, głośno wykrzykiwane teksty Nagłego Ataku Spawacza oraz setki absurdów, które obiecaliśmy sobie zapamiętać by kiedyś zostać gwiazdami estrady, a o których zapominaliśmy na następny dzień. 

P. gadał też o narkotykach i ich wpływie na ludzki umysł, przekonywał mnie do trawy, koki, grzybków i, hehe, sterydów. Twierdził, że eksploracja świata po dragach jest nie do okiełznania, samoświadomość skacze na najwyższy level, ciało nie odczuwa zmęczenia, mózg działa jak najlepszy parowiec, strachy i lęki sumują się w najgorszy koszmar, tak samo jak wszystkie pozytywne cechy łączą się w mieszankę nie do zajechania. A zjazdy po tripach to zwykły bulszit, mający odstraszyć i zlikwidować słabsze ogniwo. Nie wierzyłem mu, bo widziałem ten bulszit, gdy P. nie budził się rano, a łóżko w jego pokoju wydawało dźwięk dopiero około 13. Ale coś w tym prawdy było, bo kuzyn miał łeb do zagadek i rozwiązywał Mensę w kilkanaście sekund. No ale nie przekonał mnie, choć starał się długo. 

Jako początkujący straight edge'owiec, twierdziłem że nie potrzebuję chemicznego gówna, by mieć tripy. P. zgodził się ze mną po części, powiedział że miał kilka razy odlot po muzyce, ale po jednej płycie w szczególności. Z ogólnego syfu, przekopując się przez skarpetki i kartki z tekstami Sabbathów i Type O Negative, wyjął starą kasetę firmy "no name", bez pudełka, poklejoną od taśmy klejącej, piwa czy innego świństwa. Było na niej napisane markerem, wielkimi literami APHEX. A po drugiej stronie SAW II. P. zgasił światło i odpalił Kasprzaka. To co wtedy przeżyłem, milcząc przez dwie godziny, tak jak kazał, to co przelatywało pod powiekami, co śniłem, gdy przysypiałem i co czułem w żołądku, zmieniło mnie na stałe. Cała świadomość, kolory, światło, głębia ostrości, odczuwanie, parametry, słabości, kreatywność, radość i przede wszystkim smutek. Wszystko. 

Dwie godziny później miałem zjazd.