Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Norwegia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Norwegia. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 27 grudnia 2015

Ice Story Blog

Drodzy nieliczni czytelnicy Szeptaka. Gdyby ktoś chciał poczytać historie z północy, które rozmyślnie usunąłem z bloga, może udać się na nowego bloga o nazwie: ICE STORY  :) Znajdziecie tam nie tylko moje stare opowieści z Norwegii, ale też słuchowiska, ciekawostki i całą masę informacji, które mogą się Wam przydać przed podróżą na Islandię czy odwiedzając Oslo na weekend..:)

Zapraszam! 

poniedziałek, 17 lutego 2014

black is my happy colour

dziś nieśmiesznie.

byłem dziwnym dzieckiem. nie znowu takim, o którym mówi się w szkole "ten kutasiarz", ale takim którego się specjalnie nie lubi, bo nie robi tego samego, co setka innych zjebów, chcąca pokazać że ma większego siusiaka. po prostu miałem najzwyklejsze w świecie wrażenie, że coś jest ze mną rili nie tak. przykładów były dziesiątki, ale niedawno przypomniałem sobie jeden wyjątkowy, z bardzo wczesnego dziecięctwa, gdy obok łóżka leżały jeszcze książki Bahdaja i nieopatrznie zakupiony przez ojca Szninkiel, z którego dowiedziałem się do czego mogą służyć cycki. w owym czasie, oprócz tego co u każdego 8-letniego chłopca, działy się u mnie rzeczy dziwne. po kolejnych pogrzebach dziadków, babć i ciotek, zacząłem popadać w paranoję. piekielnie bałem się tego, że umrę, wyobrażałem sobie własną śmierć na setki sposobów, a w konsekwencji imaginowałem również, co nastąpi po niej. nie potrafiłem stworzyć konkretnego obrazu nieba, więc do głowy nie przychodziło nic innego jak dalsza egzystencja w trumnie. zakrywałem się pościelą i podczas zasypiania udawałem trupa. otwierałem wtedy oczy i wpatrywałem się w ciemność. gdy brakowało tlenu, podnosiłem kołdrę i wpuszczałem trochę świeżego powietrza, ale zakrywałem oczy, by nie widzieć światła latarni wsączającego się do pokoju. nastawiałem ucho na dźwięki domu: tykanie zegara, pochrapywanie ojca w drugim pokoju, skaczącego po półkach kota, ciężką pracę konstrukcji budynku. i wyobrażałem sobie, że w grobie już nic nie usłyszę, że śmierć to ostateczna cisza i ten rodzaj ciemności, z którego nie ma ucieczki. nie podniosę pościeli, gdy zacznę się dusić albo będzie brakować światła. i wtedy zaczynałem płakać. nad sobą i nad tymi, którzy są już w swoich ciemnościach.

na ten koncert, przyznam szczerze, nie chciało mi się iść. na zewnątrz od kilku dni pada śnieg z gatunku tych najgorszych - deszczowy, mokry, tłusty, taki który przesączy się przez najlepsze buty i załatwia ci przeziębienie jak Provident pożyczki - bez zbędnych formalności i grzebania w karcie choroby. poza tym sennie, jak to w mieście, w którym jesteś rozczarowany nawet gdy niczego nie oczekujesz. 

przed wejściem na salę poproszono nas o wyłączenie telefonów, po czym trzech młodych, uprzejmych dżentelmenów zaczęło wprowadzać widownię, po 4 sztuki, do kompletnie ciemnego pomieszczenia po specjalnie przygotowanych torach, które przemierzali w skarpetkach, by czuli gdzie stawiają stopy. rozlokowano nas na niewidocznych krzesłach i kazano czekać. dość długo. minuty płynęły, a pochłonięty mrokiem mózg zaczął powoli tworzyć mapę miejsca, rodzącą się z dźwięków: skrzypów, tupania, rozmów, kaszlnięć czy drapania po tyłkach. nie miałem pościeli, zaczęło się robić duszno.

z ciszy wypłynęły w końcu niewidzialne instrumenty: skrzypce, wiolonczela i fortepian. z otwartymi oczami, choć w rzeczywistości z zamkniętymi, słuchałem m.in. cudownej muzyki Peterisa Vasksa i jakichś nieznanych kompozytorów z szerokiego pogranicza baroku i współczesności. dopadło mnie od razu uczucie niemożności ucieczki z tego miejsca, niemożności wyłączenia dźwięku, a co za tym idzie, totalnego wchłonięcia przez muzykę, pobytu w pustce i pełni jednocześnie. w tak niezwykłych okolicznościach przyrody trudno skupić się na czymś innym niż muzyka i własne myśli. zwłaszcza, gdy dźwięk staje się doświadczeniem czysto fizycznym, gdy czujesz, że dostajesz w mordę od skrzypiec, gdy dźwięki wiolonczeli wprawiają w wibracje migdałki, a podbrzusze rozsadzają klawisze fortepianu. pod powiekami zaczęły pojawiać się pejzaże, setki landskejpów, jakie zapisały się w ciągu życia w mózgu. a potem dziesiątki, setki osób oraz pierdyliard uczuć i myśli, skotłowanych w chaosie, który o dziwo zaczął się pod koniec koncertu układać w niespodziewaną mozaikę. 

miałem wrażenie, że wszystkich na sali ogarnęło uczucie bezpieczeństwa, intymności, że są sami ze sobą, że każdy dostał się do swojego prywatnego kokonu, w którym rozwinie poczwarkę w wymarzoną postać. tak i ja - kręcąc głową, relaksując się, odpływając co chwilę, czułem jakbym słuchał muzyki we wspomnianym wyżej trumnie. ale tym razem przyjemnej, tylko dla mnie, z aksamitnym kirem, wygodnej i nieprzekłutej jeszcze przez korzenie i zęby roboli cmentarnych. jakbym leżał w mogile, którą w końcu będę mógł opuścić, bo przyjdzie (niestety!) wyzwolenie z piękna tej skomplikowanej nieciszy. najbardziej zabawne, że nie czułem się zmuszony przez artystów do przebywania w sali pełnej mroku i dźwięków, choć nie było z niej wyjścia. nie widziałem muzyków, ale oni nie widzieli mnie. mówiąc krótko - dostałem czysty przekaz tego, co chcą powiedzieć. nigdy jeszcze nie przeżyłem tak intensywnie koncertu muzyki klasycznej. żadnego koncertu chyba. zakochałem się po uszy w tym pomyśle. 

na koniec zapalili świeczkę i ukłonili się. brawa trwały ponad minutę, a tymi, którzy grali, okazali się wprowadzający nas chłopacy w sweterkach w romby. nie wiem kim byli, jakie szkoły kończyli, ile mieli lat i nie chcę wiedzieć. nie wiem też do końca co grali, ale sprzedali mi tajemnicę, piękno i poprzestawiali kilka zwojów pod czaszką. i za to ogromny szacunek dla nich. jak tylko będziecie mieli kiedyś okazję, słuchajcie muzyki w ciemnościach. gnijcie w swoich grobach, prywatnych kałużach i nocnych kokonach. to chyba najlepsze co się może przytrafić w doświadczaniu muzyki.

poniżej zdjęcie zespołu.


sobota, 15 lutego 2014

Bohren&der Club of Gore. Blå 23.11.2013

Nie było staników rzucanych na wokalistę czy piórek gitarzysty, w niedbałym geście posłanych w tłum. Pod sceną nie było rozhisteryzowanych nastolatek wrzeszczących refreny ulubionych przebojów. Bo nie było przebojów. Nie było naprutych do nieprzytomności ufoków, zapalniczek w łapach i setek fleszy. Podczas każdego utworu, było za to cicho jak w pustym mieście pełnym przyćmionych świateł. Dziesiątki ludzi stojących i lampiących się w jednym kierunku, jak reflektory samochodów w kinie dla zmotoryzowanych. Był spokój, dziwna energia i fatalna jakość dźwięku na początku występu. Był "Prowler" i kilka innych kompozycji z Sunset Mission, były utwory z Black Earth i piosnka o zombie, które nigdy nie umierają. Był świetny support w postaci gościa, gitary i efektów, splątanych w dzikiej ucieczce przez korytarze pustego szpitala w Czarnobylu. Było uczucie, jakbym słuchał płyty z bardzo bliska, bo niestety unikano improwizacji. Z sufitu zwisały cztery lampki oświetlające muzyków, a pod sufitem zawisło dużo dymu, który wysłuchał opowieści o wilkach i paniach za kierownicą. Przy barze kręcili się biali i czarni dresiarze, którym za chuja tego cichego wieczoru nie wychodziła dilerka. Był gość krzyczący po koncercie chyba 20 razy "Druga Be!", a także kolo z wielkim brzuchem nagrywający koncert na Samsunga. I był też Garm z Ulvera, który zwyczajowo, z miną introwertycznego mordercy krążył po kiblu w Blå. Mam nadzieję, że gdy skończy nagrywać z Sunn O))), weźmie na warsztat tych czterech chłopców z zachodnich Niemiec i wspólnie coś urodzą. Bo pasują do siebie. Krótko mówiąc, pierwszy koncert Bohren & der Club of Gore zaliczony. Na pewno nie ostatni. 
Lider zespołu znakomicie podsumował stołeczne Oslo: nawet jeśli niczego nie oczekujesz i tak będziesz rozczarowany. Dobry typ, ledwo co przyjechał, a już zna podziemne hasło promocyjne miasta.



taki film

Krzysiek, 35 lat.

- Tu Piotrunia, jak ja się wczoraj zafiksowałem tym filmem "Zoza" na jutubie, co mi pokazałaś, to nie pytaj. Muszę to zobaczyć na własne oczy, ja pierdole. Wezmę Mareczka i zobaczymy razem. Człowieku, ja nie wiem co to jest, ale mi bańkę zryło konkret.
- Jakim filmem?
- No kuźwa, tym co są te światła i muzyka taka tajemnicza.
- Nadal nie wiem o czym gadasz.
- No to, co mówiłeś, "Aura", "Zoza" czy jakoś tak. Przecież jak ja to wysłałem do kobity to mówi, że to pewnie podkręcone na komputerze.

I nagle sobie przypomniałem.
- Chodzi ci o aurora borealis? O zorzę?
- No!

Krzysiek, 35 lat.


środa, 7 sierpnia 2013

Skąd idziemy?




Krótka historia na temat pochodzenia ludzi zaczerpnięta z mitologii Nordyckiej, konkretnie z Tajemnicy sag i run, którą wczoraj miałem okazję usłyszeć, jak to bywało za dawnych czasów, w przekazie ustnym. Konkluzja dość mocno mnie zaskoczyła. Tak ją zapamiętałem:

Surtr, władca krainy ognia swoim zajebistym, płonącym mieczem wzbudził parowanie się lodu i sprawił, że na ziemi powstało życie. Pierwszy był Imir (wyjący), powstał z lodu i ognia na brzegu dwóch krain - Niflheimu, którego piekielne zimno nie pozwoliło na rozwinięcie się wszelakiego życia oraz Muspelheimu, w którym pozory życia sprawiały poruszające się wszędzie gorące płomienie, aczkolwiek była to tak samo martwa kraina jak Niflheim. Zero luda, kwiatka, zwierza. Właśnie tam, u spływu 12 strumieni, ponad ogromną przepaścią Ginnungagap spotkały się dwa żywioły. I tak właśnie, w wyniku topienia się lodu, powstał olbrzym Imir. Po nim była Authumla - krowa, która karmiła Imira rzeką mleka, wypływającą z jej czterech sutów. Któregoś dnia, na granicy wspomnianych wyżej dwóch krain, zaczęła lizać lód. Kurewsko źle się poczuła, brzuch mocno dawał się we znaki, więc poszła się wysrać. Z jej tyłka wyszły dwa długie włosy - to były włosy Buriego - trzeciej istoty, która miała stąpać po ziemi. Następnego dnia wyszła kolejna część Buriego - Authumla przez 24h chodziła sobie z wystającą z dupy głową. Po trzech dniach wyszedł cały Buri (w staronorweskim Urodzony [wg niektórych podań Buri został wylizany spod lodu]). Buri rzecz jasna, jak każdy bohater, który miał krowę za matkę, przechodzi przemianę. Oblepiony łajnem ogląda dwie kłócące się ze sobą krainy i staje się Burem (człowiekiem stworzonym - kimś, kto zdolny jest do autorefleksji i podziwiania natury). Buri, już jako humanista, po przeżyciach estetycznych kładzie się spać. Spod prawej pachy wychodzi mu pierwsza para ludzi, a spomiędzy stóp wychodzi mu pierwszy potwór (co jest oczywiste, jeśli weźmiemy pod uwagę, że chodził po tej samej łące co Authumla). 


Krótko mówiąc, wg biblii pierwszy człowiek jest z gliny, a według nordyckiej mitologii, nasz ojciec, a tym samym również my, powstaliśmy z krowiej dupy.



niedziela, 2 czerwca 2013

Tomasz Stańko Oslo / Soria Moria / Cosmopolite scene recenzja koncertu

23 maja w Soria Moria odbył się koncert Tomasz Stańko New York Quartet. Na Cosmopolite Scene zespół zaprezentował materiał z najnowszej płyty – "Wisława". Pomimo tego, że Stańko do młodych już nie należy, a i osiągnięcia ma takie, którymi mogłyby ze spokojem obdarować tuzin kolegów po fachu, to jest muzykiem, który nieustannie poszukuje. Niewielu wykonawców jest w stanie tak bardzo wyprowadzić mnie z równowagi jak on i instrumentaliści, których dobiera. Wybierając się na ten koncert spodziewałem się, że będzie dobrze, ale w ten chłodny, czwartkowy wieczór, bez mojej wiedzy podano mi zastrzyk znieczulający, po którym rozcięto ciało skalpelem. Zostawiono otwartą ranę i podczas wybudzania pozwolono bym spoglądał na to, z czego jestem zbudowany. Czyste okrucieństwo. Czysty geniusz.

Na scenie, jak na kwartet przystało, pojawiło się czterech muzyków, którzy w ciągu półtorej godziny nieco zmienili moje pojęcie na temat dobrego, jazzowego koncertu. Pomimo tego, że każda kompozycja posiadała swój temat, występ był całkowicie pozbawiony przebojowości – elementów właściwych rzeczom, które w jakikolwiek sposób można odtworzyć, zanucić czy przetransponować na inny język; utwory wykonywane były z niezwykłą pieczołowitością, czasami wręcz namaszczeniem i szacunkiem. Nosiły w sobie siłę niepowtarzalności, nasączonej charakterystycznym dla Stańki niepokojem, którym zabarwiony był chociażby poprzedni album „Dark eyes”. Sprawiło to, że publiczność po kilkunastu minutach po prostu zniknęła. Zagubiła się w tłumie dźwięków, stwarzanych przez TSNYQ, ulotniła się wśród postaci, utkanej z muzyki.


Każdy muzyk potrzebuje przestrzeni. Każdy muzyk musi mieć jakieś pole manewru, gdy rusza się z instrumentem na scenie, a początkowo zespół był skupiony w jeden konglomerat, stłoczony niczym narządy w jednym organizmie. Odnosiło się wrażenie, że na scenie naprawdę stoi jeden człowiek, który ciężko oddycha, a jednocześnie jest w perfekcyjnej formie. Bo w istocie muzyka opowiadała o jednej osobie, bez podniosłości, patosu, poezji, a samymi dźwiękami. Stańko, który krył środek pola, z instrumentu wydobywał ogromną paletę emocji, zwłaszcza podczas zabaw konwencją, gdy jazz przeplatał się to z prostym rockiem, to z klasyką, choć tak naprawdę nie było w tych kompozycjach nic oczywistego. Wiadomo, że w tak otwartych utworach, do których Stańko nas przyzwyczaił, gdzie główną rolę gra dramaturgia, trębacz potrafi wchodzić nawet w najbardziej abstrakcyjne rejony, a jednak to, jak grał z nową, unikalną sekcją rytmiczną, wymykało się ogólnie pojętej klasyfikacji.

Muzycy otaczali Stańkę swoistą klamrą, którą tworzył przede wszystkim David Virelles, fenomenalny pianista, odpowiedzialny za zonę duchową, tworzący za pomocą jasnych i ciemnych dźwięków kopułę, otaczającą organizm. Subtelność, finezyjność a zarazem niezwykłe dynamiczne solówki, składające się raz z długich, raz z urywanych freejazzowych fraz, inkrustowanych wyjątkową wrażliwością pianisty, sprawiały kosmiczne wrażenie. Za strefę oniryczną odpowiadał kontrabasista Thomas Morgan, sunący po strunach, cicho niczym ważka nad spokojną taflą jeziora. Delikatne dźwięki spoza naszego świata, usypiały w najlepszym tego słowa znaczeniu. Przywodziły na myśl pamiętną, wodną sekwencję ze Stalkera. Koiły i świetnie współpracowały z rytmami wybijanymi przez Gerarda Cleavera, który zdawał się odpowiadać za fizyczną sferę człowieka, za szkielet i mięśnie. Cleaver wyśmienicie potrafił się znaleźć zarówno w spokojnych, szemrzących balladach, ambientowych szumach, skomplikowanych polirytmiach jak i w płomiennym swingu czy progresywno - awangardowych wariacjach. Zresztą tak samo jak pozostali.

Podczas występu Stańko często stawał z boku i przysłuchiwał się grze zespołu, uważnie obserwował konstrukcje wznoszone przez młodych amerykanów. Widać było, że zachwycał i dziwił się temu, co słyszy; czuć było również ogromne zaufanie. I pomimo tego, że to Stańko był tutaj punktem centralnym, to pozostała część kwartetu miała tyle samo do powiedzenia, co mistrz. Stańko był duszą człowieka, jakiemu Cleaver, Virelles i Morgan nadali kształt. I tak właśnie usłyszeliśmy większą część najnowszej płyty "Wisława", zwieńczonej znakomitym Assasins i najkrótszym bisem w historii, który świetnie pokazał klasę i poziom instrumentalistów. Krótkie przedstawienie zespołu, ukłon, dobranoc. 

Naprawdę cieszę się, że mogłem być na koncercie człowieka, który pomimo tego, że znalazł, nadal szuka. Z całą pokorą i szczerością serca, z całym ładunkiem pokoncertowym jaki wyniosłem z Soria Moria, mogę powiedzieć, że tamtego wieczoru trąbka zrobiła mi dobrze.