poniedziałek, 17 lutego 2014

black is my happy colour

dziś nieśmiesznie.

byłem dziwnym dzieckiem. nie znowu takim, o którym mówi się w szkole "ten kutasiarz", ale takim którego się specjalnie nie lubi, bo nie robi tego samego, co setka innych zjebów, chcąca pokazać że ma większego siusiaka. po prostu miałem najzwyklejsze w świecie wrażenie, że coś jest ze mną rili nie tak. przykładów były dziesiątki, ale niedawno przypomniałem sobie jeden wyjątkowy, z bardzo wczesnego dziecięctwa, gdy obok łóżka leżały jeszcze książki Bahdaja i nieopatrznie zakupiony przez ojca Szninkiel, z którego dowiedziałem się do czego mogą służyć cycki. w owym czasie, oprócz tego co u każdego 8-letniego chłopca, działy się u mnie rzeczy dziwne. po kolejnych pogrzebach dziadków, babć i ciotek, zacząłem popadać w paranoję. piekielnie bałem się tego, że umrę, wyobrażałem sobie własną śmierć na setki sposobów, a w konsekwencji imaginowałem również, co nastąpi po niej. nie potrafiłem stworzyć konkretnego obrazu nieba, więc do głowy nie przychodziło nic innego jak dalsza egzystencja w trumnie. zakrywałem się pościelą i podczas zasypiania udawałem trupa. otwierałem wtedy oczy i wpatrywałem się w ciemność. gdy brakowało tlenu, podnosiłem kołdrę i wpuszczałem trochę świeżego powietrza, ale zakrywałem oczy, by nie widzieć światła latarni wsączającego się do pokoju. nastawiałem ucho na dźwięki domu: tykanie zegara, pochrapywanie ojca w drugim pokoju, skaczącego po półkach kota, ciężką pracę konstrukcji budynku. i wyobrażałem sobie, że w grobie już nic nie usłyszę, że śmierć to ostateczna cisza i ten rodzaj ciemności, z którego nie ma ucieczki. nie podniosę pościeli, gdy zacznę się dusić albo będzie brakować światła. i wtedy zaczynałem płakać. nad sobą i nad tymi, którzy są już w swoich ciemnościach.

na ten koncert, przyznam szczerze, nie chciało mi się iść. na zewnątrz od kilku dni pada śnieg z gatunku tych najgorszych - deszczowy, mokry, tłusty, taki który przesączy się przez najlepsze buty i załatwia ci przeziębienie jak Provident pożyczki - bez zbędnych formalności i grzebania w karcie choroby. poza tym sennie, jak to w mieście, w którym jesteś rozczarowany nawet gdy niczego nie oczekujesz. 

przed wejściem na salę poproszono nas o wyłączenie telefonów, po czym trzech młodych, uprzejmych dżentelmenów zaczęło wprowadzać widownię, po 4 sztuki, do kompletnie ciemnego pomieszczenia po specjalnie przygotowanych torach, które przemierzali w skarpetkach, by czuli gdzie stawiają stopy. rozlokowano nas na niewidocznych krzesłach i kazano czekać. dość długo. minuty płynęły, a pochłonięty mrokiem mózg zaczął powoli tworzyć mapę miejsca, rodzącą się z dźwięków: skrzypów, tupania, rozmów, kaszlnięć czy drapania po tyłkach. nie miałem pościeli, zaczęło się robić duszno.

z ciszy wypłynęły w końcu niewidzialne instrumenty: skrzypce, wiolonczela i fortepian. z otwartymi oczami, choć w rzeczywistości z zamkniętymi, słuchałem m.in. cudownej muzyki Peterisa Vasksa i jakichś nieznanych kompozytorów z szerokiego pogranicza baroku i współczesności. dopadło mnie od razu uczucie niemożności ucieczki z tego miejsca, niemożności wyłączenia dźwięku, a co za tym idzie, totalnego wchłonięcia przez muzykę, pobytu w pustce i pełni jednocześnie. w tak niezwykłych okolicznościach przyrody trudno skupić się na czymś innym niż muzyka i własne myśli. zwłaszcza, gdy dźwięk staje się doświadczeniem czysto fizycznym, gdy czujesz, że dostajesz w mordę od skrzypiec, gdy dźwięki wiolonczeli wprawiają w wibracje migdałki, a podbrzusze rozsadzają klawisze fortepianu. pod powiekami zaczęły pojawiać się pejzaże, setki landskejpów, jakie zapisały się w ciągu życia w mózgu. a potem dziesiątki, setki osób oraz pierdyliard uczuć i myśli, skotłowanych w chaosie, który o dziwo zaczął się pod koniec koncertu układać w niespodziewaną mozaikę. 

miałem wrażenie, że wszystkich na sali ogarnęło uczucie bezpieczeństwa, intymności, że są sami ze sobą, że każdy dostał się do swojego prywatnego kokonu, w którym rozwinie poczwarkę w wymarzoną postać. tak i ja - kręcąc głową, relaksując się, odpływając co chwilę, czułem jakbym słuchał muzyki we wspomnianym wyżej trumnie. ale tym razem przyjemnej, tylko dla mnie, z aksamitnym kirem, wygodnej i nieprzekłutej jeszcze przez korzenie i zęby roboli cmentarnych. jakbym leżał w mogile, którą w końcu będę mógł opuścić, bo przyjdzie (niestety!) wyzwolenie z piękna tej skomplikowanej nieciszy. najbardziej zabawne, że nie czułem się zmuszony przez artystów do przebywania w sali pełnej mroku i dźwięków, choć nie było z niej wyjścia. nie widziałem muzyków, ale oni nie widzieli mnie. mówiąc krótko - dostałem czysty przekaz tego, co chcą powiedzieć. nigdy jeszcze nie przeżyłem tak intensywnie koncertu muzyki klasycznej. żadnego koncertu chyba. zakochałem się po uszy w tym pomyśle. 

na koniec zapalili świeczkę i ukłonili się. brawa trwały ponad minutę, a tymi, którzy grali, okazali się wprowadzający nas chłopacy w sweterkach w romby. nie wiem kim byli, jakie szkoły kończyli, ile mieli lat i nie chcę wiedzieć. nie wiem też do końca co grali, ale sprzedali mi tajemnicę, piękno i poprzestawiali kilka zwojów pod czaszką. i za to ogromny szacunek dla nich. jak tylko będziecie mieli kiedyś okazję, słuchajcie muzyki w ciemnościach. gnijcie w swoich grobach, prywatnych kałużach i nocnych kokonach. to chyba najlepsze co się może przytrafić w doświadczaniu muzyki.

poniżej zdjęcie zespołu.


0 komentarze:

Prześlij komentarz