sobota, 27 czerwca 2015
Zagłada do kolekcji
środa, 19 czerwca 2013
Dead Can Dance / Sopot / 12.06.2013
Występ rozpoczął się punktualnie o 19:30 od półgodzinnego setu Davida Kuckhermanna, grającego na trzech handpanach. Niezwykła muzyka stworzona na instrumentach znanych także pod nazwą "latających spodków", brzmiała wyjątkowo dobrze wśród zieleni, do której zdawała się być stworzona. Kuckhermannowi przypadła niezbyt wdzięczna rola supportu przed grupą, która posiada niezwykle wiernych słuchaczy, żeby nie powiedzieć wyznawców, ale wywiązał się z tego wyśmienicie. Pomimo tego, że podczas krótkiego, pięcioutworowego recitalu Davida, Opera, przypominając mrowisko, ciągle wypełniała się ludźmi, gwarem i piwem, to można było wysupłać z jego muzyki kilka interesujących momentów, wśród których wymienić można chociażby klimatyczną kompozycję w arabskiej skali czy też zamianę handpanów na libański instrument perkusyjny, którego nazwa oznacza wieżę lub śmierć, o przyjemnym, nieco przytłumionym dźwięku i szeleszczących dzwonkach.
Po dwudziestej Opera wypełniona była już po brzegi; nie tylko ludźmi, ale też zielenią, która z każdą chwilą pogrążała się w mroku. Spomiędzy liści słała w stronę publiczności tajemnicze szepty i szelesty. Naprawdę niezwykle było obserwować jak podczas występu jednej z ulubionych formacji, która adkrustowała mnie dźwiękami od środka przez ponad połowę życia, przyroda – mająca niezwykłe powiązanie z muzyką Dead Can Dance – tak wyjątkowo oplatała to miejsce, które u większości ludzi wywołuje raczej konotacje z Marylą Rodowicz i Rysiem Rynkowskim niż Lisą i Brendanem.
„Właściwy” koncert zaczął się o zmierzchu, fani dostąpili błogosławieństwa – na ziemię zeszli Bogowie, a nieliczni „widzowie z przypadku” na chwilę zapomnieli o Tyskim i paluszkach i w końcu zorientowali się, że nie są w Opolu, a za mikrofonem nie stoją Robert Janowski i Mandaryna. Zaczęli wpatrywać się w scenę niczym lemury, bo oto pojawili się bohaterowie wieczoru – oprócz Brendana Perry'ego i Lisy Gerrard, ubranej w długi płaszcz kojarzący się trochę z istotą podróżującą po dawnych krainach, mogliśmy posłuchać też basisty Richarda Yale'a, perkusisty Dana Gressona, Astrid Williamson oraz Julesa Maxwella obsługujących instrumenty klawiszowe i chórki, a także wspomnianego wyżej multiperkusisty Davida Kuckchermana, który rewelacyjnie otworzył wieczór. I choć gwiazdy wiedziały doskonale, że wszyscy w Operze przyszli posłuchać przede wszystkim ich duetu, to każdy muzyk podczas występu był niezbędną częścią organizmu.
Trzeba przyznać, że otwierające płytę Anastasis i koncertowy set Children of the sun, to utwór idealny na początek. Mocny, soczysty i gęsty, z lekką nutą psychodelii. Rozpoczęli. I trach! Coś było nie tak. Do uszy zaczęły zlatywać bzyczące owady. Szybko można było się zorientować, że nagłośnienie tego wieczoru będzie wyjątkowo toporne, a ludzie odpowiedzialni za jakość dźwięku, zapewne poprzedniego wieczoru zapijali robaka, bo w powietrzu unosiły się dudniące basy, trzaski i schowane za mgłą instrumenty. Zacząłem trochę współczuć ludziom, którzy siedzieli z przodu, bo z doświadczenia wiem, że źle podane waty potrafią zabić nawet najbardziej udany koncert. Na szczęście siedzieliśmy z tyłu, więc po wydłubaniu kilku pszczół z ucha, pozostało skupić się na innych, licznych walorach występu.
Kolejnym utworem był Agape – zgrabna kompozycja w pustynnym klimacie, przywodząca trochę na myśl solowe dokonania Brendana – na żywo zabrzmiała naprawdę wybornie, choć przeszkadzała źle nagłośniona perkusja Dana Gressona, którego stopa, zamiast wprowadzać w trans, produkowała techno w zwolnionym tempie. Następny w kolejności Rakim, w którym Lisa zagrała moją ulubioną partię na yang t'chin, rozłożył mnie na łopatki, a końcówka i niezwykły tego dnia wokal Brendana śpiewającego: „Favored rhymes to find hope / In the sands of life / sins forgotten”, zdawały się naprawdę rozgrzeszać, czyścić i zarazem dawać nadzieję.
Kiko, rozpoczynający się od niskich, basowych tonów i Amnesia inkrustowana mroczną partią pianina, to piękne i ciężkie utwory – dwa chmurne klejnoty – bardzo ciemne i poskręcane jak korzenie w lasach równikowych. Bliżej im kompozycyjnie do najnowszych dokonań Arcany (która nota bene inspiruje się właśnie DCD) niż wcześniejszych osiągnięć duetu, ale tak jak pozostałe kompozycje z Anastasis – Nerika, Opium i All in the good time – czarne, tęskne ballady, oniryczne podróże po ambientowych i orkiestrowych rejonach, wspierane ciepłym i głębokim głosem Perry'ego oraz silnym, wpływającym w kosmiczne rejestry wokalem Lisy i Astrid Williamson, sprawdziły się doskonale podczas koncertu.
Cieszę się, że usłyszałem kilka starszych kompozycji takich jak Black Sun z Aion czy The Host of Seraphim z Serpent's egg, zaśpiewany przez Lisę w duecie z Brendanem czy Cantarę z Within the realm of a dying sun. Zabrakło Severance, na który czekałem z jakąś głupią nadzieją, choć znałem doskonale set z Wrocławia. Usłyszeliśmy też Ime prezakias autorstwa greczynki Rozy Eskenazi oraz jedną z moich ulubionych kompozycji The Ubiquitous Mr. Lovegrove z Into the labirynth, który jest moim zdecydowanym faworytem wśród longplayów grupy. Brendan nieco podrasował utwór, jeśli idzie o wokalizy i muszę przyznać, że wyszło to idealnie. Tego wieczoru jego głos po prostu miażdżył i koił zarazem.
Dość ciekawie wyszedł utwór Dreams Made Flesh z albumu It'll end in tears i obowiązkowy cover Tima Buckleya – Song to the siren, brutalnie przerwany w sektorze P przez porykiwania ochrony: „Bo zara zabiere wszystkie kamery! Nie robić zdjęć! Zara wezmę!”. Tym samym muszę wspomnieć, że zachowanie ochroniarzy, którzy niczym pracownicy Politbiura, bardzo ściśle przestrzegali regulaminu, było czasami skandaliczne, choć niestety w pewnej części zrozumiałe. Po prostu szkoda, że w czasach, gdy większa część promocji zespołów odbywa się za pomocą sieci, zdjęć i nagrań fanów z komórek, co stanowi też dla fandomu osobliwą pamiątkę, do której dostęp ma w dużej mierze autor i grono znajomych/forumowiczów, zakazano tak surowo korzystać z urządzeń elektronicznych. Rozumiem zatrzymywanie ludzi z kamerami, rozumiem wyprowadzanie pijanych idiotów, którzy udają wilki, ale do licha, dlaczego telefony? Cóż było poradzić, dostosowałem się – zrobiłem tylko osiem zdjęć i raz włączyłem dyktafon.
Ostatnim bisem tego wieczoru, nagrodzonym owacjami na stojąco, był fenomenalny Return of the She-King o wyraźnych inspiracjach celtyckich, zaprawiony sosem, którym zwykle polewa się soundtracki – patetyczne partie smyków, malowanie dźwiękiem, podniosłe rytmy. Utwór wywoływał oczywiste skojarzenia ze średniowieczem, zielonymi pejzażami i armią wracającą przez góry z dalekiej wyprawy i był godnym zakończeniem fenomenalnego wieczoru.
A skoro o powrotach mowa, to i ja poczułem się jakbym wrócił do miejsca, w którym czułem się naprawdę dobrze, bezpiecznie, niezwykle. Ponad półtorej godziny muzyki, która zbudowała we mnie więcej, niż mogłem się spodziewać po dźwiękach, sprawiło mi po prostu przyjemność, która na długo zostanie zapisana, jako jedno z najlepszych przeżyć koncertowych, i odważę się to powiedzieć – duchowych – w moim życiu. A choć nie było idealnie, nie było ogromnej energii bijącej ze sceny i błędy przemykały po strunach głosowych, to tak naprawdę liczyło się tylko to, co działo się we wnętrzach uwielbiających DCD fanów. Podczas Cantary, Kiko czy Host of Seraphim, każdy przemierzał własną pustynię, podróżował po ścieżkach przeszłości i pływał w miejscach, do których nikt oprócz nas samych nie ma dostępu. Chyba tym należy tłumaczyć fenomen grupy, która zgromadziła pod dachem Opery Leśnej wielopokoleniowe tłumy, tak samo jak robi to na całym świecie w setkach innych sal koncertowych, gdzie wyczuć można skupienie, szacunek, podniosłość i może pewien unikalny rodzaj modlitwy (?). Już dawno temu nabrałem przekonania, że Dead Can Dance znalazło sposób, by dotrzeć do korzenia muzyki, do archetypicznej części mózgu, której dziś rzadko używamy, a która odpowiada za odbieranie dźwięków sprzed setek lub tysięcy lat. Na własne uszy przekonałem się, że Dead Can Dance to zespół przeznaczony do trwania, którego płyty będą nadal wirowały w odtwarzaczach, gdy ich twórcy już dawno zatańczą ze śmiercią.
Podobno w 1994 roku w Los Angeles policja aresztowała mężczyznę, który przebrany za Kostuchę, stał w oknach starszych ludzi z kosą w ręku i straszył ich rychłym końcem. Wynika z tego, że Śmierć potrafi nie tylko tańczyć i śpiewać, ale też bawiąc się kształtować, rozgrzebywać i muskać pierwotne emocje. Tak jak w Sopocie.
niedziela, 2 czerwca 2013
Tomasz Stańko Oslo / Soria Moria / Cosmopolite scene recenzja koncertu
poniedziałek, 11 lutego 2013
Różowe owce Freuda
Po pięknym zakończeniu „Velvet”, nadeszła pora na „Diamond way”. Muzycy podziękowali tym utworem fanom, którzy są z nimi, wspierają i wielbią, po czym poczęstowali nas zgrabnym, tradycyjnym już zdaniem: „Aby wszystkie wasze drogi były diamentowe”. I z tą kompozycją zaczęło się dziać coś, czego doświadczyć na własnej skórze można tylko na koncercie. Wieczór wypełniła łagodność i ostrość, noc i dzień, piękno i brud – naprawdę było tam wszystko. Umiejętne łączenie stylów, od yassu przez drum'n'bass, elektronikę, punka, rocka, a momentami nawet metal, jeśli wciśniemy w to krótkie, perkusyjne szaleństwa Klimczuka.
Przeglądając różne recenzje z koncertów Pink Freud, wyczytałem że Mazolewski jest muzykiem przeciętnym i tak naprawdę ciągnie ten różowy, psychoanalityczny wózek dzięki osobowości i piarowi. Cóż, chciałbym być tak przeciętnym muzykiem, by zagrać owe solo w utworze „Bourbon”, które może nie było na miarę finezji Wootena, ale miało w sobie wypierd, godny sporych rozmiarów mamuta; chciałbym przesterowanym brzmieniem zmiatać tak, by pod sceną wszystkim długowłosym zrobiły się trwałe; chciałbym grać taki „jazz dla ubogich”; chciałbym mieć taką radość z grania jak ten „zły Wojtek”. Może i na niektórych robi wrażenie wiejskiego dandysa, może nie gra jak wirtuoz, ale co z tego, skoro muzyka, którą tworzy po prostu porywa? Bas w dupę malkontentom. Freud naprawdę zrobił nam tego wieczoru dobre pranie mózgu.
O „Come as you are” i „Bald inquisitor” nie będę wiele pisał, bo zwyczajnie nie mam ochoty na peany. Wystarczy, że było „właściwie”. Tak jak powinno być na koncertach. Wyśmienite pasaże i solówki Barona, szaleństwo Mazolewskiego, finezja Dudy i solidna dawka łupnięć Klimczuka, który według mnie był trochę za bardzo schowany w Soria Moria, ale uniósł ciężar jak należy. Podwójny bis i tłum ludzi pod sceną, owacje na stojąco i dobre wrażenie. Tyle.
Wierzcie mi – Pink Freud pocięło publiczność w Oslo na kawałki, posoliło i upiekło bez przypraw w kotle dźwięków. Udowodnili, że są naprawdę świeżym, wyśmienitym głosem we współczesnym jazzie i warto posłuchać ich na żywo. Nie sądziłem, że dadzą z siebie tyle, bym długo po powrocie do domu nie mógł zasnąć, rozemocjonowany muzykobrazami i śnił o elektrycznych owcach. A śniłem.
Co na to Zygmunt?
9/10
środa, 6 kwietnia 2011
Koncert Ulver + Zweizz - Eskulap 5.04.2011

Supportem tego dnia był jednoosobowy projekt o nazwie Zweizz. Zupełnie nieznany mi twór w czapce z daszkiem skierowanym do tyłu, składający się z niskiego, zdrowo podtuczonego jegomościa z brodą opasającą całą twarz, który wyglądał tak, jakby swoje już w życiu wypił i wypalił. Co nie zaszkodziło mu oczywiście zażywać na scenie kolejnych środków wzmacniających. Gdy na początku zaczął grzebać coś przy kabelkach i wydawać noisowe dźwięki, myślałem, że to techniczny coś popsuł i próbuje naprawić. Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że oto już rozpoczął się koncert Zweizz. I tak oto poznałem czym naprawdę jest support, gdy do koncertu szykują się mistrzowie. Prawdziwym gównem.
Gdybym nie był na tym koncercie, to też bym pewnie nie uwierzył. Cóż, nie musicie mi wierzyć, ale co widziałem, to widziałem. Na muzykę nie zwracałem uwagi. Albo jej nie było, albo była sforą przypadkowych dźwięków z pogranicza elektrycznego bełkotu i charków z nosa. Ustawiony tyłem do publiczności Zweizz, po prostu pierdział dźwiękami. Potem zaczął eksperymentować z klapą do kibelka i szczoteczkami do zębów. Gdy zaczął udawać rzyganie, okazało się, że w muszli jest zainstalowana kamera, a rzutnik pokazuje na wielkim ekranie facjatę Pana Z. Przełknąłem to i byłem coraz bardziej zniecierpliwiony. Jednak Zweizz nie dawał za wygraną i wraz z papierosem i trąbą usiadł na kiblu spuszczając wcześniej spodnie. Nie muszę chyba mówić jaki widok ukazał się publiczności. Gdy jednak dołączyło się do tego pierdzenie w trąbę, z której wydobywał się papierosowy dym... no cóż, taka rola supportu. W końcu w kilka minut po „występie” Zweizza, doszło do tego, na co czekałem wspomniane 11 lat.
Nigdy nie obchodził mnie skład Ulvera. Najważniejsza była, jest i będzie w tym wszystkim muzyka. Wiedziałem tylko, który to Garm, a oprócz niego pojawiło się na scenie jeszcze 5 postaci: fenomenalny perkusista, dwóch „elektroników”, klawiszowiec, a także basista, gitarzysta i pianista w jednym. Każdy okazał się tak samo ważny, jak lider Wilków z północy. I każdy odegrał swoją rolę fenomenalnie. Nie mogę powiedzieć zbyt wiele o utworach, jakie usłyszałem, bo były to całkiem nowe dla mnie kompozycje. Jednak już wiem, że zakocham się w całej płycie „Wars of the roses”. Przedsmak winylowej płyty jaką kupiłem po koncercie, dał mi ponad godzinny występ, jakiego nigdy nie zapomnę.
Wizualizacje wśród których wyróżnić można polowanie na lisa, brzozowy las, krwawiący dom czy rewelacyjne ołowiane morze, przelewające się ciężkimi falami po ekranie, idealnie współgrały z muzyką. Dopełniały całość i jeszcze bardziej odrealniały, jakkolwiek muzyka norwegów już i tak sprawia, że odpływamy tam, gdzie jest pięknie, mrocznie i strasznie. Na granice światów i realności.
Idealne stopniowanie napięcia, połamane rytmy perkusji, ambientowe pejzaże, instrumentalne improwizacje czy elektroniczne popisy właściwie całej załogi Ulvera (nawet perkusista miał pod ręką pada), przełożyło się na muzyczny i estetyczny orgazm, a także potworną eskalację wrażliwości. Nigdy nie słyszałem na żywo dźwięków tak głęboko dotykających duszy i serca. Emocje wlewające się do uszu, miały ochotę eksplodować i rozłupać czaszkę od środka. Natłok myśli stał się w pewnym momencie tak drażniący, że poczułem się jak jeden z dźwięków granych przez zespół - zagubiony w czasie i przestrzeni. Jak w genialnym „Lost in moments”.

Polecam genialne fotografie z koncertu: TUTAJ :)
czwartek, 26 sierpnia 2010
Sam Sam na księżycu
Kiedyś na forum GWKC umieściłem krótką recenzję filmu MOON. Dziś, po korekcie ląduje tutaj.
Film zaiste jest o samotności, w końcu Sam 3 lata siedzi sam na księżycu (gdyby film kręcił Polak, moglibyśmy jeszcze postawić, że imię bohatera to gra językowa ). No dobra, ale na jakim księżycu? Czy jest to TEN miesiąc, świecący nad naszymi głowami, czy jest to księżyc w głowie Sama?
Nowy Sam, pozwolił umrzeć staremu, pozbył się wszystkiego co go hamowało: maski, przyzwyczajenia, machinalna praca i tęsknota (+kontrakt). Firma okłamywała go, że nie posiada bezpośredniego połączenia z Ziemią, by zadzwonić do domu, a tak naprawdę możemy za firmę podstawić jego własny lęk przed kontaktem z rodziną, od której dobrowolnie odszedł będąc w stanie "snu" -"uzależnienia" (wszak lunatyk pochodzi od słowa LUNAR - nazwa firmy). Gdy Sam postanowił się w końcu zmierzyć z własnym lękiem (zniszczenie anten, telefon do córki), zobaczył co jest ważne, że sam siebie oszukiwał, a inni to wykorzystali. Zobaczył jak wiele lat stracił, kim się stał i postanowił to naprawić. A Robot GERTY to substytut człowieka, który każdy samotnik ma w domu pod postacią TV, komputera czy radia.
Przynajmniej ja to tak widzę.
Sprawdziłem jeszcze co to jest SARANG (stacja, w której przebywał Sam Bell), okazało się, że jest to PAW - narodowy ptak Indii, który symbolizuje: słońce, nieskończoność, wieczność, zmartwychwstanie, nieśmiertelność, czujność, godność, dostojność, wiosnę, kontemplację, królewskość, próżność, puszenie się własną urodą, dumę, pychę. Ehhh...co tu wybrać?
9/10
poniedziałek, 5 lipca 2010
Książę Persji: Piaski Czasu


7,5/10
poniedziałek, 28 czerwca 2010
Worek Kości

Michael Noonan, jak wielu kingowych bohaterów, jest pisarzem. W wyniku nieszczęśliwego wypadku traci żonę - Johannę (w skrócie Jo), a przy okazji twórczą wenę. Próbuje napisać coś co jakiś czas, jednak za każdym razem wzbudza to u niego odruch wymiotny, w wyniku czego pisarz zmuszony jest do wyciągnięcia z bankowego sejfu książek, które w ciągu dziesięciu lat kariery, pisał "na zapas". Po czterech latach dość spontanicznie postanawia odzyskać spokój (albo zupełnie zwariować) i wyrusza z Derry do okręgu TR, do miasteczka, w którym znajduje się domek, gdzie razem z Jo spędził mnóstwo szczęśliwych chwil. To co dzieje się później w nawiedzonym domu Noonana o wdzięcznej nazwie Sara Laughs, pozostawiam Wam do odkrycia. Siły, które wplątują pisarza w konflikt z dawnych czasów, są opisane w mistrzowski i naprawdę przekonywająco-przerażający sposób. Przez całą powieść towarzyszyło mi uczucie trudne do opisania. Była to melancholia związana ze smutkiem, a pomimo to połączona z czymś w rodzaju kibicowania, które w duchu nazwałem "smutnym dopingowaniem". Było mi autentycznie żal Michaela Noonana i jego żony, przeszywał mnie smutek, gdy raz po raz Michael wspominał o tym jak zginęła i jak wielkie łączyło ich uczucie, a na koniec odczuwałem dreszcz emocji, gdy pojawiał się jakiś znak, że jednak Jo nie do końca odeszła. A może to nie była ona?
Konstrukcja powieści jest niezwykle, że pozwolę sobie użyć metaforycznego antonimu, prosto skomplikowana. Oczywiście jak na ghost story. Leniwe opisy życia Michaela pisane z perspektywy pierwszoosobowej, przepełnione melancholią, smutkiem i beznadzieją przeplatają się ze snami, wartką akcją i scenami z pogranicza jawy i snu. Naprawdę warto przebrnąć przez pierwsze 150 stron, by znaleźć się w świecie duchów, literackiego oniryzmu i drugiego Manderley z powieści "Rebbeca", które jest jednym z trzech kluczy do dzieła Stephena. Drugim jest Thomas Hardy i jego idea worka kości (King chyba przeżywał podczas pisania jakiś kryzys), a trzecim Mellvile i jego Bartleby. Inaczej mówiąc Stephen bawi się w intertekstualność i wychodzi mu to nadzwyczaj dobrze. Na szczęście nawet mając te trzy klucze i tak trzeba powieść przeczytać, by wyjść zwycięsko z miasteczka pełnego Marsjan (ha! teraz to już w ogóle zakręciłem).
"Worek kości" to wspaniała powieść na upalne lato. 30 stopni, jeziorko, pusta plaża i piwko w ręku to idealna sceneria do czytania. Jednak niech nikt nie myśli, że jest to tylko rozrywka, która nie wymaga od nas wkładu intelektualnego. King niezwykle sugestywnie przenosi nas w mroczne miejsca, śni zwariowane sny i opowiada rzeczy, od których jak od gorączki, może zakręcić nam się w głowie. Dlatego jeśli lubicie się bać, sugeruję pustą plażę i jakieś miłe miejsce w cieniu brzozy. Gwarantuję, że będziecie stamtąd odchodzili, trochę zbyt często oglądając się za siebie.
Mocne 8,5/10
poniedziałek, 14 czerwca 2010
The Mist - Gorzki happy end
Temat strachu przed ciemnością był już poruszany w kinie wielokrotnie. Natomiast strach przed "białą ciemnością", był omawiany sporadycznie (“The Fog” Carpentera z 1980 roku czy zupełnie nieudany jego remake sprzed trzech lat) jednak za każdym razem nieudolnie, bądź "tylko" poprawnie (Carpenter). Lęk przed ciemnością, mgłą, a tym samym nieznaną rzeczą znajdującą się w ich wnętrznościach, towarzyszył człowiekowi od tysiącleci. W filmie Jaume Balguero głównym bohaterem i zarazem tytułem filmu jest 'Ciemność'. W filmie Darabonta - jest nim 'Mgła'. To ona kodyfikuje i łączy poszczególne elementy filmu. Mgła spowijająca nie tylko Maine, Nową Anglię i Long Lake, ale też i głowy niektórych ludzi, którzy znaleźli się w markecie.
"Mgła" zaczyna się świetnym nawiązaniem do twórczości Kinga i puszczeniem oka do widza. Widzimy jak Drayton maluje plakat Rolanda, a za sztalugą stoją jeszcze plakaty z filmu "The Thing" Carpentera (ukłon w jego stronę) i poster z "Labiryntu Fauna". Darabont już na początku mówi nam w ten sposób, że będziemy mieli do czynienia z czymś niesamowitym, mistyczno-mitologicznym, przerażającym i niekoniecznie przyjemnym. Pocięty przez dystrybutorów początek i środek filmu, nadrobiłem w domu i z przykrością stwierdzam, że jeśli spotkam człowieka odpowiedzialnego za wycięcie owych fragmentów, popełnię pierwsze w moim krótkim życiu morderstwo. Jak można było tak zniszczyć początek filmu, który ma swoje uzasadnienie w końcówce, który pokazuje powstanie mgły na jeziorze, który mówi o łączności pomiędzy Draytonami. Jak można wycinać fragmenty ważne dla rozwiązania filmu? Czy robił to jakiś tępy osioł? Jeśli tak, to mam cholerną ochotę na salami.
Dzieło Darabonta można oglądać z kilku perspektyw: Religijno – socjologicznej (zahaczając o sferę duchową), czysto rozrywkowej oraz od strony stricte technicznej. Zacznijmy może od dwóch ostatnich. Rozrywkę otrzymałem na poziomie wysokim. Ba, nawet bardzo wysokim biorąc pod uwagę niski budżet “Mgły”. Wszystko przez to, że zdecydowałem się całkowicie oddać magii kina. Wolałem na te dwie godziny wyłączyć w sobie "starego tetryka", by przeżyć dzieło Darabonta w sposób właściwy. Przez to podczas seansu w ogóle nie przeszkadzały mi niekoniecznie przekonywające stwory w postaci zmutowanych pterodaktyli czy much-skorpionów. Nawet początkowa scena z mackami miała w sobie "to coś" pomimo tego, że trwała zdecydowanie za długo i zostało w niej pokazane zbyt wiele. Odarło to trochę początek filmu z mistycyzmu i myślałem, że dalej będzie tylko gorzej. Wiedzieliśmy już od tego momentu, że za drzwiami magazynu jest coś wielkiego, choć niekoniecznie już tak tajemniczego jak w opowiadaniu. Pająki były mniej przerażające niż te, które powstały przed filmem w mojej wyobraźni, jednak to co robiły z ludźmi wystraszyło mnie na tyle, bym odpuścił wszelkie dywagacje na temat ich wyglądu. Może i były plastikowe i trochę za bardzo widać było w nich "cyfrę", ale jak już pisałem - przymknąłem oczy. Chyba się trochę bałem ;) Rozpatrując ten film w kategoriach rozrywki, mówię jedynie o efektach specjalnych, bo w gruncie rzeczy jest to film poważny, głęboki i jak na Hollywood, dość specyficzny. Nie ma tu superbohaterów, nie ma karkołomnych decyzji, a jeśli są to mają SOLIDNE uzasadnienie. Rozrywka musi się tutaj sprowadzać do efektów, gdyż w filmie nie było nic, co by mnie jakoś szczególnie rozbawiło (oprócz tekstów pani Reppler). Spotkałem się z wieloma opiniami negatywnymi, które mówiły o słabych efektach. To, co mnie najbardziej zdenerwowało w owych opiniach, to nastawianie ich autorów na drugi “Dzień Niepodległości” czy “Wojnę światów”. Powinienem jednak być zły na dystrybutora, który owym nieszczęsnym hasłem, zepsuł niemal połowie odbiorców film. W USA standy grzmiały: Strach zmienia wszystko.
Urzekła mnie praca kamery. Jest zawieszona gdzieś pomiędzy kinem europejskim i amerykańskim. Ujęcia podczas dialogów są niczym wyjęte z kina francuskiego, belgijskiego. Być może to tylko wrażenie, ale kilka razy bardzo pozytywnie owe kadry mnie zaskoczyły. Sceny z “potworami” to już amerykańska szkoła filmowa, która co tu kryć – sprawdza się w 100%. Światło i dźwięk w filmie są takie jak być powinny. Nic dodać, nic ująć. Montaż to też wysoki poziom i nie ma co ukrywać, że nasi krajanie wycinając fragmenty filmu, nie popisali się, bo owe momenty “pomiędzy”, są aż nadto widoczne. Grę aktorską oceniam na bardzo dobry. Większość aktorów (w tym pani Carmody i kilku jej wyznawców, pani Reppler czy Rod) grała naprawdę świetnie. Draytonowie także pozostawili po sobie dobre wrażenie. Szkoda, że nie widać było zbyt długo żony Davida (oczywiście w naszej wersji).
Religia to naprawdę piękna idea. Człowiek jednak nie jest tak doskonały, by się do niej dopasować w 100%. W filmie, zwolennicy demonicznej Pani Carmody, dopasowali się do nowej pseudoreligii na 150% w bardzo szybkim czasie. Świetnie został ukazany religijny motłoch, który na swój strach reagował jak zwierzęta w stadzie – paniką i agresją. W momencie, gdy ludzie zaczęli słuchać nowej prorokini, ich oczy i mózgi wypełniła mgła, przez którą nie mogli się przebić, nie mogli iść dalej bo...bali się.
Jezuita, Anthony de Mello, poświęcił w swojej książce "Przebudzenie", krótki rozdział na temat strachu. Napisał, że u korzeni wszelakiego zła, jakie dzieje się w świecie, znajduje się strach. Począwszy od zwykłych kompleksów, przez które boimy się do kogoś odezwać czy zrobić coś odważnego, popadając przez to w depresję, a nawet popełniając samobójstwa, a kończąc na religijnym strachu przed śmiercią i wiecznym piekłem. Stąd też wojny religijne i nieodłączna agresja, która niczym warkocz, spleciona jest z wyznaniem np. islamskim czy też chrześcijańskim. W/g de Mello istnieją tylko dwie rzeczy: Miłość (korzeń dobra) i strach (korzeń zła). Darabont świetnie to ukazał tworząc dwa przeciwstawne obozy (opozycja Drayton – Carmody). Postaci, które stałyby “po środku” (ukazane w liczbie kilku racjonalistów popierających Brenta Nortona) uśmiercił już na początku. Jest to zgodne z filozofią chrześcijańską i naukami Jezusa, który mówi, że nie można służyć dwóm panom – trzeba być albo zimnym albo gorącym. Brent i jego grupa, byli letni.
Patrząc na to z punktu widzenia religijnego, reżyser zrobił wyraźny podział na Boga prawdziwego zrodzonego z miłości, świadomości i pragnienia dobra, oraz na Boga fałszywego w postaci wzbudzającej strach pani Carmody (jest on równie silny jak ten prawdziwy). Zresztą nie musimy tego rozpatrywać w kategoriach Bóg/Szatan. Można zrobić to samo stawiając po prostu obok siebie wiecznych oponentów - dobro i zło. Jednak we “Mgle” można, a nawet trzeba doszukiwać się konotacji religijnych, gdyż to tę armatę wystawia przed świątynię X, Darabont mówiąc: “koniec z fałszywą religią, koniec z fanatyzmem i fundamentalizmem. Pokażę wam prawdziwego Boga”. I pokazał. W końcówce.
Ta wzbudzająca najwięcej kontrowersji i dyskusji scena, może być odebrana jako kara dla Davida za to, że utracił wiarę. Skończyło się paliwo w samochodzie, a tym samym wyczerpały się także pokłady nadziei i zaufania do Boga zwanego Miłością i Przyjaźnią. Zabijając swą miłość do syna i rodzącą się sympatię do Amandy, zabijając przyjaźń Roda i pani Reppler, David zabił własnego Boga, w którego tak bardzo wierzył wychodząc z marketu. W wersji “polskiej”, nie było momentu, gdy jedna z kobiet w markecie wychodzi sama szukać syna bo nikt, łącznie z Davidem, nie chciał jej pomóc. W końcówce, gdy obok Draytona przejeżdża samochód z uratowanymi, widać tę kobietę ze swoim synem. Ona nie straciła wiary, była odważna, zdeterminowana i przede wszystkim jej serce wypełniała miłość (korzeń dobra / prawdziwy Bóg) do dziecka. Ona wygrała.
Możliwe też, że Darabont chciał pokazać, że ten prawdziwy Bóg jest okrutny, że nie wybiera ludzi spośród dobrych i złych. Jest niczym Anton Chigurgh w “No country for old men” i zabija wszystko co ma nieszczęście stanąć na jego drodze. Nie można rozmawiać ze swoją śmiercią, uciekać przed nią albo migać się od niej. Ona, jak w “Siódmej pieczęci”, i tak znajdzie sposób.
Istnieje też trzecia możliwość. Wbiegający do marketu Rod, wykrzykuje zdanie: “There's something in the mist!”. Słowa, które wypowiada John Proctor w “Czarownicach z Salem”, (film tematycznie jest dość mocno związany z religijną częścią “Mgły”), oddają to, co mógł chcieć powiedzieć reżyser. Proctor wykrzykuje: “Ther's no God!”. W tej mgle nie było Boga i jego sądu, w co gorąco wierzyła pani Carmody. W ogólnie nie było Boga. Jakkolwiek się starasz i tak wszystko jest łutem szczęścia i rzutem kośćmi. Nie ma Boga, religia to głupota – rozwiejcie w końcu tę mgłę, która spowija wasze głowy.
A jaką drogą my mamy interpretować to zakończenie? Reżyser nie daje nam konkretnych wskazówek, choć pierwsza możliwość jest dla mnie najbardziej możliwa i znośna do przyjęcia.
Nie wiem jak u niektórych, ale u mnie końcówka filmu budziła wojenne konotacje. Trochę to przypominało misje pokojowe NATO, gdzieś w Jugosławii (ew. cały film mógł być metaforą wojny, choć to dość ryzykowna teza). Konwój z ocalałymi, grupy żołnierzy, czołgi. Poczułem sie przez chwilę jak na filmie wojennym, a utwór Dead Can Dance, “The Host of Seraphim” z płyty “The Serpent Egg”, który został wykorzystany w końcówce, złączył wszystko w przepiękną i smutną całość. Jego wydźwięk jest niemal równie przygnębiający jak przesłanie filmu. Jakiekolwiek by ono nie było.
Na koniec chciałbym jeszcze powiedzieć, że ostatnie kadry wycisnęły ze mnie wszystko. Po prostu mnie rozszarpały. Ból Draytona był tak namacalny i odczuwalny, że po raz pierwszy na filmie, który w założeniu miał być horrorem, moje oczy zeszkliły się jak na najbardziej wzruszającej greckiej tragedii. Spotkałem się z zarzutami, że było to zagrane strasznie sztucznie. Ale to (według A. Kępińskiego – jednego z najznamienitszych polskich psychiatrów) właśnie tak krzyczy człowiek pozbawiony nadziei, tak zachowuje się ktoś, kto wie, że już nie może nic zrobić by naprawić swój błąd. Wyrzuca swój ból po kawałku, w urwanych oddechach i krótkich krzykach rozpaczy, jakby jego myśli łapały się ostatnich strzępów nadziei.
Wraz z ustąpieniem Mgły, dla nas horror się skończył. Dla Davida się zaczął. Nie chciałbym być teraz w skórze tego człowieka, którego teraz czeka wieczne piekło. Na ziemi.
Ocena za film: 9/10
Ocena za ekranizację: 10/10 (po obejrzeniu “właściwej wersji filmu”).
No country for old men

Każdy rozdział rozpoczyna się od monologu szeryfa. Ed Tom, to wspaniale nakreślona postać, którą najpewniej jest sam McCarthy, wkładający w usta szeryfa słowa, z którymi trudno się nie zgodzić. Słowa mądre, przenikliwe lecz przesiąknięte również sokratesowskim scio me nihil scire, przez co jeszcze bardziej urzekające. Zatrzymują nas i każą się zastanowić nad sprawami, o których wiemy lub raczej wydaje się nam, że wiemy.
Na podstawie książki powstał nagrodzony Amerykańską Akademię Filmową, jeden z najlepszych amerykańskich filmów jakie miałem okazję obejrzeć. Skłonił mnie on do przeczytania książki i zapoznania się bliżej z całą twórczością McCarthy'ego. Bracia Coen świetnie oddali klimat "To nie jest kraj...". Wspaniale odzwierciedlili to, o czym pisarz chciał powiedzieć. Gdyby nie drobne różnice wprowadzone dla potrzeb dzieła filmowego, obraz można by było nazwać ekranizacją doskonałą. Nawet dialogi są "żywcem" wyjęte z książki.
Cormac McCarthy to jeden z najlepszych pisarzy jakich obecnie znam. Od dawna nie pamiętam, by ktoś urzekł mnie tak swoim warsztatem, historiami i wspaniałymi dialogami. Od dawna też nie spotkałem kogoś, kto tak dobrze zna najciemniejsze zakamarki ludzkiego mózgu i serca.
Dość mocno widać, że pisarz jest politycznie usytuowany z prawej strony. Jednak niektóre z jego myśli daleko odbiegają od prawicowych poglądów przez co proza staje się jeszcze bardziej wieloznaczna i pociągająca. Widać, że McCarthy wierzy w Boga. By być bardziej dokładnym – on wierzy w Boga, którego trudno sobie wyobrazić, trudno nazwać i trudno zidentyfikować, czego pisarz nie robi. McCarthy uważa, że każda próba zdefiniowania Boskości jest jak porywanie się z motyką na Słońce. Jesteśmy prochem wobec siebie, wobec Boga i świata, w którym żyjemy. I trudno nie zgodzić się z tymi słowami, które napisał człowiek będący w/g mnie bardzo blisko prawdy, celu i sensu życia, właśnie przez to, że nie próbuje ich szukać. Bo jak napisał ktoś w New York Times'owej recenzji: (...)McCarthy to pisarz, który mierzy się z samymi bogami.
niedziela, 6 czerwca 2010
Jestem legendą
.jpg)
Jestem legendą
czwartek, 3 czerwca 2010
The Road

wtorek, 1 czerwca 2010
źle, gorzej, zmierzch
Zacząłem czytać. Pierwsze akapity wciągające, płynnie napisane, lekkostrawnie i po ludzku. Warsztat opanowany w dużej mierze, na poziomie porządnego rzemieślnika. Widzę już jednak, że nic poza tym nie uświadczę. Ale to besseller o wampirach, więc idę tą ścieżką dalej. Przed czytaniem popełniłem błąd, zakładając, że jest to horror z elementem romansu. Spodziewałem się grozy na poziomie choćby dreszczu na plecach, ale po krótkiej chwili zorientowałem się, że mam do czynienia z czystym romansem. Od razu było widać, że Bella Swan z powodu swej „inności”, nie tylko będzie wzdychać do wampira, ale też Mayer wciśnie w ten związek wszystkie atrybuty idealnej, wygładzonej miłości, twarzyczek z żurnala i wyjałowionych frazesów pasujących do dzisiejszego modelu miłości jak pięść do nosa. Ale przecież jest o wampirach, o istotach, którymi byłem zafascynowany przez spory kawałek czasu, więc czytam.
Po jakimś czasie miałem dość spowijającego książkę emo klimatu. Ba, już po pierwszych 5 rozdziałach miałem po dziurki w nosie tej nastolatki, która jest tak idealna, że aż strach pomyśleć o tym, że ktoś taki mógłby istnieć. Gdyby była moją dziewczyną, a ja byłbym wampirem, rozerwałbym jej gardło przy pierwszej lepszej okazji, gdyby zaczęła swoją gadkę. Tej smarkuli nic a nic nie jest w stanie zadowolić, jest stworzona do tego, by cierpieć, bo ma wszystko czego zapragnie (oprócz obojga rodziców). Właściwie w nic nie wierzy, nic się jej nie chce. Nuda spowijająca życie Belli jest namacalna i paradoksalnie... kusząca. Co zapewne skusi młode czytelniczki do westchnięcia i powiedzenia: „dokładnie tak samo się czuję, ojej biedna Bella”.
W nudę wkrada się po cichu ktoś zupełnie nierealny – postać nieistniejąca w rzeczywistym świecie, ale nawet gdyby pozbawić go wampirzej natury to i tak chłopak nie miałby szansy zaistnieć na ziemskim padole. Ma na imię Edward i jak na wampira przystało nie pije ludzkiej krwi...co? Jak to? Wampir co nie pije ludzkiej krwi? To tak jak, parafrazując skecz Dańca, „piosenkarka co nie śpiewa”. Jeszcze gorzej niż z Bellą, jest właśnie z Edwardem, który przez 4 tomy, jak się okazuje nie tylko świetnie gotuje, ale też zna języki (i dialekty), żegluje, majsterkuje, zna się na samochodach, cytuje z pamięci Szekspira (w całości), Emily Bronte (cytuje płynie prozę, ha!), rewelacyjnie gra na fortepianie i zna się na tajnikach ludzkiego serca jak nikt inny, co oczywiście, pomimo prawie stu lat, nie jest w stanie go powstrzymać od robienia głupot, których nie powstydziłby się świeżo upieczony gimnazjalista.
Edek wygłasza też co jakiś czas przepiękne zdania, po usłyszeniu których nawet „Wampir bez zębów” przewracałby się w trumnie, a Drakula zapewne, co wydaje się być raczej niemożliwe, wykorkowałby po raz wtóry. No ale po takim zdaniu nawet ja dostaję apopleksji: „Pożądam twojej krwi. To takie żałosne”. Rzeczywiście, żal ściska. Wiadomo co.
Ach...coś jeszcze? No jasne. Edward jako, że należy do krwiopijców jest piekielnie szybki, inteligentny, silny, twardy jak marmur i...świeci! Bo w powieści Mayer wampiry świecą w Słońcu jak setki małych brylancików. Choć oryginalny, to pomysł ten sprawił, że zacząłem patrzeć na sagę jak na harlequina. Zbyt piękne, zbyt miękkie, zbyt infantylne. Rzygam ale czytam dalej.
Być może Mayer chciała napisać „Anię z Zielonego Wzgórza” w wersji gore? I choć wydaje się to prawie niemożliwe, to w ostateczności otrzymaliśmy dziełko o wiele bardziej miałkie niż opowieść o rudowłosej dziewczynce. Choć bardziej wciągające. W wielu miejscach widać wyraźne inspiracje cyklem Montgomery, a dialogi są prowadzone w sposób w jaki Ania odnosiła się do Maryli czy Mateusza. Nie zdziwiło mnie, że również Emily Bronte odcisnęła olbrzymie piętno na twórczości amerykańskiej pisarki, a choć „Wichrowe wzgórza” miały w sobie więcej horroru niż Zmierzch, jestem w stanie się założyć, że książka Mayer jest dla niektórych nastolatek napiętą do ekstremum symfonią grozy. A ja do dziś wspominam Heathcliffa jako pełnokrwistego bohatera, a Edwarda jak człeka, któremu spuszczono nie tylko krew, ale też wielki młot na głowę. Brnąłem dalej. Bagno.
W tomie drugim niespodzianka. Pojawiają się wilkołaki. Łaaaaaa.....w końcu coś ciekawego? A gdzie tam. Wilkołaki nie zabijają ludzi, a chronią i opiekują się nimi, spędzając całe noce pod ich oknami. Cudem okazuje się (ta, jasne), że przyjaciel Belli z dzieciństwa – Jacob, też jest wilkołakiem, a ta mając już jednego potwora i kochając go na zabój, zakochuje się w drugim, gdy ten pierwszy z bardzo etycznych, wzniosłych, patetycznych i kompletnie głupich pobudek, postanawia Bellę opuścić, używając częstego wyrażenia z książki Mayer, „NA WIECZNOŚĆ”. Bu.
Zawiłe to, ale ilość miłosnych rozterek jest większa jedynie w Modzie na sukces. Słowa „Kocham cię”, padają z ust bohaterów często i gęsto, jednak nic nie przebije ulubionego słowa EMO pokolenia, a mianowicie: BÓÓÓÓL. Używane chyba średnio 5 razy na 20 cm2 książki, przyprawiło mnie o prawdziwy ból głowy.
Dobre strony. Trudno o nich mówić w sytuacji, gdy krytyka ciśnie się na usta po każdym skończonym rozdziale, po każdym „nowatorskim” pomyśle Mayer i po każdym cierpiącym i krzyczącym z bólu dialogu pomiędzy Bellą i Edwardem. Jednak muszę przyznać, że nie spodziewałem się jednej rzeczy. Tego, że „Zmierzch” posiada coś, choć jest to nikła cecha, co przypomniało mi o dawnych lekturach. Dyskretny urok romansów staroangielskich inspirowanych oczywiście Jane Austin i wspomnianą Bronte. Jest to jakiś urok. Rodzina wampirów, idealnie nadaje się do uwypuklenia wszystkich zalet ludzkich przy jednoczesnym wyłowieniu na wierzch jednej, mrocznej cechy, która swoją barwą równoważy wszystko co dobre. Wszak każdy z Cullenów ma na koncie kilka ofiar, kilka osób, którym odebrali życie wysysając z nich krew. Dręczą ich potworne wyrzuty sumienia (ba, jak na wampiry, mają w sobie więcej empatii i ludzkich odruchów niż Matka Teresa), odżywiają się więc krwią zwierząt. Idealna gładkość szyby z ogromną, morderczą rysą. Im dalej zagłębiałem się jednak w mroczne jak Pipi Lanstrung, dzieje rodziny Cullenów, miałem coraz więcej skojarzeń z dziejami rodziny Lubiczów albo Złotopolskich. Wszak wampirza rodzinka przypomina trochę tę z Klanu, a momentami mieszkańców Doliny Muminków. To, że piją krew zwierzątek, nie oznacza przecież, że są głupi, źli i brzydcy.
Poza tym uświadczymy kilka fragmentów, które można uznać za perełki i rzeczywiście oryginalne sceny. Ale jak pisał Andre Gide: „I na kupie gnoju rosną błękitne kwiaty”. Jednym z takich kwiatków jest mecz baseballowy rozgrywany przez wampiry podczas burzy. Ciekawe to nawet było. To tyle dobrych stron.
A teraz dla odmiany jeszcze trochę narzekania. W powieści uświadczymy często zwroty typu: „dałam mu sójkę w bok” czy „posłał mi swój zawadiacki/łobuzerski uśmiech”, „wzmiankę puściłam mimo uszu”, „stał tam jak rzeźba Adonisa” a także koszmarki typu „okres czasu”, „w każdym bądź razie”, „fikuśne fatałaszki”, „utytłałam się ziemią” itd.. Są też liczne powtórzenia, gdzie w dwóch krótkich zdaniach czytamy słowo „cisza” lub „Bóóóóóól” w różnych konfiguracjach po 4-5 razy. W powieści poukrywane są też „smaczki”, które wymknęły się chyba tłumaczowi spod kontroli. Iskrząca erotyzmem scena, Edward całuje się z Bellą i w pewnym momencie odrywa się od niej szybko dysząc: „Edward zobaczył kroplę spływającą po moim policzku. Starł ją palcem i zlizał słony płyn.” Perwersja jakich mało, ale nie mówię, że to źle. Po prostu zbyt często na łzy mówi się tam „słony płyn”, co irytuje, drażni i wywołuje skojarzenia w tak niefortunnych zdaniach. A rzeczy tego typu mógłbym wypisać tu jeszcze z kilkanaście. Ale musiałbym wrócić do książki...a na to jakoś specjalnie nie mam ochoty. Zdaję sobie sprawę, że to sprawka tłumacza, ale kto redagował tę książkę? Kto ją puścił do druku z takimi śmiesznościami, błędami, mankamentami? Myślano, że skoro jest bestsellerem, to i tak się sprzeda? Nieważne jakie będą recenzje, odbiór i krytyka, i tak rządne „krwi” nastolatki pójdą do księgarń i kupią mayerowską sagę. No i racja. Ogromne przychody przy minimalnym wysiłku. To trzeba mieć talent.
Jeśli dzieła takie jak Zmierzch są dziś na piedestale, są wychwalane i porównywane do wielu wspanialszych książek, sugeruję byśmy przygotowali się na zmierzch literatury. Dlaczego dziś to, co czyta się szybko i sprawnie, jest utożsamiane z dobrą literaturą, nawet gdy nie ma w tym mocy storytellingu, nawet gdy znajdujemy w książce karygodne tłumaczenia czy infantylne dialogi? Nie wiem, ale dotrwałem do końca i cieszę się, że w końcu Edward i Bella i Jacob są... nie będę spojlerować...choć tak łatwo przewidzieć, że będą szczęśliwi. Ups, pardon.
Kiedyś przesłodziłem sobie herbatę, wsypując do małej filiżanki za dużo cukru. Strasznie chciało mi się pić, ale z trudem przełykałem "słodki płyn". Nazywam taką herbatę ulepkiem. Przełykam. Z trudem, ale przełykam. Da się. Potem zbiera mi się na rzyganie. Polecam tym samym książkę każdemu, kto jest odporny na ulepek.
Księżyc w nowiu 3/10
Zaćmienie 3/10
Przed świtem 2/10