niedziela, 27 grudnia 2015

Ice Story Blog

Drodzy nieliczni czytelnicy Szeptaka. Gdyby ktoś chciał poczytać historie z północy, które rozmyślnie usunąłem z bloga, może udać się na nowego bloga o nazwie: ICE STORY  :) Znajdziecie tam nie tylko moje stare opowieści z Norwegii, ale też słuchowiska, ciekawostki i całą masę informacji, które mogą się Wam przydać przed podróżą na Islandię czy odwiedzając Oslo na weekend..:)

Zapraszam! 

sobota, 27 czerwca 2015

Zagłada do kolekcji

Wszystko się kiedyś skończy. Wszystko kiedyś umrze. Nawet dzieci to wiedzą i nie mogą spać po nocach, gdy uświadamiają sobie, że babcia już nigdy nie zrobi chleba z dżemorem. Upadło nawet skandowane na stadionie narodowym „nic się nie stało”, choć wszyscy sądzili, że będzie wieczne. A w najnowszej książce Piotra Patykiewicza po raz kolejny kończy się świat i choć są w nim nadal nieliczni potomkowie Adama i Ewy, to oprócz nich pojawiło się coś jeszcze. Coś, co sprowadza nagi strach na nurzających się w śnieżnej pustyni niedobitków ludzkiej rasy

Przez ostatnie lata możemy obserwować modę na wichry wiejące po pustkowiach, wymarłe miasta, wieczne śniegi i wypalone słońcem piaski czasu, po których poruszają się jedynie drobne postaci, próbujące przeżyć i przywrócić człowieczeństwu godność, wypełniając przyjemny skądinąd obowiązek - odbudowania populacji sprzed kataklizmu. Wersji, w których jako rasa giniemy, jest tyle, że wymieniać je to jak zacząć liczyć pijane gwiazdy na Mulholland Drive: zombie, meteoryty, choroby, kataklizmy, potwory z morskiego dna, kosmici, broń chemiczna, boska interwencja czy Mango TV. Ludzkość to ma jednak fantazję na pozbycie się ludzkości. Lubię o tym czytać, niekoniecznie jestem wśród tych, którzy chcieliby przeżyć. Zwłaszcza, gdyby ziściła się wizja z „Dopóki nie zgasną gwiazdy”.

Otóż co się dzieje? Co się stało?! 300 lat temu coś się nieźle zrypało, a ludzie wyginęli bo na ich drodze zaczęły pojawiać się tzw. Świetliki – opętujące dusze dziwne światła, krążące w dolinach, bojące się wyższych partii gór, w których uwito nowe, ludzkie gniazda. Starowiercy uważają, że jest to wina biblijnego Lucyfera, inni szukają naukowych ścieżek by wyjaśnić pochodzenie świateł. Reszta ma to zwyczajnie w dupie, zaadaptowała się do środowiska w jakim żyje, żre na kolację przesmaczne szczury i unika świetlików jako naturalnych wrogów. Przekrój jest widoczny na pierwszy rzut oka. Społeczeństwo jest w powieści Patykiewicza zhierarchizowane, co pozwala nam na łatwiejsze poruszanie się po zastanym świecie. Mamy kapłana, którego prawie nikt nie szanuje, kastę upodlonych mcharzy zbierających opał i parających się wciąganiem dziwnych grzybów, są też myśliwi, drwale, a także złomiarze, którzy ruszają w poszukiwaniu artefaktów po praojcach w ciemne doliny, niegdysiejsze ludzkie siedziby, tchnące śmiercią i tajemnicą. Kobiety powróciły do, powiedzmy, tradycyjnego stylu życia sprzed epoki kamienia łupanego – łatają, gotują, rodzą i są raczej obiektem niż kimś ważnym. Chyba, że dla bohatera powieści – Kacpra, który z rozdziału na rozdział rośnie w oczach jak lokaty w Amber Gold. Trochę miałem pod koniec uczucie, jakbym grał w RPGa, bo zaczęło się od łapania szczurzycy i jej osesków, a skończyło na ratowaniu społeczności. Zdecydowanie za dużo uświadczyłem Deus ex Machina, co wiało trochę mychą. Młody dojrzewa, a my jesteśmy świadkiem wzrostu jego skilli i pedeków. Od zera do bohatera – klasyk, ale naprawdę ładnie podany. Oprócz Kacpra, mamy okazję poznać jego rodzinę, która w powieści odegra niebagatelną rolę. Ważne są też postaci drugoplanowe, gdyż to właśnie one tłumaczą nam jak działa koniec świata w wizji Piotra Patykiewicza.

Większość czasu poświęconego na lekturę mierzymy się z myślami głównego bohatera i jego emocjami. Na temat uczuć w realiach postaopkaliptycznej przyszłości, wszystko co było do powiedzenia rzekł już McCarthy w „Drodze”, więc nie spodziewałem się niczego, co przeskoczyłoby dokonania Amerykanina. Jednak Patykiewiczowi udało się nie spaść ze sceny i nie potłuc się, a najważniejsze – wykreować świat, mający przede wszystkim duży potencjał scenariuszowy. Oczami wyobraźni widziałem film lub serial oparty o „Dopóki nie zgasną gwiazdy”, jednak trochę dodałbym iskry bohaterom, bo moim zdaniem nie płoną żywym ogniem, a gazówką. Plusem jest jednak to, że wszystko opisane jest bardzo prostym, a jednocześnie ładnym językiem. Miejscami naiwnym i trochę nieżyciowym, sporo tu staropolszczyzny i widać, że pisarz ma z tym lekki problem, jednak jeśli weźmiemy pod uwagę konwencję baśni, która moim zdaniem bardzo zgrabnie wdrukowała się pomiędzy wersy, język wydaje się być usprawiedliwiony i lektura naprawdę cieszy. W miarę pozytywnie też wypadły nawiązania do literatury popularnej i klasyki gatunku.. 

Na pewno nie jest to dzieło epokowe, ale z pewnością warto dołączyć je do prywatnej kolekcji zagład ludzkości, bo przecież tak naprawdę każdy byłby szczęśliwy, gdyby po takiej katastrofie została z nim grupka przyjaciół, na których można polegać, a my moglibyśmy w spokoju popatrzeć na puste Krupówki. 

Jak na literaturę postapo Piotr dostaje mocne 6, prawie 7 na dychę.

p.s. dziękuję chłopakom z wyd. SQN za książkę ;) 





środa, 5 marca 2014

zjazd

To były wakacje, chyba '99, Wielkopolska. W lesie nad Wartą stał przedwojenny dom opieki dla osób starszych, zaadaptowany przez miasto na mieszkania. W jednym z nich znajdował się pokój, w którym pierwszy raz usłyszałem tę płytę. Był duszny, nie było tam okien, za to ściany wypełniały plakaty, zdjęcia, głębokie bruzdy, pogwoździowe zadrapania i zapiski, ginące w totalnym chaosie. Było też biurko, książki, Twoje Weekendy, kasety i stary magnetofon Kasprzak, zakurzony pomiędzy przełącznikami, ze złamaną anteną i niewidocznym logo, które ktoś potraktował markerem. Sporo syfu w kątach: puste butelki, słoik z kilkoma petami, zmięte skarpetki, ciężarki i jeszcze więcej poprzegrywanych od kumpli kaset z takimi zespołami jak: Emperor, Moonlight, Wizo, Artrosis, Kat, My Dying Bride itd. Niegdyś był to mój ulubiony rodzaj pokoju. Należał do kuzyna i jego starszego brata. Dziś określilibyście to miejsce mianem meliny, pierdolnika, mordowni, nory - ale musielibyście przyznać, że jak na tamte czasy, była to nora z wygodami.

Grałem tam w szachy z kuzynem i poznawałem tajniki tego leniwego sportu od podstaw, gdyż P. rozłupywał za każdym razem moje niezwykłe posunięcia strategiczne, godne pseudointelektualnego fafarafa. Było dużo gadania o muzyce i pasji P. - matematyce. Były też dowcipy drugiej kategorii, głośno wykrzykiwane teksty Nagłego Ataku Spawacza oraz setki absurdów, które obiecaliśmy sobie zapamiętać by kiedyś zostać gwiazdami estrady, a o których zapominaliśmy na następny dzień. 

P. gadał też o narkotykach i ich wpływie na ludzki umysł, przekonywał mnie do trawy, koki, grzybków i, hehe, sterydów. Twierdził, że eksploracja świata po dragach jest nie do okiełznania, samoświadomość skacze na najwyższy level, ciało nie odczuwa zmęczenia, mózg działa jak najlepszy parowiec, strachy i lęki sumują się w najgorszy koszmar, tak samo jak wszystkie pozytywne cechy łączą się w mieszankę nie do zajechania. A zjazdy po tripach to zwykły bulszit, mający odstraszyć i zlikwidować słabsze ogniwo. Nie wierzyłem mu, bo widziałem ten bulszit, gdy P. nie budził się rano, a łóżko w jego pokoju wydawało dźwięk dopiero około 13. Ale coś w tym prawdy było, bo kuzyn miał łeb do zagadek i rozwiązywał Mensę w kilkanaście sekund. No ale nie przekonał mnie, choć starał się długo. 

Jako początkujący straight edge'owiec, twierdziłem że nie potrzebuję chemicznego gówna, by mieć tripy. P. zgodził się ze mną po części, powiedział że miał kilka razy odlot po muzyce, ale po jednej płycie w szczególności. Z ogólnego syfu, przekopując się przez skarpetki i kartki z tekstami Sabbathów i Type O Negative, wyjął starą kasetę firmy "no name", bez pudełka, poklejoną od taśmy klejącej, piwa czy innego świństwa. Było na niej napisane markerem, wielkimi literami APHEX. A po drugiej stronie SAW II. P. zgasił światło i odpalił Kasprzaka. To co wtedy przeżyłem, milcząc przez dwie godziny, tak jak kazał, to co przelatywało pod powiekami, co śniłem, gdy przysypiałem i co czułem w żołądku, zmieniło mnie na stałe. Cała świadomość, kolory, światło, głębia ostrości, odczuwanie, parametry, słabości, kreatywność, radość i przede wszystkim smutek. Wszystko. 

Dwie godziny później miałem zjazd.




poniedziałek, 17 lutego 2014

black is my happy colour

dziś nieśmiesznie.

byłem dziwnym dzieckiem. nie znowu takim, o którym mówi się w szkole "ten kutasiarz", ale takim którego się specjalnie nie lubi, bo nie robi tego samego, co setka innych zjebów, chcąca pokazać że ma większego siusiaka. po prostu miałem najzwyklejsze w świecie wrażenie, że coś jest ze mną rili nie tak. przykładów były dziesiątki, ale niedawno przypomniałem sobie jeden wyjątkowy, z bardzo wczesnego dziecięctwa, gdy obok łóżka leżały jeszcze książki Bahdaja i nieopatrznie zakupiony przez ojca Szninkiel, z którego dowiedziałem się do czego mogą służyć cycki. w owym czasie, oprócz tego co u każdego 8-letniego chłopca, działy się u mnie rzeczy dziwne. po kolejnych pogrzebach dziadków, babć i ciotek, zacząłem popadać w paranoję. piekielnie bałem się tego, że umrę, wyobrażałem sobie własną śmierć na setki sposobów, a w konsekwencji imaginowałem również, co nastąpi po niej. nie potrafiłem stworzyć konkretnego obrazu nieba, więc do głowy nie przychodziło nic innego jak dalsza egzystencja w trumnie. zakrywałem się pościelą i podczas zasypiania udawałem trupa. otwierałem wtedy oczy i wpatrywałem się w ciemność. gdy brakowało tlenu, podnosiłem kołdrę i wpuszczałem trochę świeżego powietrza, ale zakrywałem oczy, by nie widzieć światła latarni wsączającego się do pokoju. nastawiałem ucho na dźwięki domu: tykanie zegara, pochrapywanie ojca w drugim pokoju, skaczącego po półkach kota, ciężką pracę konstrukcji budynku. i wyobrażałem sobie, że w grobie już nic nie usłyszę, że śmierć to ostateczna cisza i ten rodzaj ciemności, z którego nie ma ucieczki. nie podniosę pościeli, gdy zacznę się dusić albo będzie brakować światła. i wtedy zaczynałem płakać. nad sobą i nad tymi, którzy są już w swoich ciemnościach.

na ten koncert, przyznam szczerze, nie chciało mi się iść. na zewnątrz od kilku dni pada śnieg z gatunku tych najgorszych - deszczowy, mokry, tłusty, taki który przesączy się przez najlepsze buty i załatwia ci przeziębienie jak Provident pożyczki - bez zbędnych formalności i grzebania w karcie choroby. poza tym sennie, jak to w mieście, w którym jesteś rozczarowany nawet gdy niczego nie oczekujesz. 

przed wejściem na salę poproszono nas o wyłączenie telefonów, po czym trzech młodych, uprzejmych dżentelmenów zaczęło wprowadzać widownię, po 4 sztuki, do kompletnie ciemnego pomieszczenia po specjalnie przygotowanych torach, które przemierzali w skarpetkach, by czuli gdzie stawiają stopy. rozlokowano nas na niewidocznych krzesłach i kazano czekać. dość długo. minuty płynęły, a pochłonięty mrokiem mózg zaczął powoli tworzyć mapę miejsca, rodzącą się z dźwięków: skrzypów, tupania, rozmów, kaszlnięć czy drapania po tyłkach. nie miałem pościeli, zaczęło się robić duszno.

z ciszy wypłynęły w końcu niewidzialne instrumenty: skrzypce, wiolonczela i fortepian. z otwartymi oczami, choć w rzeczywistości z zamkniętymi, słuchałem m.in. cudownej muzyki Peterisa Vasksa i jakichś nieznanych kompozytorów z szerokiego pogranicza baroku i współczesności. dopadło mnie od razu uczucie niemożności ucieczki z tego miejsca, niemożności wyłączenia dźwięku, a co za tym idzie, totalnego wchłonięcia przez muzykę, pobytu w pustce i pełni jednocześnie. w tak niezwykłych okolicznościach przyrody trudno skupić się na czymś innym niż muzyka i własne myśli. zwłaszcza, gdy dźwięk staje się doświadczeniem czysto fizycznym, gdy czujesz, że dostajesz w mordę od skrzypiec, gdy dźwięki wiolonczeli wprawiają w wibracje migdałki, a podbrzusze rozsadzają klawisze fortepianu. pod powiekami zaczęły pojawiać się pejzaże, setki landskejpów, jakie zapisały się w ciągu życia w mózgu. a potem dziesiątki, setki osób oraz pierdyliard uczuć i myśli, skotłowanych w chaosie, który o dziwo zaczął się pod koniec koncertu układać w niespodziewaną mozaikę. 

miałem wrażenie, że wszystkich na sali ogarnęło uczucie bezpieczeństwa, intymności, że są sami ze sobą, że każdy dostał się do swojego prywatnego kokonu, w którym rozwinie poczwarkę w wymarzoną postać. tak i ja - kręcąc głową, relaksując się, odpływając co chwilę, czułem jakbym słuchał muzyki we wspomnianym wyżej trumnie. ale tym razem przyjemnej, tylko dla mnie, z aksamitnym kirem, wygodnej i nieprzekłutej jeszcze przez korzenie i zęby roboli cmentarnych. jakbym leżał w mogile, którą w końcu będę mógł opuścić, bo przyjdzie (niestety!) wyzwolenie z piękna tej skomplikowanej nieciszy. najbardziej zabawne, że nie czułem się zmuszony przez artystów do przebywania w sali pełnej mroku i dźwięków, choć nie było z niej wyjścia. nie widziałem muzyków, ale oni nie widzieli mnie. mówiąc krótko - dostałem czysty przekaz tego, co chcą powiedzieć. nigdy jeszcze nie przeżyłem tak intensywnie koncertu muzyki klasycznej. żadnego koncertu chyba. zakochałem się po uszy w tym pomyśle. 

na koniec zapalili świeczkę i ukłonili się. brawa trwały ponad minutę, a tymi, którzy grali, okazali się wprowadzający nas chłopacy w sweterkach w romby. nie wiem kim byli, jakie szkoły kończyli, ile mieli lat i nie chcę wiedzieć. nie wiem też do końca co grali, ale sprzedali mi tajemnicę, piękno i poprzestawiali kilka zwojów pod czaszką. i za to ogromny szacunek dla nich. jak tylko będziecie mieli kiedyś okazję, słuchajcie muzyki w ciemnościach. gnijcie w swoich grobach, prywatnych kałużach i nocnych kokonach. to chyba najlepsze co się może przytrafić w doświadczaniu muzyki.

poniżej zdjęcie zespołu.


sobota, 15 lutego 2014

Bohren&der Club of Gore. Blå 23.11.2013

Nie było staników rzucanych na wokalistę czy piórek gitarzysty, w niedbałym geście posłanych w tłum. Pod sceną nie było rozhisteryzowanych nastolatek wrzeszczących refreny ulubionych przebojów. Bo nie było przebojów. Nie było naprutych do nieprzytomności ufoków, zapalniczek w łapach i setek fleszy. Podczas każdego utworu, było za to cicho jak w pustym mieście pełnym przyćmionych świateł. Dziesiątki ludzi stojących i lampiących się w jednym kierunku, jak reflektory samochodów w kinie dla zmotoryzowanych. Był spokój, dziwna energia i fatalna jakość dźwięku na początku występu. Był "Prowler" i kilka innych kompozycji z Sunset Mission, były utwory z Black Earth i piosnka o zombie, które nigdy nie umierają. Był świetny support w postaci gościa, gitary i efektów, splątanych w dzikiej ucieczce przez korytarze pustego szpitala w Czarnobylu. Było uczucie, jakbym słuchał płyty z bardzo bliska, bo niestety unikano improwizacji. Z sufitu zwisały cztery lampki oświetlające muzyków, a pod sufitem zawisło dużo dymu, który wysłuchał opowieści o wilkach i paniach za kierownicą. Przy barze kręcili się biali i czarni dresiarze, którym za chuja tego cichego wieczoru nie wychodziła dilerka. Był gość krzyczący po koncercie chyba 20 razy "Druga Be!", a także kolo z wielkim brzuchem nagrywający koncert na Samsunga. I był też Garm z Ulvera, który zwyczajowo, z miną introwertycznego mordercy krążył po kiblu w Blå. Mam nadzieję, że gdy skończy nagrywać z Sunn O))), weźmie na warsztat tych czterech chłopców z zachodnich Niemiec i wspólnie coś urodzą. Bo pasują do siebie. Krótko mówiąc, pierwszy koncert Bohren & der Club of Gore zaliczony. Na pewno nie ostatni. 
Lider zespołu znakomicie podsumował stołeczne Oslo: nawet jeśli niczego nie oczekujesz i tak będziesz rozczarowany. Dobry typ, ledwo co przyjechał, a już zna podziemne hasło promocyjne miasta.



taki film

Krzysiek, 35 lat.

- Tu Piotrunia, jak ja się wczoraj zafiksowałem tym filmem "Zoza" na jutubie, co mi pokazałaś, to nie pytaj. Muszę to zobaczyć na własne oczy, ja pierdole. Wezmę Mareczka i zobaczymy razem. Człowieku, ja nie wiem co to jest, ale mi bańkę zryło konkret.
- Jakim filmem?
- No kuźwa, tym co są te światła i muzyka taka tajemnicza.
- Nadal nie wiem o czym gadasz.
- No to, co mówiłeś, "Aura", "Zoza" czy jakoś tak. Przecież jak ja to wysłałem do kobity to mówi, że to pewnie podkręcone na komputerze.

I nagle sobie przypomniałem.
- Chodzi ci o aurora borealis? O zorzę?
- No!

Krzysiek, 35 lat.


środa, 7 sierpnia 2013

Skąd idziemy?




Krótka historia na temat pochodzenia ludzi zaczerpnięta z mitologii Nordyckiej, konkretnie z Tajemnicy sag i run, którą wczoraj miałem okazję usłyszeć, jak to bywało za dawnych czasów, w przekazie ustnym. Konkluzja dość mocno mnie zaskoczyła. Tak ją zapamiętałem:

Surtr, władca krainy ognia swoim zajebistym, płonącym mieczem wzbudził parowanie się lodu i sprawił, że na ziemi powstało życie. Pierwszy był Imir (wyjący), powstał z lodu i ognia na brzegu dwóch krain - Niflheimu, którego piekielne zimno nie pozwoliło na rozwinięcie się wszelakiego życia oraz Muspelheimu, w którym pozory życia sprawiały poruszające się wszędzie gorące płomienie, aczkolwiek była to tak samo martwa kraina jak Niflheim. Zero luda, kwiatka, zwierza. Właśnie tam, u spływu 12 strumieni, ponad ogromną przepaścią Ginnungagap spotkały się dwa żywioły. I tak właśnie, w wyniku topienia się lodu, powstał olbrzym Imir. Po nim była Authumla - krowa, która karmiła Imira rzeką mleka, wypływającą z jej czterech sutów. Któregoś dnia, na granicy wspomnianych wyżej dwóch krain, zaczęła lizać lód. Kurewsko źle się poczuła, brzuch mocno dawał się we znaki, więc poszła się wysrać. Z jej tyłka wyszły dwa długie włosy - to były włosy Buriego - trzeciej istoty, która miała stąpać po ziemi. Następnego dnia wyszła kolejna część Buriego - Authumla przez 24h chodziła sobie z wystającą z dupy głową. Po trzech dniach wyszedł cały Buri (w staronorweskim Urodzony [wg niektórych podań Buri został wylizany spod lodu]). Buri rzecz jasna, jak każdy bohater, który miał krowę za matkę, przechodzi przemianę. Oblepiony łajnem ogląda dwie kłócące się ze sobą krainy i staje się Burem (człowiekiem stworzonym - kimś, kto zdolny jest do autorefleksji i podziwiania natury). Buri, już jako humanista, po przeżyciach estetycznych kładzie się spać. Spod prawej pachy wychodzi mu pierwsza para ludzi, a spomiędzy stóp wychodzi mu pierwszy potwór (co jest oczywiste, jeśli weźmiemy pod uwagę, że chodził po tej samej łące co Authumla). 


Krótko mówiąc, wg biblii pierwszy człowiek jest z gliny, a według nordyckiej mitologii, nasz ojciec, a tym samym również my, powstaliśmy z krowiej dupy.



środa, 19 czerwca 2013

Dead Can Dance / Sopot / 12.06.2013

Dead Can Dance w Sopocie, 12.06.2013

W czasach, gdy w muzyce trudno doszukać się oryginalności, kiedy na palcach jednej ręki można policzyć twórców, którzy gotują słuchaczom krew w żyłach, a takich dzięki którym szczęki z głośnym hukiem opadają na ziemię, nam – świadkom narodzin kapitalizmu, dobrobytu i ery dominacji sieci - należy szukać jedynie wśród emerytów i rencistów, którzy za pomocą wspomnień, są w stanie wydrapać zachwyt i siarkę z przedsionków serca. A choć Dead Can Dance, do młodych nie należą, to 12.06.13 w Operze Leśnej w Sopocie, udało im się bez cofania w czasie, sprawić wielu ludziom duchową podróż po niezwykłych miejscach, które przez lata tkali z muzyki

Dead Can Dance to ikony world music, alternatywy spod znaku etno i muzycznej rewolucji. Po wielu latach przerwy znów połączyli siły, by koncertować, nagrywać, cieszyć i przenosić w inne światy. To dzięki nim uczyłem się muzycznej wrażliwości, dostrzegałem dźwięki w ukrytych miejscach, ruinach i lasach; to dzięki nim nabrałem przekonania, że czasem serce potrafi przypominać najgorszy labirynt, a lekki powiew wiatru umie przywołać wspomnienia i oprócz firanek w pokoju, poruszyć myśli w głowie, by łatwiej je było przetransponować na słowa. Przez lata uważnie śledziłem kariery Australijki i Brytyjczyka, i będąc całkowicie szczerym, muszę stwierdzić, że Lisa wyprzedziła byłego partnera o kilka mil. Według mnie Brendan o wiele bardziej skupił się na przeszłości, bo tak jak Ark jest po prostu podrasowanym elektroniką średnim albumem Dead Can Dance bez Lisy, tak też Eye of the hunter to lekko eklektyczny, melancholijno-pozytywny materiał, który moglibyśmy przynajmniej w częściach wrzucić na któryś z krążków duetu lub całkowicie odciąć od ich dokonań bez większego żalu (może oprócz Voyage of Bran). I o ile dyskografia Gerrard obfituje w kompozycje, które stanowią dla słuchacza nie lada zadanie (np. niezwykły Black Opal), to „piosenki” Brendana wywołują w słuchaczu pewną konsternację, zarówno przez swą prostotę – czasami genialną – jak i przez dość rockowy charakter utworów, bazujący często na zwykłych zwrotkach i refrenach. Nie znaczy to, że stworzenia Brendana są słabe i można je po pierwszym przesłuchaniu posłać na rzeź. Wręcz przeciwnie. Po prostu pomimo tego, że są czasami nieco trudniejsze lub nieco prostsze, to na pewno nie umywają się do DCD z lat 1990 - 1998. A zważając na to, miałem świadomość, że w Sopocie usłyszę połączenie przeszłości z przyszłością, skupione w teraźniejszość skroploną w formie o nazwie Anastasis, które w zeszłym roku sporo namieszało na muzycznym rynku. A choć wiele osób uważa, że jest to najgorsze dzieło Śmierci, która umie tańczyć, to i tak oprócz kilku krążków nie było w zeszłym roku płyty, która wzbudzałaby we mnie tyle emocji. Za sprawą urodzinowego prezentu otrzymałem bilet do Sopotu i muszę przyznać, że koncert okazał się wydarzeniem, na które warto było czekać 15 lat.

Występ rozpoczął się punktualnie o 19:30 od półgodzinnego setu Davida Kuckhermanna, grającego na trzech handpanach. Niezwykła muzyka stworzona na instrumentach znanych także pod nazwą "latających spodków", brzmiała wyjątkowo dobrze wśród zieleni, do której zdawała się być stworzona. Kuckhermannowi przypadła niezbyt wdzięczna rola supportu przed grupą, która posiada niezwykle wiernych słuchaczy, żeby nie powiedzieć wyznawców, ale wywiązał się z tego wyśmienicie. Pomimo tego, że podczas krótkiego, pięcioutworowego recitalu Davida, Opera, przypominając mrowisko, ciągle wypełniała się ludźmi, gwarem i piwem, to można było wysupłać z jego muzyki kilka interesujących momentów, wśród których wymienić można chociażby klimatyczną kompozycję w arabskiej skali czy też zamianę handpanów na libański instrument perkusyjny, którego nazwa oznacza wieżę lub śmierć, o przyjemnym, nieco przytłumionym dźwięku i szeleszczących dzwonkach.

Po dwudziestej Opera wypełniona była już po brzegi; nie tylko ludźmi, ale też zielenią, która z każdą chwilą pogrążała się w mroku. Spomiędzy liści słała w stronę publiczności tajemnicze szepty i szelesty. Naprawdę niezwykle było obserwować jak podczas występu jednej z ulubionych formacji, która adkrustowała mnie dźwiękami od środka przez ponad połowę życia, przyroda – mająca niezwykłe powiązanie z muzyką Dead Can Dance – tak wyjątkowo oplatała to miejsce, które u większości ludzi wywołuje raczej konotacje z Marylą Rodowicz i Rysiem Rynkowskim niż Lisą i Brendanem.

„Właściwy” koncert zaczął się o zmierzchu, fani dostąpili błogosławieństwa – na ziemię zeszli Bogowie, a nieliczni „widzowie z przypadku” na chwilę zapomnieli o Tyskim i paluszkach i w końcu zorientowali się, że nie są w Opolu, a za mikrofonem nie stoją Robert Janowski i Mandaryna. Zaczęli wpatrywać się w scenę niczym lemury, bo oto pojawili się bohaterowie wieczoru – oprócz Brendana Perry'ego i Lisy Gerrard, ubranej w długi płaszcz kojarzący się trochę z istotą podróżującą po dawnych krainach, mogliśmy posłuchać też basisty Richarda Yale'a, perkusisty Dana Gressona, Astrid Williamson oraz Julesa Maxwella obsługujących instrumenty klawiszowe i chórki, a także wspomnianego wyżej multiperkusisty Davida Kuckchermana, który rewelacyjnie otworzył wieczór. I choć gwiazdy wiedziały doskonale, że wszyscy w Operze przyszli posłuchać przede wszystkim ich duetu, to każdy muzyk podczas występu był niezbędną częścią organizmu.

Trzeba przyznać, że otwierające płytę Anastasis i koncertowy set Children of the sun, to utwór idealny na początek. Mocny, soczysty i gęsty, z lekką nutą psychodelii. Rozpoczęli. I trach! Coś było nie tak. Do uszy zaczęły zlatywać bzyczące owady. Szybko można było się zorientować, że nagłośnienie tego wieczoru będzie wyjątkowo toporne, a ludzie odpowiedzialni za jakość dźwięku, zapewne poprzedniego wieczoru zapijali robaka, bo w powietrzu unosiły się dudniące basy, trzaski i schowane za mgłą instrumenty. Zacząłem trochę współczuć ludziom, którzy siedzieli z przodu, bo z doświadczenia wiem, że źle podane waty potrafią zabić nawet najbardziej udany koncert. Na szczęście siedzieliśmy z tyłu, więc po wydłubaniu kilku pszczół z ucha, pozostało skupić się na innych, licznych walorach występu.

Kolejnym utworem był Agape – zgrabna kompozycja w pustynnym klimacie, przywodząca trochę na myśl solowe dokonania Brendana – na żywo zabrzmiała naprawdę wybornie, choć przeszkadzała źle nagłośniona perkusja Dana Gressona, którego stopa, zamiast wprowadzać w trans, produkowała techno w zwolnionym tempie. Następny w kolejności Rakim, w którym Lisa zagrała moją ulubioną partię na yang t'chin, rozłożył mnie na łopatki, a końcówka i niezwykły tego dnia wokal Brendana śpiewającego: „Favored rhymes to find hope / In the sands of life / sins forgotten”, zdawały się naprawdę rozgrzeszać, czyścić i zarazem dawać nadzieję.

Kiko
, rozpoczynający się od niskich, basowych tonów i Amnesia inkrustowana mroczną partią pianina, to piękne i ciężkie utwory – dwa chmurne klejnoty – bardzo ciemne i poskręcane jak korzenie w lasach równikowych. Bliżej im kompozycyjnie do najnowszych dokonań Arcany (która nota bene inspiruje się właśnie DCD) niż wcześniejszych osiągnięć duetu, ale tak jak pozostałe kompozycje z Anastasis – Nerika, Opium i All in the good time – czarne, tęskne ballady, oniryczne podróże po ambientowych i orkiestrowych rejonach, wspierane ciepłym i głębokim głosem Perry'ego oraz silnym, wpływającym w kosmiczne rejestry wokalem Lisy i Astrid Williamson, sprawdziły się doskonale podczas koncertu.
Kompozycje, które potrafią przywołać nie tylko dobre wspomnienia, ale też pozytywne wyobrażenia, nie mające patetycznych zapędów i dramatycznych zwrotów akcji, cenię sobie niezwykle wysoko. Mam w pamięci kilka utworów, które w sekundę przenoszą mnie daleko od miejsc, w których je słyszę. Tak właśnie jest z Sanvean z doskonałego albumu Lisy – The mirror pool. Tego dnia zabrzmiało kosmicznie i oprócz ciarek na plecach, setek obrazów pod powiekami, kompozycja zapodała mi tego wieczoru odlot jak po najlepszych prochach. Głos Gerrard jest jak skalpel, lek i bandaż – odcina zepsute części, leczy i owija rany jak zimozielony bluszcz. Wokalistka zdaje sobie sprawę, że nie trzeba używać słów, które mają konkretne znaczenie, bo samo brzmienie improwizowanych fraz jest w stanie zahipnotyzować, uspokoić lub pobudzić, czego najlepszym przykładem jest właśnie Sanvean.

Cieszę się, że usłyszałem kilka starszych kompozycji takich jak Black Sun z Aion czy The Host of Seraphim z Serpent's egg, zaśpiewany przez Lisę w duecie z Brendanem czy Cantarę z Within the realm of a dying sun. Zabrakło Severance, na który czekałem z jakąś głupią nadzieją, choć znałem doskonale set z Wrocławia. Usłyszeliśmy też Ime prezakias autorstwa greczynki Rozy Eskenazi oraz jedną z moich ulubionych kompozycji The Ubiquitous Mr. Lovegrove z Into the labirynth, który jest moim zdecydowanym faworytem wśród longplayów grupy. Brendan nieco podrasował utwór, jeśli idzie o wokalizy i muszę przyznać, że wyszło to idealnie. Tego wieczoru jego głos po prostu miażdżył i koił zarazem.
Warto wspomnieć o wizualizacjach, które do wielu gwiazd światowego formatu pasowałyby jak miś Koralgol do Melancholii, jednak gdy mowa o Dead Can Dance, odnoszę wrażenie, że im mniej stosują kolorowych światełek i wiercących się ledów, tym lepiej. Trudno to jakoś rozsądnie nazwać, ale wizualizacje wydawały się zwyczajnie mądre w swojej prostocie – zespół zdaje sobie sprawę, że podczas ich występów najważniejsza dla fanów jest muzyka, a nie blichtr i pastelowe jarmarki. Dobrze dostosowane kolory tańczyły najpierw na scenie, a potem wśród ciemnych liści, tworząc niepowtarzalny klimat, który zrekompensował kroczące między rzędami panie-dystrybutory.

Dość ciekawie wyszedł utwór Dreams Made Flesh z albumu It'll end in tears i obowiązkowy cover Tima Buckleya – Song to the siren, brutalnie przerwany w sektorze P przez porykiwania ochrony: „Bo zara zabiere wszystkie kamery! Nie robić zdjęć! Zara wezmę!”. Tym samym muszę wspomnieć, że zachowanie ochroniarzy, którzy niczym pracownicy Politbiura, bardzo ściśle przestrzegali regulaminu, było czasami skandaliczne, choć niestety w pewnej części zrozumiałe. Po prostu szkoda, że w czasach, gdy większa część promocji zespołów odbywa się za pomocą sieci, zdjęć i nagrań fanów z komórek, co stanowi też dla fandomu osobliwą pamiątkę, do której dostęp ma w dużej mierze autor i grono znajomych/forumowiczów, zakazano tak surowo korzystać z urządzeń elektronicznych. Rozumiem zatrzymywanie ludzi z kamerami, rozumiem wyprowadzanie pijanych idiotów, którzy udają wilki, ale do licha, dlaczego telefony? Cóż było poradzić, dostosowałem się – zrobiłem tylko osiem zdjęć i raz włączyłem dyktafon.

Ostatnim bisem tego wieczoru, nagrodzonym owacjami na stojąco, był fenomenalny Return of the She-King o wyraźnych inspiracjach celtyckich, zaprawiony sosem, którym zwykle polewa się soundtracki – patetyczne partie smyków, malowanie dźwiękiem, podniosłe rytmy. Utwór wywoływał oczywiste skojarzenia ze średniowieczem, zielonymi pejzażami i armią wracającą przez góry z dalekiej wyprawy i był godnym zakończeniem fenomenalnego wieczoru.

A skoro o powrotach mowa, to i ja poczułem się jakbym wrócił do miejsca, w którym czułem się naprawdę dobrze, bezpiecznie, niezwykle. Ponad półtorej godziny muzyki, która zbudowała we mnie więcej, niż mogłem się spodziewać po dźwiękach, sprawiło mi po prostu przyjemność, która na długo zostanie zapisana, jako jedno z najlepszych przeżyć koncertowych, i odważę się to powiedzieć – duchowych – w moim życiu. A choć nie było idealnie, nie było ogromnej energii bijącej ze sceny i błędy przemykały po strunach głosowych, to tak naprawdę liczyło się tylko to, co działo się we wnętrzach uwielbiających DCD fanów. Podczas Cantary, Kiko czy Host of Seraphim, każdy przemierzał własną pustynię, podróżował po ścieżkach przeszłości i pływał w miejscach, do których nikt oprócz nas samych nie ma dostępu. Chyba tym należy tłumaczyć fenomen grupy, która zgromadziła pod dachem Opery Leśnej wielopokoleniowe tłumy, tak samo jak robi to na całym świecie w setkach innych sal koncertowych, gdzie wyczuć można skupienie, szacunek, podniosłość i może pewien unikalny rodzaj modlitwy (?). Już dawno temu nabrałem przekonania, że Dead Can Dance znalazło sposób, by dotrzeć do korzenia muzyki, do archetypicznej części mózgu, której dziś rzadko używamy, a która odpowiada za odbieranie dźwięków sprzed setek lub tysięcy lat. Na własne uszy przekonałem się, że Dead Can Dance to zespół przeznaczony do trwania, którego płyty będą nadal wirowały w odtwarzaczach, gdy ich twórcy już dawno zatańczą ze śmiercią.

Podobno w 1994 roku w Los Angeles policja aresztowała mężczyznę, który przebrany za Kostuchę, stał w oknach starszych ludzi z kosą w ręku i straszył ich rychłym końcem. Wynika z tego, że Śmierć potrafi nie tylko tańczyć i śpiewać, ale też bawiąc się kształtować, rozgrzebywać i muskać pierwotne emocje. Tak jak w Sopocie.



niedziela, 2 czerwca 2013

Tomasz Stańko Oslo / Soria Moria / Cosmopolite scene recenzja koncertu

23 maja w Soria Moria odbył się koncert Tomasz Stańko New York Quartet. Na Cosmopolite Scene zespół zaprezentował materiał z najnowszej płyty – "Wisława". Pomimo tego, że Stańko do młodych już nie należy, a i osiągnięcia ma takie, którymi mogłyby ze spokojem obdarować tuzin kolegów po fachu, to jest muzykiem, który nieustannie poszukuje. Niewielu wykonawców jest w stanie tak bardzo wyprowadzić mnie z równowagi jak on i instrumentaliści, których dobiera. Wybierając się na ten koncert spodziewałem się, że będzie dobrze, ale w ten chłodny, czwartkowy wieczór, bez mojej wiedzy podano mi zastrzyk znieczulający, po którym rozcięto ciało skalpelem. Zostawiono otwartą ranę i podczas wybudzania pozwolono bym spoglądał na to, z czego jestem zbudowany. Czyste okrucieństwo. Czysty geniusz.

Na scenie, jak na kwartet przystało, pojawiło się czterech muzyków, którzy w ciągu półtorej godziny nieco zmienili moje pojęcie na temat dobrego, jazzowego koncertu. Pomimo tego, że każda kompozycja posiadała swój temat, występ był całkowicie pozbawiony przebojowości – elementów właściwych rzeczom, które w jakikolwiek sposób można odtworzyć, zanucić czy przetransponować na inny język; utwory wykonywane były z niezwykłą pieczołowitością, czasami wręcz namaszczeniem i szacunkiem. Nosiły w sobie siłę niepowtarzalności, nasączonej charakterystycznym dla Stańki niepokojem, którym zabarwiony był chociażby poprzedni album „Dark eyes”. Sprawiło to, że publiczność po kilkunastu minutach po prostu zniknęła. Zagubiła się w tłumie dźwięków, stwarzanych przez TSNYQ, ulotniła się wśród postaci, utkanej z muzyki.


Każdy muzyk potrzebuje przestrzeni. Każdy muzyk musi mieć jakieś pole manewru, gdy rusza się z instrumentem na scenie, a początkowo zespół był skupiony w jeden konglomerat, stłoczony niczym narządy w jednym organizmie. Odnosiło się wrażenie, że na scenie naprawdę stoi jeden człowiek, który ciężko oddycha, a jednocześnie jest w perfekcyjnej formie. Bo w istocie muzyka opowiadała o jednej osobie, bez podniosłości, patosu, poezji, a samymi dźwiękami. Stańko, który krył środek pola, z instrumentu wydobywał ogromną paletę emocji, zwłaszcza podczas zabaw konwencją, gdy jazz przeplatał się to z prostym rockiem, to z klasyką, choć tak naprawdę nie było w tych kompozycjach nic oczywistego. Wiadomo, że w tak otwartych utworach, do których Stańko nas przyzwyczaił, gdzie główną rolę gra dramaturgia, trębacz potrafi wchodzić nawet w najbardziej abstrakcyjne rejony, a jednak to, jak grał z nową, unikalną sekcją rytmiczną, wymykało się ogólnie pojętej klasyfikacji.

Muzycy otaczali Stańkę swoistą klamrą, którą tworzył przede wszystkim David Virelles, fenomenalny pianista, odpowiedzialny za zonę duchową, tworzący za pomocą jasnych i ciemnych dźwięków kopułę, otaczającą organizm. Subtelność, finezyjność a zarazem niezwykłe dynamiczne solówki, składające się raz z długich, raz z urywanych freejazzowych fraz, inkrustowanych wyjątkową wrażliwością pianisty, sprawiały kosmiczne wrażenie. Za strefę oniryczną odpowiadał kontrabasista Thomas Morgan, sunący po strunach, cicho niczym ważka nad spokojną taflą jeziora. Delikatne dźwięki spoza naszego świata, usypiały w najlepszym tego słowa znaczeniu. Przywodziły na myśl pamiętną, wodną sekwencję ze Stalkera. Koiły i świetnie współpracowały z rytmami wybijanymi przez Gerarda Cleavera, który zdawał się odpowiadać za fizyczną sferę człowieka, za szkielet i mięśnie. Cleaver wyśmienicie potrafił się znaleźć zarówno w spokojnych, szemrzących balladach, ambientowych szumach, skomplikowanych polirytmiach jak i w płomiennym swingu czy progresywno - awangardowych wariacjach. Zresztą tak samo jak pozostali.

Podczas występu Stańko często stawał z boku i przysłuchiwał się grze zespołu, uważnie obserwował konstrukcje wznoszone przez młodych amerykanów. Widać było, że zachwycał i dziwił się temu, co słyszy; czuć było również ogromne zaufanie. I pomimo tego, że to Stańko był tutaj punktem centralnym, to pozostała część kwartetu miała tyle samo do powiedzenia, co mistrz. Stańko był duszą człowieka, jakiemu Cleaver, Virelles i Morgan nadali kształt. I tak właśnie usłyszeliśmy większą część najnowszej płyty "Wisława", zwieńczonej znakomitym Assasins i najkrótszym bisem w historii, który świetnie pokazał klasę i poziom instrumentalistów. Krótkie przedstawienie zespołu, ukłon, dobranoc. 

Naprawdę cieszę się, że mogłem być na koncercie człowieka, który pomimo tego, że znalazł, nadal szuka. Z całą pokorą i szczerością serca, z całym ładunkiem pokoncertowym jaki wyniosłem z Soria Moria, mogę powiedzieć, że tamtego wieczoru trąbka zrobiła mi dobrze.    




poniedziałek, 11 lutego 2013

Różowe owce Freuda



W swoich koncertowych doświadczeniach byłem świadkiem wielu występów po których skakało mi libido, a także takich na których grali faceci, mający za sobą trudne dzieciństwo. Tych pierwszych bywało dużo więcej, bo przez wiecznie ograniczony budżet, ostrożnie wybierałem to, na co wydawałem pieniądze. Bywało, że przeżywałem rozczarowania, oglądając gwiazdy, słabe jak wróbel z zatwardzeniem, a czasem coś przeleciało mnie bez mydła, wgniatało w parkiet i wyciskało pod sceną siódme poty. Nie inaczej było w piątkowy wieczór w oslańskim Soria Moria, gdy w ramach festiwalu Vinterjazz 2013, Pink Freud, którego do tamtej pamiętnej 21:13 znałem jedynie z nagrań na tubce i empetrójek, wyszedł na scenę.



Budynek, w którym odbywał się koncert, to od 1992 roku, ważne miejsce na muzycznej mapie Norwegii. Gościło pod swoim dachem takie gwiazdy jak Grapelli, Zawinul czy Diana Krall. Sporo przewijało i przewija się tam muzyki z nurtu „world”: od dzikich zespołów folkowych, przez takie perły jak Tinariwen, Tomka Stańkę, a na ultradziwacznych orkiestrach, śpiewakach operowych z Nowhere Land i zespołach ze stajni „znane wszędzie, lecz nie u nas”, kończąc. 
Przed 21 znaleźliśmy się w klimatycznym wnętrzu Sorii Morii o nazwie Cosmopolite.  Scena kameralna, ale nie za mała, nagłośnienie obiecujące. Wybraliśmy sobie idealne miejsce, tuż przy akustykach, nieco z prawej strony sceny. Cieszyła spora ilość rodaków.



Mazolewski rozpoczął od cichego, basowego poplumkiwania, które zrodziło „Promises land”, niczym obiecankę czegoś, co ma kopnąć w odpowiednim momencie, ale z początku będzie łagodne, ciepłe i moralne. Bardzo obrazowo, wręcz ambientowo, niezwykle subtelnie. Wiecie, aż miło było słuchać szumu mórz we łbach ludzi ze stolików obok, a w oczach oglądać plaże, relaks i spokojne spacery po otoczakach, ozdobione cichym pomrukiwaniem saksu profesora Dudy i melodyjną trąbką Barona. Potem jakiś utwór, o ile dobrze zrozumiałem, z japońskiej wersji longpleja, który sprawił, że nogi i palce zaczęły chodzić pod stolikami, biorąc darmowe lekcje poczucia rytmu. Pierwsze nieśmiałe solówki, wypady do przodu, zarzucanie wojtkowymi włosami, jazzowa furia i mocne zakończenie, w którym duży udział miał bębniarz – Rafał Klimczuk.


Po chwili wpłynęliśmy w kosmiczne odmęty za sprawą utworu „Rick”, opisującego postać znaną z twórczości Philipa K. Dicka. Kompozycja znajduje się na audiobooku „Blade runner. Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?”, który niedługo pewnie zagości w moim odtwarzaczu, bo to co wypływało ze sceny po prostu zgniatało. Delikatnie użyta elektronika we współpracy z trąbką, prawie milczący saksofon, warczenie basu i muskanie perkusji, przetransponowało się w obłęd. Wojtek Mazolewski powiedział, że starał się zrobić coś wyrazistego, by podbić i wzbogacić przekaz książki. Rzeczywiście nadał muzyce bardzo ludzki charakter i wraz z kolegami z PF mógł chyba stworzyć (wszak jeszcze nie słyszałem) taki soundtrack, który „[...]wyraża głębię i złożoność człowieczeństwa”. Po wysłuchaniu „Ricka”, wierzę na słowo, że się udało. Naprawdę, gdy zna się tekst P. K. Dicka, przed oczami jawi się Deckert, walczący z czymś, czego sam określić nie potrafi.


Potem delikatnie wszedł „Velvet”, w którym moim zdaniem największą uwagę przykuł Tomasz Duda. Facet naprawdę potrafi wiele i Pink Freud sporo mu zawdzięcza. Nie wybija się, za to jest fundamentem i spoiwem – najelastyczniejszym na jakie można pozwolić sobie formacja grająca tak prosto skomplikowaną muzykę. Przede wszystkim gra „na bogato” i brzmieniowo naprawdę zróżnicowanie, a gdy podczas koncertu wykorzystał technikę permanentnego oddechu w jednym z utworów, w którym jeszcze zgrabnie z saksofonu zrobił sobie perkusję, można było tylko ochać i achać. 



Po pięknym zakończeniu „Velvet”, nadeszła pora na „Diamond way”. Muzycy podziękowali tym utworem fanom, którzy są z nimi, wspierają i wielbią, po czym poczęstowali nas zgrabnym, tradycyjnym już zdaniem: „Aby wszystkie wasze drogi były diamentowe”. I z tą kompozycją zaczęło się dziać coś, czego doświadczyć na własnej skórze można tylko na koncercie. Wieczór wypełniła łagodność i ostrość, noc i dzień, piękno i brud – naprawdę było tam wszystko. Umiejętne łączenie stylów, od yassu przez drum'n'bass, elektronikę, punka, rocka, a momentami nawet metal, jeśli wciśniemy w to krótkie, perkusyjne szaleństwa Klimczuka. 

Przeglądając różne recenzje z koncertów Pink Freud, wyczytałem że Mazolewski jest muzykiem przeciętnym i tak naprawdę ciągnie ten różowy, psychoanalityczny wózek dzięki osobowości i piarowi. Cóż, chciałbym być tak przeciętnym muzykiem, by zagrać owe solo w utworze „Bourbon”, które może nie było na miarę finezji Wootena, ale miało w sobie wypierd, godny sporych rozmiarów mamuta; chciałbym przesterowanym brzmieniem zmiatać tak, by pod sceną wszystkim długowłosym zrobiły się trwałe; chciałbym grać taki „jazz dla ubogich”; chciałbym mieć taką radość z grania jak ten „zły Wojtek”. Może i na niektórych robi wrażenie wiejskiego dandysa, może nie gra jak wirtuoz, ale co z tego, skoro muzyka, którą tworzy po prostu porywa? Bas w dupę malkontentom. Freud naprawdę zrobił nam tego wieczoru dobre pranie mózgu.   

O „Come as you are” i „Bald inquisitor” nie będę wiele pisał, bo zwyczajnie nie mam ochoty na peany. Wystarczy, że było „właściwie”. Tak jak powinno być na koncertach. Wyśmienite pasaże i solówki Barona, szaleństwo Mazolewskiego, finezja Dudy i solidna dawka łupnięć Klimczuka, który według mnie był trochę za bardzo schowany w Soria Moria, ale uniósł ciężar jak należy. Podwójny bis i tłum ludzi pod sceną, owacje na stojąco i dobre wrażenie. Tyle.  
Wierzcie mi – Pink Freud pocięło publiczność w Oslo na kawałki, posoliło i upiekło bez przypraw w kotle dźwięków. Udowodnili, że są naprawdę świeżym, wyśmienitym głosem we współczesnym jazzie i warto posłuchać ich na żywo. Nie sądziłem, że dadzą z siebie tyle, bym długo po powrocie do domu nie mógł zasnąć, rozemocjonowany muzykobrazami i śnił o elektrycznych owcach. A śniłem. 
Co na to Zygmunt?  

9/10