Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Książki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Książki. Pokaż wszystkie posty

sobota, 27 czerwca 2015

Zagłada do kolekcji

Wszystko się kiedyś skończy. Wszystko kiedyś umrze. Nawet dzieci to wiedzą i nie mogą spać po nocach, gdy uświadamiają sobie, że babcia już nigdy nie zrobi chleba z dżemorem. Upadło nawet skandowane na stadionie narodowym „nic się nie stało”, choć wszyscy sądzili, że będzie wieczne. A w najnowszej książce Piotra Patykiewicza po raz kolejny kończy się świat i choć są w nim nadal nieliczni potomkowie Adama i Ewy, to oprócz nich pojawiło się coś jeszcze. Coś, co sprowadza nagi strach na nurzających się w śnieżnej pustyni niedobitków ludzkiej rasy

Przez ostatnie lata możemy obserwować modę na wichry wiejące po pustkowiach, wymarłe miasta, wieczne śniegi i wypalone słońcem piaski czasu, po których poruszają się jedynie drobne postaci, próbujące przeżyć i przywrócić człowieczeństwu godność, wypełniając przyjemny skądinąd obowiązek - odbudowania populacji sprzed kataklizmu. Wersji, w których jako rasa giniemy, jest tyle, że wymieniać je to jak zacząć liczyć pijane gwiazdy na Mulholland Drive: zombie, meteoryty, choroby, kataklizmy, potwory z morskiego dna, kosmici, broń chemiczna, boska interwencja czy Mango TV. Ludzkość to ma jednak fantazję na pozbycie się ludzkości. Lubię o tym czytać, niekoniecznie jestem wśród tych, którzy chcieliby przeżyć. Zwłaszcza, gdyby ziściła się wizja z „Dopóki nie zgasną gwiazdy”.

Otóż co się dzieje? Co się stało?! 300 lat temu coś się nieźle zrypało, a ludzie wyginęli bo na ich drodze zaczęły pojawiać się tzw. Świetliki – opętujące dusze dziwne światła, krążące w dolinach, bojące się wyższych partii gór, w których uwito nowe, ludzkie gniazda. Starowiercy uważają, że jest to wina biblijnego Lucyfera, inni szukają naukowych ścieżek by wyjaśnić pochodzenie świateł. Reszta ma to zwyczajnie w dupie, zaadaptowała się do środowiska w jakim żyje, żre na kolację przesmaczne szczury i unika świetlików jako naturalnych wrogów. Przekrój jest widoczny na pierwszy rzut oka. Społeczeństwo jest w powieści Patykiewicza zhierarchizowane, co pozwala nam na łatwiejsze poruszanie się po zastanym świecie. Mamy kapłana, którego prawie nikt nie szanuje, kastę upodlonych mcharzy zbierających opał i parających się wciąganiem dziwnych grzybów, są też myśliwi, drwale, a także złomiarze, którzy ruszają w poszukiwaniu artefaktów po praojcach w ciemne doliny, niegdysiejsze ludzkie siedziby, tchnące śmiercią i tajemnicą. Kobiety powróciły do, powiedzmy, tradycyjnego stylu życia sprzed epoki kamienia łupanego – łatają, gotują, rodzą i są raczej obiektem niż kimś ważnym. Chyba, że dla bohatera powieści – Kacpra, który z rozdziału na rozdział rośnie w oczach jak lokaty w Amber Gold. Trochę miałem pod koniec uczucie, jakbym grał w RPGa, bo zaczęło się od łapania szczurzycy i jej osesków, a skończyło na ratowaniu społeczności. Zdecydowanie za dużo uświadczyłem Deus ex Machina, co wiało trochę mychą. Młody dojrzewa, a my jesteśmy świadkiem wzrostu jego skilli i pedeków. Od zera do bohatera – klasyk, ale naprawdę ładnie podany. Oprócz Kacpra, mamy okazję poznać jego rodzinę, która w powieści odegra niebagatelną rolę. Ważne są też postaci drugoplanowe, gdyż to właśnie one tłumaczą nam jak działa koniec świata w wizji Piotra Patykiewicza.

Większość czasu poświęconego na lekturę mierzymy się z myślami głównego bohatera i jego emocjami. Na temat uczuć w realiach postaopkaliptycznej przyszłości, wszystko co było do powiedzenia rzekł już McCarthy w „Drodze”, więc nie spodziewałem się niczego, co przeskoczyłoby dokonania Amerykanina. Jednak Patykiewiczowi udało się nie spaść ze sceny i nie potłuc się, a najważniejsze – wykreować świat, mający przede wszystkim duży potencjał scenariuszowy. Oczami wyobraźni widziałem film lub serial oparty o „Dopóki nie zgasną gwiazdy”, jednak trochę dodałbym iskry bohaterom, bo moim zdaniem nie płoną żywym ogniem, a gazówką. Plusem jest jednak to, że wszystko opisane jest bardzo prostym, a jednocześnie ładnym językiem. Miejscami naiwnym i trochę nieżyciowym, sporo tu staropolszczyzny i widać, że pisarz ma z tym lekki problem, jednak jeśli weźmiemy pod uwagę konwencję baśni, która moim zdaniem bardzo zgrabnie wdrukowała się pomiędzy wersy, język wydaje się być usprawiedliwiony i lektura naprawdę cieszy. W miarę pozytywnie też wypadły nawiązania do literatury popularnej i klasyki gatunku.. 

Na pewno nie jest to dzieło epokowe, ale z pewnością warto dołączyć je do prywatnej kolekcji zagład ludzkości, bo przecież tak naprawdę każdy byłby szczęśliwy, gdyby po takiej katastrofie została z nim grupka przyjaciół, na których można polegać, a my moglibyśmy w spokoju popatrzeć na puste Krupówki. 

Jak na literaturę postapo Piotr dostaje mocne 6, prawie 7 na dychę.

p.s. dziękuję chłopakom z wyd. SQN za książkę ;) 





poniedziałek, 28 czerwca 2010

Worek Kości


Stephena Kinga od dawna zaliczam w poczet moich ulubionych pisarzy. Takie książki jak "To", "Cmętarz dla zwierzaków" czy "Miasteczko Salem", budzą nie tylko strach i ogromne emocje ale też wzruszenie, zachwyt oraz pewnego rodzaju smutek. Uczucie podobne temu, gdy żegnamy jednego z najlepszych przyjaciół, wiedząc, że już nigdy się nie spotkamy. Po kilku słabszych pozycjach Kinga, po których czułem się jakbym żegnał zaledwie znajomego, znów trafiłem na książkę, która wzbudziła we mnie uczucia wspomniane powyżej. "Worek Kości" to jedno z mocniejszych dzieł, które potwierdza, że King jest pewnego rodzaju geniuszem zarówno w wymyślaniu dobrych historii, konstrukcji powieści jak i w budowaniu i stopniowaniu napięcia.

Michael Noonan, jak wielu kingowych bohaterów, jest pisarzem. W wyniku nieszczęśliwego wypadku traci żonę - Johannę (w skrócie Jo), a przy okazji twórczą wenę. Próbuje napisać coś co jakiś czas, jednak za każdym razem wzbudza to u niego odruch wymiotny, w wyniku czego pisarz zmuszony jest do wyciągnięcia z bankowego sejfu książek, które w ciągu dziesięciu lat kariery, pisał "na zapas". Po czterech latach dość spontanicznie postanawia odzyskać spokój (albo zupełnie zwariować) i wyrusza z Derry do okręgu TR, do miasteczka, w którym znajduje się domek, gdzie razem z Jo spędził mnóstwo szczęśliwych chwil. To co dzieje się później w nawiedzonym domu Noonana o wdzięcznej nazwie Sara Laughs, pozostawiam Wam do odkrycia. Siły, które wplątują pisarza w konflikt z dawnych czasów, są opisane w mistrzowski i naprawdę przekonywająco-przerażający sposób. Przez całą powieść towarzyszyło mi uczucie trudne do opisania. Była to melancholia związana ze smutkiem, a pomimo to połączona z czymś w rodzaju kibicowania, które w duchu nazwałem "smutnym dopingowaniem". Było mi autentycznie żal Michaela Noonana i jego żony, przeszywał mnie smutek, gdy raz po raz Michael wspominał o tym jak zginęła i jak wielkie łączyło ich uczucie, a na koniec odczuwałem dreszcz emocji, gdy pojawiał się jakiś znak, że jednak Jo nie do końca odeszła. A może to nie była ona?

Konstrukcja powieści jest niezwykle, że pozwolę sobie użyć metaforycznego antonimu, prosto skomplikowana. Oczywiście jak na ghost story. Leniwe opisy życia Michaela pisane z perspektywy pierwszoosobowej, przepełnione melancholią, smutkiem i beznadzieją przeplatają się ze snami, wartką akcją i scenami z pogranicza jawy i snu. Naprawdę warto przebrnąć przez pierwsze 150 stron, by znaleźć się w świecie duchów, literackiego oniryzmu i drugiego Manderley z powieści "Rebbeca", które jest jednym z trzech kluczy do dzieła Stephena. Drugim jest Thomas Hardy i jego idea worka kości (King chyba przeżywał podczas pisania jakiś kryzys), a trzecim Mellvile i jego Bartleby. Inaczej mówiąc Stephen bawi się w intertekstualność i wychodzi mu to nadzwyczaj dobrze. Na szczęście nawet mając te trzy klucze i tak trzeba powieść przeczytać, by wyjść zwycięsko z miasteczka pełnego Marsjan (ha! teraz to już w ogóle zakręciłem).

"Worek kości" to wspaniała powieść na upalne lato. 30 stopni, jeziorko, pusta plaża i piwko w ręku to idealna sceneria do czytania. Jednak niech nikt nie myśli, że jest to tylko rozrywka, która nie wymaga od nas wkładu intelektualnego. King niezwykle sugestywnie przenosi nas w mroczne miejsca, śni zwariowane sny i opowiada rzeczy, od których jak od gorączki, może zakręcić nam się w głowie. Dlatego jeśli lubicie się bać, sugeruję pustą plażę i jakieś miłe miejsce w cieniu brzozy. Gwarantuję, że będziecie stamtąd odchodzili, trochę zbyt często oglądając się za siebie.

Mocne 8,5/10

poniedziałek, 14 czerwca 2010

No country for old men

I znów starsza recenzja książki mojego ulubionego pisarza - Cormaca McCarthy'ego. Tym razem zamieniamy postaopkalipsę na psychomachię, bohaterów jednostkowych na grupę bohaterów, a przesłanie Carpe Diem i Szanuj to, co masz, na Granica pomiędzy dobrem, a złem jest niezwykle cienka.

CORMAC McCARTHY “TO NIE JEST KRAJ DLA STARYCH LUDZI"

Pogranicze USA i Meksyku. Krwawe starcie handlarzy narkotyków, w którym giną wszyscy jego uczestnicy. Weteran wojny w Wietnamie – Llewelyn Moss, znajduje ciała, narkotyki i ponad dwa miliony dolarów. Tak rozpoczyna się wspaniała historia, pełna świetnych dialogów, postaci, zwrotów akcji i głębokich rozważań.

Llewelyna Mossa ściga bezwzględny morderca – Anton Chigurh. Prezentuje on dość osobliwy zbiór zasad, którymi się kieruje. Gdyby śmierć miała ludzką postać, najpewniej postępowałaby w ten sam sposób. Każdy, kto stanie na drodze Chigurha i zadrze z nim - musi zginąć. Chyba, że ma szczęście w rzucie monetą.
Każdy rozdział rozpoczyna się od monologu szeryfa. Ed Tom, to wspaniale nakreślona postać, którą najpewniej jest sam McCarthy, wkładający w usta szeryfa słowa, z którymi trudno się nie zgodzić. Słowa mądre, przenikliwe lecz przesiąknięte również sokratesowskim scio me nihil scire, przez co jeszcze bardziej urzekające. Zatrzymują nas i każą się zastanowić nad sprawami, o których wiemy lub raczej wydaje się nam, że wiemy.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że w "To nie jest kraj...", Cormac McCarthy opisał wojnę między aniołami i diabłami. Między dobrymi i złymi ludźmi z boskimi cechami. Kapitalne jest to, że owe cechy przez swą wieloznaczność pozwalają się identyfikować zarówno z monologami dobrego szeryfa Bella jak i okrutnymi zasadami Antona Chigurha. I nie chodzi o to, że pisarz każe nam wybierać drogę, po której idziemy. McCarthy uważa, że jest tylko jedna droga, a na niej oprócz zwykłych ludzi prędzej czy później spotkamy anioła śmierci (Chigurh) i anioła światła (Bell). Prędzej czy później skorzystamy z ich filozofii postepowania. Z której będziemy brać garściami? To tylko zależy od nas.
Na podstawie książki powstał nagrodzony Amerykańską Akademię Filmową, jeden z najlepszych amerykańskich filmów jakie miałem okazję obejrzeć. Skłonił mnie on do przeczytania książki i zapoznania się bliżej z całą twórczością McCarthy'ego. Bracia Coen świetnie oddali klimat "To nie jest kraj...". Wspaniale odzwierciedlili to, o czym pisarz chciał powiedzieć. Gdyby nie drobne różnice wprowadzone dla potrzeb dzieła filmowego, obraz można by było nazwać ekranizacją doskonałą. Nawet dialogi są "żywcem" wyjęte z książki.
Cormac McCarthy to jeden z najlepszych pisarzy jakich obecnie znam. Od dawna nie pamiętam, by ktoś urzekł mnie tak swoim warsztatem, historiami i wspaniałymi dialogami. Od dawna też nie spotkałem kogoś, kto tak dobrze zna najciemniejsze zakamarki ludzkiego mózgu i serca.
Dość mocno widać, że pisarz jest politycznie usytuowany z prawej strony. Jednak niektóre z jego myśli daleko odbiegają od prawicowych poglądów przez co proza staje się jeszcze bardziej wieloznaczna i pociągająca. Widać, że McCarthy wierzy w Boga. By być bardziej dokładnym – on wierzy w Boga, którego trudno sobie wyobrazić, trudno nazwać i trudno zidentyfikować, czego pisarz nie robi. McCarthy uważa, że każda próba zdefiniowania Boskości jest jak porywanie się z motyką na Słońce. Jesteśmy prochem wobec siebie, wobec Boga i świata, w którym żyjemy. I trudno nie zgodzić się z tymi słowami, które napisał człowiek będący w/g mnie bardzo blisko prawdy, celu i sensu życia, właśnie przez to, że nie próbuje ich szukać. Bo jak napisał ktoś w New York Times'owej recenzji: (...)McCarthy to pisarz, który mierzy się z samymi bogami.
10/10

niedziela, 6 czerwca 2010

Jestem legendą

Kolejna starsza recenzja, którą popełniłem bodajże w 2008 roku, choć łba sobie odciąć nie dam. Książka zrobiła na mnie wtedy piorunujące wrażenie i postanowiłem sobie niedawno ją odświerzyć. Niecałe 5 godzin przyjemności, grozy i wyśmienitego języka Mathesona. Niedokładnie cytując klasyka: "Kto nie czytał, ten trąba" ;)

Jestem legendą


Robert Neville to twardy, rosły mężczyzna o przeciętnej inteligencji i niczym niewyróżniającej się aparycji. Po zarazie wampiryzmu, jaka nawiedziła świat, przypuszcza, że jest ostatnim człowiekiem na ziemi. By być bardziej dokładnym, Neville myśli, że jest ostatnim "zdrowym" człowiekiem stąpającym po ziemskim padole. Robert za dnia szuka pożywienia, odwiedza miejsca, które mogą dostarczyć mu zarówno informacji jak i potrzebnego do przetrwania sprzętu. Jednak nade wszystko tępi nękające go po zmierzchu wampiry. Stara się odkryć ich tajemnice, niekiedy za pomocą wielu dwuznacznych moralnie doświadczeń. To właśnie one staną się głównym motorem powieści i zasymilują końcowe strony, które są w stanie poruszyć nawet najbardziej twardego czytelnika. Bardzo dobrym posunięciem ze strony autora jest wrzucenie nas w przerażający świat powieści od samego początku. Zostajemy przez to zmuszeni do natychmiastowego przeobrażenia się w Roberta Nevilla i widzimy wszystko jego oczami. Zabieg ów jest trudny do zrealizowania i udowadnia mistrzostwo Methesona, który rewelacyjnie nakreślił postać głównego bohatera. Gdy on odczuwa depresję, my także ją czujemy, gdy raduje się z rozwikłania nurtującego problemu - cieszymy się razem z nim. I najważniejsze - razem z nim przez całą powieść czujemy nadzieję na to, że wszystko dobrze się skończy. "Jestem legendą" można traktować dosłownie i metaforycznie. Poruszanych jest tutaj wiele kwestii, a są wśród nich tematy wciąż aktualne, przez co książka R.Mathesona ma zaszczyt być zaliczana do książek ponadczasowych. Przede wszystkim jest to powieść o wyobcowaniu, samotności, nałogach, przekłamaniach i iluzjach, jakie tworzymy sobie każdego dnia. Jest także historią o głębinach ludzkiego mózgu, które potrafią być z ogromną mocą eksplorowane przez izolację. I na końcu jest to historia o braku "właściwej" tolerancji. O tym, że przeważnie nie jednostki, a masa posiada rację. Nie Ci, którzy biorą prawdę za autorytet, ale Ci, którzy biorą autorytet za prawdę. Wydaje mi się, że każdemu z nas w różnych okresach życia przeszła na pewno kiedyś przez głowę myśl, że ludzie o innych poglądach, wyznaniu, kolorze skóry czy orientacji seksualnej, są inni...a przez to gorsi. Z biegiem czasu nabieramy tolerancji prawdziwej (opartej na indywidualnym oglądzie każdego przypadku) lub fałszywej (opartej na poprawności politycznej), ew. kończymy jako bojownik o sprawę, w której tylko jedna, hermetyczna ideologia jest słuszna. W książce Mathesona sytuacja się odwraca, ponieważ tym "innym" staje się ostatni człowiek należący do ludzkiej rasy. Jest wykreowany w taki sposób, że przez cały tekst kibicujemy "naszemu" Robertowi w jego dążeniu ku "naszej" normalności i prawdzie. Naszej, ale czy słusznej? Tak jak dwuznaczne jest postępowanie głównego bohatera, które można nazwać etycznym prymitywizmem lub wyrafinowaną filozofią Kalego, tak już nie mamy co liczyć na dwuznaczne zakończenie. Ostatnie karty powieści długo nie dają zasnąć bez odpowiedzi na pytanie:"kto tu ma rację?" Przyznam się bez bicia, że gdyby nie hollywoodzka ekranizacja książki, zapewne nie wiedziałbym do dnia dzisiejszego, kim jest Richard Matheson. Po przeczytaniu jego najlepszego dzieła (a tak przynajmniej twierdzi większość czytelników), mogę powiedzieć, że pisarz ze spokojnym triumfem w głosie może wypowiedzieć ostatnie zdanie z omawianej książki. W pełni na nie zasłużył.
Tutaj krótka reflekacja na temat filmu z Łilem Smifem z forum GWKC ;)

czwartek, 3 czerwca 2010

The Road

"Drogę" Cormaca McCarthy'ego, czytałem już jakiś czas temu. Do dziś uważam, że jest to najprowdopodobniej najlepszy obraz postapokalipsy, jaki ktokolwiek zdołał namalować słowem. Coby nie próżnować, postanowiłem wrzucić swoją przykurzoną recenzję tej książki i, co tu kryć, zachęcić tych, którzy jeszcze nie czytali.


Jedyne co wiemy na pewno to to, że zegary stanęły o 1:17. Potem nastąpiła zagłada i piekło na ziemi. Większość ludzi nie przeżyła. Świat przykrył popiół i wieczny mrok.

McCarthy nie traci czasu na opisy katastrofy, szczegóły zaistniałej sytuacji czy nawet krótkie streszczenia. Zostajemy od razu wrzuceni do świata, w którym samotnie wędrujący ojciec i syn, muszą poradzić sobie z głodem, wszechogarniającym zimnem i złymi ludźmi. Tak nazywają grupki kanibali polujących na kobiety i mężczyzn, którym sumienie, przyzwoitość, religia czy najzwyklejsze (choć w tych czasach już unikatowe) dobro, nie pozwala zmienić się w zwierzęta.

Chłopiec ma osobliwe, złe sny. Bardzo rzeczywiste. Nie pamięta "normalnego świata", gdyż urodził się zaraz po albo tuż przed kataklizmem, wobec tego często zadaje pytania o "stary porządek". Ojciec opowiada synowi zmyślone, choć spokojne i piękne historie. Wiele razy powtarza, że "cokolwiek włożysz do głowy, zostaje tam na zawsze" i nie każe chłopcu patrzeć na zwęglone trupy czy sceny masakr urządzone przez kanibali. Jednak zarówno mężczyzna jak i jego syn zdają sobie sprawę, że żyją w świecie, gdzie niedługo nawet Śmierć nie będzie miała już czego szukać. Żyją w świecie, w którym nawet dzieciom nie można już “mydlić oczu”.

Podczas wędrówki spotykają ich różne przeciwności losu, a także niespodzianki. Choć należałoby rozróżnić ich dwa rodzaje: pierwsze – niewyobrażalnie cenne, gdy natrafiają na skład z żywnością czy butlę z gazem, drugie to te, które nawet ich koszmary nie były w stanie zobrazować (schodzą do piwnicy, która jest żywą spiżarnią kanibali, pragnienie śmierci). Jedzą wszystko co da się zjeść, piją wszystko co da się wypić. Coraz częściej mają wrażenie, że to czym się żywią to już i tak tylko brud, pył, kurz, gnuśność i śmierć.

Mógłbym tak naprawdę opisać całą książkę, scena po scenie, bo przez 265 stron wszystko wygląda podobnie i jednolicie (sen, szukanie jedzenia, uciekanie, jedzenie, ognisko, spanie i tak w kółko), tak jak jednolity stał się świat po apokalipsie. Jednak istota książki zawiera się w dwóch ostatnich akapitach, w których, gdy je czytałem, wydawało mi się, że sięgnąłem dna jakiejś ziemskiej tajemnicy istnienia. Jakbym dotknął samego rdzenia życia. Kapitalne i wzruszające zakończenie.

Skończyłem tę książkę w dwa wieczory. Mało brakowało, a wszystko połknąłbym za jednym razem, ale miałem czasami wrażenie, że gdybym pociął zdania i ułożył je w wersy, czytałbym poezję. Poezję zbyt intensywną bym mógł ją przeżyć we właściwy sposób. Oszczędność, a nawet jak powiedział Jacek Dukaj: "chirurgiczność prozy" C.McCarthy'ego jest wciągająca, hipnotyczna i wspaniała. Tak pisze człowiek, który wie czym jest pisanie, wie o czym chce powiedzieć, co chce przekazać. Wie kim jest każdy z nas.

10/10

wtorek, 1 czerwca 2010

źle, gorzej, zmierzch




Do mayerowskiej sagi podchodziłem bardzo ostrożnie i powoli, jak do rannego wilkołaka albo oderwanej ręki wampira, gotowej chwycić mnie i zdusić jak komara. Z daleka śmierdziało profanacją, karykaturą romansu z wampirem w tle i szaloną nastolatką, której się wydaje, że jest cool. Jakież było moje zdziwienie, gdy powieść wciągnęła mnie i połknąłem cały cykl w niecałe dwa tygodnie. Jednak niech wielbiciele Edwarda i Belli nie myślą, że saga zyskała nowego fana. Czuję się raczej radykalnym antyfanem, który dostrzega jedynie, co może się podobać komuś w tym piekielnie naiwnym i przesyconym marysuizmem wytworze ludzkiej wyobraźni. Przeczytałem, by móc cokolwiek powiedzieć na temat słynnej na całym świecie książki, dzięki której w świadomości młodych ludzi utrwalił się obraz wampira - metroseksualnego stwora, będącego na dodatek emociotą. William James powiedział kiedyś, że prawdziwą sztuką mądrości jest wiedzieć, co należy przeoczyć. Niestety, mądry Lint po szkodzie.
Zacząłem czytać. Pierwsze akapity wciągające, płynnie napisane, lekkostrawnie i po ludzku. Warsztat opanowany w dużej mierze, na poziomie porządnego rzemieślnika. Widzę już jednak, że nic poza tym nie uświadczę. Ale to besseller o wampirach, więc idę tą ścieżką dalej. Przed czytaniem popełniłem błąd, zakładając, że jest to horror z elementem romansu. Spodziewałem się grozy na poziomie choćby dreszczu na plecach, ale po krótkiej chwili zorientowałem się, że mam do czynienia z czystym romansem. Od razu było widać, że Bella Swan z powodu swej „inności”, nie tylko będzie wzdychać do wampira, ale też Mayer wciśnie w ten związek wszystkie atrybuty idealnej, wygładzonej miłości, twarzyczek z żurnala i wyjałowionych frazesów pasujących do dzisiejszego modelu miłości jak pięść do nosa. Ale przecież jest o wampirach, o istotach, którymi byłem zafascynowany przez spory kawałek czasu, więc czytam.
Po jakimś czasie miałem dość spowijającego książkę emo klimatu. Ba, już po pierwszych 5 rozdziałach miałem po dziurki w nosie tej nastolatki, która jest tak idealna, że aż strach pomyśleć o tym, że ktoś taki mógłby istnieć. Gdyby była moją dziewczyną, a ja byłbym wampirem, rozerwałbym jej gardło przy pierwszej lepszej okazji, gdyby zaczęła swoją gadkę. Tej smarkuli nic a nic nie jest w stanie zadowolić, jest stworzona do tego, by cierpieć, bo ma wszystko czego zapragnie (oprócz obojga rodziców). Właściwie w nic nie wierzy, nic się jej nie chce. Nuda spowijająca życie Belli jest namacalna i paradoksalnie... kusząca. Co zapewne skusi młode czytelniczki do westchnięcia i powiedzenia: „dokładnie tak samo się czuję, ojej biedna Bella”.
W nudę wkrada się po cichu ktoś zupełnie nierealny – postać nieistniejąca w rzeczywistym świecie, ale nawet gdyby pozbawić go wampirzej natury to i tak chłopak nie miałby szansy zaistnieć na ziemskim padole. Ma na imię Edward i jak na wampira przystało nie pije ludzkiej krwi...co? Jak to? Wampir co nie pije ludzkiej krwi? To tak jak, parafrazując skecz Dańca, „piosenkarka co nie śpiewa”. Jeszcze gorzej niż z Bellą, jest właśnie z Edwardem, który przez 4 tomy, jak się okazuje nie tylko świetnie gotuje, ale też zna języki (i dialekty), żegluje, majsterkuje, zna się na samochodach, cytuje z pamięci Szekspira (w całości), Emily Bronte (cytuje płynie prozę, ha!), rewelacyjnie gra na fortepianie i zna się na tajnikach ludzkiego serca jak nikt inny, co oczywiście, pomimo prawie stu lat, nie jest w stanie go powstrzymać od robienia głupot, których nie powstydziłby się świeżo upieczony gimnazjalista.
To, że zna ludzkie serca jeszcze mu można wybaczyć, bo czyta w ludzkich myślach, taki z niego spryciarz. Ale Bella z jakiegoś powodu nie jest dla niego jak otwarta książka, a wampir nie dość, że trapi się dlaczego tak jest, to jeszcze zauważa, że dziewucha ma idealny, kwiatowy zapach, któremu nie może się oprzeć (krew też go przyciąga – w końcu coś normalnego). Cudowny zbieg okoliczności. O zgrozo, jej charakter również go fascynuje.
Edek wygłasza też co jakiś czas przepiękne zdania, po usłyszeniu których nawet „Wampir bez zębów” przewracałby się w trumnie, a Drakula zapewne, co wydaje się być raczej niemożliwe, wykorkowałby po raz wtóry. No ale po takim zdaniu nawet ja dostaję apopleksji: „Pożądam twojej krwi. To takie żałosne”. Rzeczywiście, żal ściska. Wiadomo co.
Ach...coś jeszcze? No jasne. Edward jako, że należy do krwiopijców jest piekielnie szybki, inteligentny, silny, twardy jak marmur i...świeci! Bo w powieści Mayer wampiry świecą w Słońcu jak setki małych brylancików. Choć oryginalny, to pomysł ten sprawił, że zacząłem patrzeć na sagę jak na harlequina. Zbyt piękne, zbyt miękkie, zbyt infantylne. Rzygam ale czytam dalej.
Być może Mayer chciała napisać „Anię z Zielonego Wzgórza” w wersji gore? I choć wydaje się to prawie niemożliwe, to w ostateczności otrzymaliśmy dziełko o wiele bardziej miałkie niż opowieść o rudowłosej dziewczynce. Choć bardziej wciągające. W wielu miejscach widać wyraźne inspiracje cyklem Montgomery, a dialogi są prowadzone w sposób w jaki Ania odnosiła się do Maryli czy Mateusza. Nie zdziwiło mnie, że również Emily Bronte odcisnęła olbrzymie piętno na twórczości amerykańskiej pisarki, a choć „Wichrowe wzgórza” miały w sobie więcej horroru niż Zmierzch, jestem w stanie się założyć, że książka Mayer jest dla niektórych nastolatek napiętą do ekstremum symfonią grozy. A ja do dziś wspominam Heathcliffa jako pełnokrwistego bohatera, a Edwarda jak człeka, któremu spuszczono nie tylko krew, ale też wielki młot na głowę. Brnąłem dalej. Bagno.
W tomie drugim niespodzianka. Pojawiają się wilkołaki. Łaaaaaa.....w końcu coś ciekawego? A gdzie tam. Wilkołaki nie zabijają ludzi, a chronią i opiekują się nimi, spędzając całe noce pod ich oknami. Cudem okazuje się (ta, jasne), że przyjaciel Belli z dzieciństwa – Jacob, też jest wilkołakiem, a ta mając już jednego potwora i kochając go na zabój, zakochuje się w drugim, gdy ten pierwszy z bardzo etycznych, wzniosłych, patetycznych i kompletnie głupich pobudek, postanawia Bellę opuścić, używając częstego wyrażenia z książki Mayer, „NA WIECZNOŚĆ”. Bu.
Zawiłe to, ale ilość miłosnych rozterek jest większa jedynie w Modzie na sukces. Słowa „Kocham cię”, padają z ust bohaterów często i gęsto, jednak nic nie przebije ulubionego słowa EMO pokolenia, a mianowicie: BÓÓÓÓL. Używane chyba średnio 5 razy na 20 cm2 książki, przyprawiło mnie o prawdziwy ból głowy.
Dobre strony. Trudno o nich mówić w sytuacji, gdy krytyka ciśnie się na usta po każdym skończonym rozdziale, po każdym „nowatorskim” pomyśle Mayer i po każdym cierpiącym i krzyczącym z bólu dialogu pomiędzy Bellą i Edwardem. Jednak muszę przyznać, że nie spodziewałem się jednej rzeczy. Tego, że „Zmierzch” posiada coś, choć jest to nikła cecha, co przypomniało mi o dawnych lekturach. Dyskretny urok romansów staroangielskich inspirowanych oczywiście Jane Austin i wspomnianą Bronte. Jest to jakiś urok. Rodzina wampirów, idealnie nadaje się do uwypuklenia wszystkich zalet ludzkich przy jednoczesnym wyłowieniu na wierzch jednej, mrocznej cechy, która swoją barwą równoważy wszystko co dobre. Wszak każdy z Cullenów ma na koncie kilka ofiar, kilka osób, którym odebrali życie wysysając z nich krew. Dręczą ich potworne wyrzuty sumienia (ba, jak na wampiry, mają w sobie więcej empatii i ludzkich odruchów niż Matka Teresa), odżywiają się więc krwią zwierząt. Idealna gładkość szyby z ogromną, morderczą rysą. Im dalej zagłębiałem się jednak w mroczne jak Pipi Lanstrung, dzieje rodziny Cullenów, miałem coraz więcej skojarzeń z dziejami rodziny Lubiczów albo Złotopolskich. Wszak wampirza rodzinka przypomina trochę tę z Klanu, a momentami mieszkańców Doliny Muminków. To, że piją krew zwierzątek, nie oznacza przecież, że są głupi, źli i brzydcy.
Poza tym uświadczymy kilka fragmentów, które można uznać za perełki i rzeczywiście oryginalne sceny. Ale jak pisał Andre Gide: „I na kupie gnoju rosną błękitne kwiaty”. Jednym z takich kwiatków jest mecz baseballowy rozgrywany przez wampiry podczas burzy. Ciekawe to nawet było. To tyle dobrych stron.
A teraz dla odmiany jeszcze trochę narzekania. W powieści uświadczymy często zwroty typu: „dałam mu sójkę w bok” czy „posłał mi swój zawadiacki/łobuzerski uśmiech”, „wzmiankę puściłam mimo uszu”, „stał tam jak rzeźba Adonisa” a także koszmarki typu „okres czasu”, „w każdym bądź razie”, „fikuśne fatałaszki”, „utytłałam się ziemią” itd.. Są też liczne powtórzenia, gdzie w dwóch krótkich zdaniach czytamy słowo „cisza” lub „Bóóóóóól” w różnych konfiguracjach po 4-5 razy. W powieści poukrywane są też „smaczki”, które wymknęły się chyba tłumaczowi spod kontroli. Iskrząca erotyzmem scena, Edward całuje się z Bellą i w pewnym momencie odrywa się od niej szybko dysząc: „Edward zobaczył kroplę spływającą po moim policzku. Starł ją palcem i zlizał słony płyn.” Perwersja jakich mało, ale nie mówię, że to źle. Po prostu zbyt często na łzy mówi się tam „słony płyn”, co irytuje, drażni i wywołuje skojarzenia w tak niefortunnych zdaniach. A rzeczy tego typu mógłbym wypisać tu jeszcze z kilkanaście. Ale musiałbym wrócić do książki...a na to jakoś specjalnie nie mam ochoty. Zdaję sobie sprawę, że to sprawka tłumacza, ale kto redagował tę książkę? Kto ją puścił do druku z takimi śmiesznościami, błędami, mankamentami? Myślano, że skoro jest bestsellerem, to i tak się sprzeda? Nieważne jakie będą recenzje, odbiór i krytyka, i tak rządne „krwi” nastolatki pójdą do księgarń i kupią mayerowską sagę. No i racja. Ogromne przychody przy minimalnym wysiłku. To trzeba mieć talent.
Jeśli dzieła takie jak Zmierzch są dziś na piedestale, są wychwalane i porównywane do wielu wspanialszych książek, sugeruję byśmy przygotowali się na zmierzch literatury. Dlaczego dziś to, co czyta się szybko i sprawnie, jest utożsamiane z dobrą literaturą, nawet gdy nie ma w tym mocy storytellingu, nawet gdy znajdujemy w książce karygodne tłumaczenia czy infantylne dialogi? Nie wiem, ale dotrwałem do końca i cieszę się, że w końcu Edward i Bella i Jacob są... nie będę spojlerować...choć tak łatwo przewidzieć, że będą szczęśliwi. Ups, pardon.
Kiedyś przesłodziłem sobie herbatę, wsypując do małej filiżanki za dużo cukru. Strasznie chciało mi się pić, ale z trudem przełykałem "słodki płyn". Nazywam taką herbatę ulepkiem. Przełykam. Z trudem, ale przełykam. Da się. Potem zbiera mi się na rzyganie. Polecam tym samym książkę każdemu, kto jest odporny na ulepek.
Zmierzch 4/10
Księżyc w nowiu 3/10
Zaćmienie 3/10
Przed świtem 2/10