Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Recenzje. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Recenzje. Pokaż wszystkie posty

sobota, 27 czerwca 2015

Zagłada do kolekcji

Wszystko się kiedyś skończy. Wszystko kiedyś umrze. Nawet dzieci to wiedzą i nie mogą spać po nocach, gdy uświadamiają sobie, że babcia już nigdy nie zrobi chleba z dżemorem. Upadło nawet skandowane na stadionie narodowym „nic się nie stało”, choć wszyscy sądzili, że będzie wieczne. A w najnowszej książce Piotra Patykiewicza po raz kolejny kończy się świat i choć są w nim nadal nieliczni potomkowie Adama i Ewy, to oprócz nich pojawiło się coś jeszcze. Coś, co sprowadza nagi strach na nurzających się w śnieżnej pustyni niedobitków ludzkiej rasy

Przez ostatnie lata możemy obserwować modę na wichry wiejące po pustkowiach, wymarłe miasta, wieczne śniegi i wypalone słońcem piaski czasu, po których poruszają się jedynie drobne postaci, próbujące przeżyć i przywrócić człowieczeństwu godność, wypełniając przyjemny skądinąd obowiązek - odbudowania populacji sprzed kataklizmu. Wersji, w których jako rasa giniemy, jest tyle, że wymieniać je to jak zacząć liczyć pijane gwiazdy na Mulholland Drive: zombie, meteoryty, choroby, kataklizmy, potwory z morskiego dna, kosmici, broń chemiczna, boska interwencja czy Mango TV. Ludzkość to ma jednak fantazję na pozbycie się ludzkości. Lubię o tym czytać, niekoniecznie jestem wśród tych, którzy chcieliby przeżyć. Zwłaszcza, gdyby ziściła się wizja z „Dopóki nie zgasną gwiazdy”.

Otóż co się dzieje? Co się stało?! 300 lat temu coś się nieźle zrypało, a ludzie wyginęli bo na ich drodze zaczęły pojawiać się tzw. Świetliki – opętujące dusze dziwne światła, krążące w dolinach, bojące się wyższych partii gór, w których uwito nowe, ludzkie gniazda. Starowiercy uważają, że jest to wina biblijnego Lucyfera, inni szukają naukowych ścieżek by wyjaśnić pochodzenie świateł. Reszta ma to zwyczajnie w dupie, zaadaptowała się do środowiska w jakim żyje, żre na kolację przesmaczne szczury i unika świetlików jako naturalnych wrogów. Przekrój jest widoczny na pierwszy rzut oka. Społeczeństwo jest w powieści Patykiewicza zhierarchizowane, co pozwala nam na łatwiejsze poruszanie się po zastanym świecie. Mamy kapłana, którego prawie nikt nie szanuje, kastę upodlonych mcharzy zbierających opał i parających się wciąganiem dziwnych grzybów, są też myśliwi, drwale, a także złomiarze, którzy ruszają w poszukiwaniu artefaktów po praojcach w ciemne doliny, niegdysiejsze ludzkie siedziby, tchnące śmiercią i tajemnicą. Kobiety powróciły do, powiedzmy, tradycyjnego stylu życia sprzed epoki kamienia łupanego – łatają, gotują, rodzą i są raczej obiektem niż kimś ważnym. Chyba, że dla bohatera powieści – Kacpra, który z rozdziału na rozdział rośnie w oczach jak lokaty w Amber Gold. Trochę miałem pod koniec uczucie, jakbym grał w RPGa, bo zaczęło się od łapania szczurzycy i jej osesków, a skończyło na ratowaniu społeczności. Zdecydowanie za dużo uświadczyłem Deus ex Machina, co wiało trochę mychą. Młody dojrzewa, a my jesteśmy świadkiem wzrostu jego skilli i pedeków. Od zera do bohatera – klasyk, ale naprawdę ładnie podany. Oprócz Kacpra, mamy okazję poznać jego rodzinę, która w powieści odegra niebagatelną rolę. Ważne są też postaci drugoplanowe, gdyż to właśnie one tłumaczą nam jak działa koniec świata w wizji Piotra Patykiewicza.

Większość czasu poświęconego na lekturę mierzymy się z myślami głównego bohatera i jego emocjami. Na temat uczuć w realiach postaopkaliptycznej przyszłości, wszystko co było do powiedzenia rzekł już McCarthy w „Drodze”, więc nie spodziewałem się niczego, co przeskoczyłoby dokonania Amerykanina. Jednak Patykiewiczowi udało się nie spaść ze sceny i nie potłuc się, a najważniejsze – wykreować świat, mający przede wszystkim duży potencjał scenariuszowy. Oczami wyobraźni widziałem film lub serial oparty o „Dopóki nie zgasną gwiazdy”, jednak trochę dodałbym iskry bohaterom, bo moim zdaniem nie płoną żywym ogniem, a gazówką. Plusem jest jednak to, że wszystko opisane jest bardzo prostym, a jednocześnie ładnym językiem. Miejscami naiwnym i trochę nieżyciowym, sporo tu staropolszczyzny i widać, że pisarz ma z tym lekki problem, jednak jeśli weźmiemy pod uwagę konwencję baśni, która moim zdaniem bardzo zgrabnie wdrukowała się pomiędzy wersy, język wydaje się być usprawiedliwiony i lektura naprawdę cieszy. W miarę pozytywnie też wypadły nawiązania do literatury popularnej i klasyki gatunku.. 

Na pewno nie jest to dzieło epokowe, ale z pewnością warto dołączyć je do prywatnej kolekcji zagład ludzkości, bo przecież tak naprawdę każdy byłby szczęśliwy, gdyby po takiej katastrofie została z nim grupka przyjaciół, na których można polegać, a my moglibyśmy w spokoju popatrzeć na puste Krupówki. 

Jak na literaturę postapo Piotr dostaje mocne 6, prawie 7 na dychę.

p.s. dziękuję chłopakom z wyd. SQN za książkę ;) 





środa, 19 czerwca 2013

Dead Can Dance / Sopot / 12.06.2013

Dead Can Dance w Sopocie, 12.06.2013

W czasach, gdy w muzyce trudno doszukać się oryginalności, kiedy na palcach jednej ręki można policzyć twórców, którzy gotują słuchaczom krew w żyłach, a takich dzięki którym szczęki z głośnym hukiem opadają na ziemię, nam – świadkom narodzin kapitalizmu, dobrobytu i ery dominacji sieci - należy szukać jedynie wśród emerytów i rencistów, którzy za pomocą wspomnień, są w stanie wydrapać zachwyt i siarkę z przedsionków serca. A choć Dead Can Dance, do młodych nie należą, to 12.06.13 w Operze Leśnej w Sopocie, udało im się bez cofania w czasie, sprawić wielu ludziom duchową podróż po niezwykłych miejscach, które przez lata tkali z muzyki

Dead Can Dance to ikony world music, alternatywy spod znaku etno i muzycznej rewolucji. Po wielu latach przerwy znów połączyli siły, by koncertować, nagrywać, cieszyć i przenosić w inne światy. To dzięki nim uczyłem się muzycznej wrażliwości, dostrzegałem dźwięki w ukrytych miejscach, ruinach i lasach; to dzięki nim nabrałem przekonania, że czasem serce potrafi przypominać najgorszy labirynt, a lekki powiew wiatru umie przywołać wspomnienia i oprócz firanek w pokoju, poruszyć myśli w głowie, by łatwiej je było przetransponować na słowa. Przez lata uważnie śledziłem kariery Australijki i Brytyjczyka, i będąc całkowicie szczerym, muszę stwierdzić, że Lisa wyprzedziła byłego partnera o kilka mil. Według mnie Brendan o wiele bardziej skupił się na przeszłości, bo tak jak Ark jest po prostu podrasowanym elektroniką średnim albumem Dead Can Dance bez Lisy, tak też Eye of the hunter to lekko eklektyczny, melancholijno-pozytywny materiał, który moglibyśmy przynajmniej w częściach wrzucić na któryś z krążków duetu lub całkowicie odciąć od ich dokonań bez większego żalu (może oprócz Voyage of Bran). I o ile dyskografia Gerrard obfituje w kompozycje, które stanowią dla słuchacza nie lada zadanie (np. niezwykły Black Opal), to „piosenki” Brendana wywołują w słuchaczu pewną konsternację, zarówno przez swą prostotę – czasami genialną – jak i przez dość rockowy charakter utworów, bazujący często na zwykłych zwrotkach i refrenach. Nie znaczy to, że stworzenia Brendana są słabe i można je po pierwszym przesłuchaniu posłać na rzeź. Wręcz przeciwnie. Po prostu pomimo tego, że są czasami nieco trudniejsze lub nieco prostsze, to na pewno nie umywają się do DCD z lat 1990 - 1998. A zważając na to, miałem świadomość, że w Sopocie usłyszę połączenie przeszłości z przyszłością, skupione w teraźniejszość skroploną w formie o nazwie Anastasis, które w zeszłym roku sporo namieszało na muzycznym rynku. A choć wiele osób uważa, że jest to najgorsze dzieło Śmierci, która umie tańczyć, to i tak oprócz kilku krążków nie było w zeszłym roku płyty, która wzbudzałaby we mnie tyle emocji. Za sprawą urodzinowego prezentu otrzymałem bilet do Sopotu i muszę przyznać, że koncert okazał się wydarzeniem, na które warto było czekać 15 lat.

Występ rozpoczął się punktualnie o 19:30 od półgodzinnego setu Davida Kuckhermanna, grającego na trzech handpanach. Niezwykła muzyka stworzona na instrumentach znanych także pod nazwą "latających spodków", brzmiała wyjątkowo dobrze wśród zieleni, do której zdawała się być stworzona. Kuckhermannowi przypadła niezbyt wdzięczna rola supportu przed grupą, która posiada niezwykle wiernych słuchaczy, żeby nie powiedzieć wyznawców, ale wywiązał się z tego wyśmienicie. Pomimo tego, że podczas krótkiego, pięcioutworowego recitalu Davida, Opera, przypominając mrowisko, ciągle wypełniała się ludźmi, gwarem i piwem, to można było wysupłać z jego muzyki kilka interesujących momentów, wśród których wymienić można chociażby klimatyczną kompozycję w arabskiej skali czy też zamianę handpanów na libański instrument perkusyjny, którego nazwa oznacza wieżę lub śmierć, o przyjemnym, nieco przytłumionym dźwięku i szeleszczących dzwonkach.

Po dwudziestej Opera wypełniona była już po brzegi; nie tylko ludźmi, ale też zielenią, która z każdą chwilą pogrążała się w mroku. Spomiędzy liści słała w stronę publiczności tajemnicze szepty i szelesty. Naprawdę niezwykle było obserwować jak podczas występu jednej z ulubionych formacji, która adkrustowała mnie dźwiękami od środka przez ponad połowę życia, przyroda – mająca niezwykłe powiązanie z muzyką Dead Can Dance – tak wyjątkowo oplatała to miejsce, które u większości ludzi wywołuje raczej konotacje z Marylą Rodowicz i Rysiem Rynkowskim niż Lisą i Brendanem.

„Właściwy” koncert zaczął się o zmierzchu, fani dostąpili błogosławieństwa – na ziemię zeszli Bogowie, a nieliczni „widzowie z przypadku” na chwilę zapomnieli o Tyskim i paluszkach i w końcu zorientowali się, że nie są w Opolu, a za mikrofonem nie stoją Robert Janowski i Mandaryna. Zaczęli wpatrywać się w scenę niczym lemury, bo oto pojawili się bohaterowie wieczoru – oprócz Brendana Perry'ego i Lisy Gerrard, ubranej w długi płaszcz kojarzący się trochę z istotą podróżującą po dawnych krainach, mogliśmy posłuchać też basisty Richarda Yale'a, perkusisty Dana Gressona, Astrid Williamson oraz Julesa Maxwella obsługujących instrumenty klawiszowe i chórki, a także wspomnianego wyżej multiperkusisty Davida Kuckchermana, który rewelacyjnie otworzył wieczór. I choć gwiazdy wiedziały doskonale, że wszyscy w Operze przyszli posłuchać przede wszystkim ich duetu, to każdy muzyk podczas występu był niezbędną częścią organizmu.

Trzeba przyznać, że otwierające płytę Anastasis i koncertowy set Children of the sun, to utwór idealny na początek. Mocny, soczysty i gęsty, z lekką nutą psychodelii. Rozpoczęli. I trach! Coś było nie tak. Do uszy zaczęły zlatywać bzyczące owady. Szybko można było się zorientować, że nagłośnienie tego wieczoru będzie wyjątkowo toporne, a ludzie odpowiedzialni za jakość dźwięku, zapewne poprzedniego wieczoru zapijali robaka, bo w powietrzu unosiły się dudniące basy, trzaski i schowane za mgłą instrumenty. Zacząłem trochę współczuć ludziom, którzy siedzieli z przodu, bo z doświadczenia wiem, że źle podane waty potrafią zabić nawet najbardziej udany koncert. Na szczęście siedzieliśmy z tyłu, więc po wydłubaniu kilku pszczół z ucha, pozostało skupić się na innych, licznych walorach występu.

Kolejnym utworem był Agape – zgrabna kompozycja w pustynnym klimacie, przywodząca trochę na myśl solowe dokonania Brendana – na żywo zabrzmiała naprawdę wybornie, choć przeszkadzała źle nagłośniona perkusja Dana Gressona, którego stopa, zamiast wprowadzać w trans, produkowała techno w zwolnionym tempie. Następny w kolejności Rakim, w którym Lisa zagrała moją ulubioną partię na yang t'chin, rozłożył mnie na łopatki, a końcówka i niezwykły tego dnia wokal Brendana śpiewającego: „Favored rhymes to find hope / In the sands of life / sins forgotten”, zdawały się naprawdę rozgrzeszać, czyścić i zarazem dawać nadzieję.

Kiko
, rozpoczynający się od niskich, basowych tonów i Amnesia inkrustowana mroczną partią pianina, to piękne i ciężkie utwory – dwa chmurne klejnoty – bardzo ciemne i poskręcane jak korzenie w lasach równikowych. Bliżej im kompozycyjnie do najnowszych dokonań Arcany (która nota bene inspiruje się właśnie DCD) niż wcześniejszych osiągnięć duetu, ale tak jak pozostałe kompozycje z Anastasis – Nerika, Opium i All in the good time – czarne, tęskne ballady, oniryczne podróże po ambientowych i orkiestrowych rejonach, wspierane ciepłym i głębokim głosem Perry'ego oraz silnym, wpływającym w kosmiczne rejestry wokalem Lisy i Astrid Williamson, sprawdziły się doskonale podczas koncertu.
Kompozycje, które potrafią przywołać nie tylko dobre wspomnienia, ale też pozytywne wyobrażenia, nie mające patetycznych zapędów i dramatycznych zwrotów akcji, cenię sobie niezwykle wysoko. Mam w pamięci kilka utworów, które w sekundę przenoszą mnie daleko od miejsc, w których je słyszę. Tak właśnie jest z Sanvean z doskonałego albumu Lisy – The mirror pool. Tego dnia zabrzmiało kosmicznie i oprócz ciarek na plecach, setek obrazów pod powiekami, kompozycja zapodała mi tego wieczoru odlot jak po najlepszych prochach. Głos Gerrard jest jak skalpel, lek i bandaż – odcina zepsute części, leczy i owija rany jak zimozielony bluszcz. Wokalistka zdaje sobie sprawę, że nie trzeba używać słów, które mają konkretne znaczenie, bo samo brzmienie improwizowanych fraz jest w stanie zahipnotyzować, uspokoić lub pobudzić, czego najlepszym przykładem jest właśnie Sanvean.

Cieszę się, że usłyszałem kilka starszych kompozycji takich jak Black Sun z Aion czy The Host of Seraphim z Serpent's egg, zaśpiewany przez Lisę w duecie z Brendanem czy Cantarę z Within the realm of a dying sun. Zabrakło Severance, na który czekałem z jakąś głupią nadzieją, choć znałem doskonale set z Wrocławia. Usłyszeliśmy też Ime prezakias autorstwa greczynki Rozy Eskenazi oraz jedną z moich ulubionych kompozycji The Ubiquitous Mr. Lovegrove z Into the labirynth, który jest moim zdecydowanym faworytem wśród longplayów grupy. Brendan nieco podrasował utwór, jeśli idzie o wokalizy i muszę przyznać, że wyszło to idealnie. Tego wieczoru jego głos po prostu miażdżył i koił zarazem.
Warto wspomnieć o wizualizacjach, które do wielu gwiazd światowego formatu pasowałyby jak miś Koralgol do Melancholii, jednak gdy mowa o Dead Can Dance, odnoszę wrażenie, że im mniej stosują kolorowych światełek i wiercących się ledów, tym lepiej. Trudno to jakoś rozsądnie nazwać, ale wizualizacje wydawały się zwyczajnie mądre w swojej prostocie – zespół zdaje sobie sprawę, że podczas ich występów najważniejsza dla fanów jest muzyka, a nie blichtr i pastelowe jarmarki. Dobrze dostosowane kolory tańczyły najpierw na scenie, a potem wśród ciemnych liści, tworząc niepowtarzalny klimat, który zrekompensował kroczące między rzędami panie-dystrybutory.

Dość ciekawie wyszedł utwór Dreams Made Flesh z albumu It'll end in tears i obowiązkowy cover Tima Buckleya – Song to the siren, brutalnie przerwany w sektorze P przez porykiwania ochrony: „Bo zara zabiere wszystkie kamery! Nie robić zdjęć! Zara wezmę!”. Tym samym muszę wspomnieć, że zachowanie ochroniarzy, którzy niczym pracownicy Politbiura, bardzo ściśle przestrzegali regulaminu, było czasami skandaliczne, choć niestety w pewnej części zrozumiałe. Po prostu szkoda, że w czasach, gdy większa część promocji zespołów odbywa się za pomocą sieci, zdjęć i nagrań fanów z komórek, co stanowi też dla fandomu osobliwą pamiątkę, do której dostęp ma w dużej mierze autor i grono znajomych/forumowiczów, zakazano tak surowo korzystać z urządzeń elektronicznych. Rozumiem zatrzymywanie ludzi z kamerami, rozumiem wyprowadzanie pijanych idiotów, którzy udają wilki, ale do licha, dlaczego telefony? Cóż było poradzić, dostosowałem się – zrobiłem tylko osiem zdjęć i raz włączyłem dyktafon.

Ostatnim bisem tego wieczoru, nagrodzonym owacjami na stojąco, był fenomenalny Return of the She-King o wyraźnych inspiracjach celtyckich, zaprawiony sosem, którym zwykle polewa się soundtracki – patetyczne partie smyków, malowanie dźwiękiem, podniosłe rytmy. Utwór wywoływał oczywiste skojarzenia ze średniowieczem, zielonymi pejzażami i armią wracającą przez góry z dalekiej wyprawy i był godnym zakończeniem fenomenalnego wieczoru.

A skoro o powrotach mowa, to i ja poczułem się jakbym wrócił do miejsca, w którym czułem się naprawdę dobrze, bezpiecznie, niezwykle. Ponad półtorej godziny muzyki, która zbudowała we mnie więcej, niż mogłem się spodziewać po dźwiękach, sprawiło mi po prostu przyjemność, która na długo zostanie zapisana, jako jedno z najlepszych przeżyć koncertowych, i odważę się to powiedzieć – duchowych – w moim życiu. A choć nie było idealnie, nie było ogromnej energii bijącej ze sceny i błędy przemykały po strunach głosowych, to tak naprawdę liczyło się tylko to, co działo się we wnętrzach uwielbiających DCD fanów. Podczas Cantary, Kiko czy Host of Seraphim, każdy przemierzał własną pustynię, podróżował po ścieżkach przeszłości i pływał w miejscach, do których nikt oprócz nas samych nie ma dostępu. Chyba tym należy tłumaczyć fenomen grupy, która zgromadziła pod dachem Opery Leśnej wielopokoleniowe tłumy, tak samo jak robi to na całym świecie w setkach innych sal koncertowych, gdzie wyczuć można skupienie, szacunek, podniosłość i może pewien unikalny rodzaj modlitwy (?). Już dawno temu nabrałem przekonania, że Dead Can Dance znalazło sposób, by dotrzeć do korzenia muzyki, do archetypicznej części mózgu, której dziś rzadko używamy, a która odpowiada za odbieranie dźwięków sprzed setek lub tysięcy lat. Na własne uszy przekonałem się, że Dead Can Dance to zespół przeznaczony do trwania, którego płyty będą nadal wirowały w odtwarzaczach, gdy ich twórcy już dawno zatańczą ze śmiercią.

Podobno w 1994 roku w Los Angeles policja aresztowała mężczyznę, który przebrany za Kostuchę, stał w oknach starszych ludzi z kosą w ręku i straszył ich rychłym końcem. Wynika z tego, że Śmierć potrafi nie tylko tańczyć i śpiewać, ale też bawiąc się kształtować, rozgrzebywać i muskać pierwotne emocje. Tak jak w Sopocie.



niedziela, 2 czerwca 2013

Tomasz Stańko Oslo / Soria Moria / Cosmopolite scene recenzja koncertu

23 maja w Soria Moria odbył się koncert Tomasz Stańko New York Quartet. Na Cosmopolite Scene zespół zaprezentował materiał z najnowszej płyty – "Wisława". Pomimo tego, że Stańko do młodych już nie należy, a i osiągnięcia ma takie, którymi mogłyby ze spokojem obdarować tuzin kolegów po fachu, to jest muzykiem, który nieustannie poszukuje. Niewielu wykonawców jest w stanie tak bardzo wyprowadzić mnie z równowagi jak on i instrumentaliści, których dobiera. Wybierając się na ten koncert spodziewałem się, że będzie dobrze, ale w ten chłodny, czwartkowy wieczór, bez mojej wiedzy podano mi zastrzyk znieczulający, po którym rozcięto ciało skalpelem. Zostawiono otwartą ranę i podczas wybudzania pozwolono bym spoglądał na to, z czego jestem zbudowany. Czyste okrucieństwo. Czysty geniusz.

Na scenie, jak na kwartet przystało, pojawiło się czterech muzyków, którzy w ciągu półtorej godziny nieco zmienili moje pojęcie na temat dobrego, jazzowego koncertu. Pomimo tego, że każda kompozycja posiadała swój temat, występ był całkowicie pozbawiony przebojowości – elementów właściwych rzeczom, które w jakikolwiek sposób można odtworzyć, zanucić czy przetransponować na inny język; utwory wykonywane były z niezwykłą pieczołowitością, czasami wręcz namaszczeniem i szacunkiem. Nosiły w sobie siłę niepowtarzalności, nasączonej charakterystycznym dla Stańki niepokojem, którym zabarwiony był chociażby poprzedni album „Dark eyes”. Sprawiło to, że publiczność po kilkunastu minutach po prostu zniknęła. Zagubiła się w tłumie dźwięków, stwarzanych przez TSNYQ, ulotniła się wśród postaci, utkanej z muzyki.


Każdy muzyk potrzebuje przestrzeni. Każdy muzyk musi mieć jakieś pole manewru, gdy rusza się z instrumentem na scenie, a początkowo zespół był skupiony w jeden konglomerat, stłoczony niczym narządy w jednym organizmie. Odnosiło się wrażenie, że na scenie naprawdę stoi jeden człowiek, który ciężko oddycha, a jednocześnie jest w perfekcyjnej formie. Bo w istocie muzyka opowiadała o jednej osobie, bez podniosłości, patosu, poezji, a samymi dźwiękami. Stańko, który krył środek pola, z instrumentu wydobywał ogromną paletę emocji, zwłaszcza podczas zabaw konwencją, gdy jazz przeplatał się to z prostym rockiem, to z klasyką, choć tak naprawdę nie było w tych kompozycjach nic oczywistego. Wiadomo, że w tak otwartych utworach, do których Stańko nas przyzwyczaił, gdzie główną rolę gra dramaturgia, trębacz potrafi wchodzić nawet w najbardziej abstrakcyjne rejony, a jednak to, jak grał z nową, unikalną sekcją rytmiczną, wymykało się ogólnie pojętej klasyfikacji.

Muzycy otaczali Stańkę swoistą klamrą, którą tworzył przede wszystkim David Virelles, fenomenalny pianista, odpowiedzialny za zonę duchową, tworzący za pomocą jasnych i ciemnych dźwięków kopułę, otaczającą organizm. Subtelność, finezyjność a zarazem niezwykłe dynamiczne solówki, składające się raz z długich, raz z urywanych freejazzowych fraz, inkrustowanych wyjątkową wrażliwością pianisty, sprawiały kosmiczne wrażenie. Za strefę oniryczną odpowiadał kontrabasista Thomas Morgan, sunący po strunach, cicho niczym ważka nad spokojną taflą jeziora. Delikatne dźwięki spoza naszego świata, usypiały w najlepszym tego słowa znaczeniu. Przywodziły na myśl pamiętną, wodną sekwencję ze Stalkera. Koiły i świetnie współpracowały z rytmami wybijanymi przez Gerarda Cleavera, który zdawał się odpowiadać za fizyczną sferę człowieka, za szkielet i mięśnie. Cleaver wyśmienicie potrafił się znaleźć zarówno w spokojnych, szemrzących balladach, ambientowych szumach, skomplikowanych polirytmiach jak i w płomiennym swingu czy progresywno - awangardowych wariacjach. Zresztą tak samo jak pozostali.

Podczas występu Stańko często stawał z boku i przysłuchiwał się grze zespołu, uważnie obserwował konstrukcje wznoszone przez młodych amerykanów. Widać było, że zachwycał i dziwił się temu, co słyszy; czuć było również ogromne zaufanie. I pomimo tego, że to Stańko był tutaj punktem centralnym, to pozostała część kwartetu miała tyle samo do powiedzenia, co mistrz. Stańko był duszą człowieka, jakiemu Cleaver, Virelles i Morgan nadali kształt. I tak właśnie usłyszeliśmy większą część najnowszej płyty "Wisława", zwieńczonej znakomitym Assasins i najkrótszym bisem w historii, który świetnie pokazał klasę i poziom instrumentalistów. Krótkie przedstawienie zespołu, ukłon, dobranoc. 

Naprawdę cieszę się, że mogłem być na koncercie człowieka, który pomimo tego, że znalazł, nadal szuka. Z całą pokorą i szczerością serca, z całym ładunkiem pokoncertowym jaki wyniosłem z Soria Moria, mogę powiedzieć, że tamtego wieczoru trąbka zrobiła mi dobrze.    




poniedziałek, 11 lutego 2013

Różowe owce Freuda



W swoich koncertowych doświadczeniach byłem świadkiem wielu występów po których skakało mi libido, a także takich na których grali faceci, mający za sobą trudne dzieciństwo. Tych pierwszych bywało dużo więcej, bo przez wiecznie ograniczony budżet, ostrożnie wybierałem to, na co wydawałem pieniądze. Bywało, że przeżywałem rozczarowania, oglądając gwiazdy, słabe jak wróbel z zatwardzeniem, a czasem coś przeleciało mnie bez mydła, wgniatało w parkiet i wyciskało pod sceną siódme poty. Nie inaczej było w piątkowy wieczór w oslańskim Soria Moria, gdy w ramach festiwalu Vinterjazz 2013, Pink Freud, którego do tamtej pamiętnej 21:13 znałem jedynie z nagrań na tubce i empetrójek, wyszedł na scenę.



Budynek, w którym odbywał się koncert, to od 1992 roku, ważne miejsce na muzycznej mapie Norwegii. Gościło pod swoim dachem takie gwiazdy jak Grapelli, Zawinul czy Diana Krall. Sporo przewijało i przewija się tam muzyki z nurtu „world”: od dzikich zespołów folkowych, przez takie perły jak Tinariwen, Tomka Stańkę, a na ultradziwacznych orkiestrach, śpiewakach operowych z Nowhere Land i zespołach ze stajni „znane wszędzie, lecz nie u nas”, kończąc. 
Przed 21 znaleźliśmy się w klimatycznym wnętrzu Sorii Morii o nazwie Cosmopolite.  Scena kameralna, ale nie za mała, nagłośnienie obiecujące. Wybraliśmy sobie idealne miejsce, tuż przy akustykach, nieco z prawej strony sceny. Cieszyła spora ilość rodaków.



Mazolewski rozpoczął od cichego, basowego poplumkiwania, które zrodziło „Promises land”, niczym obiecankę czegoś, co ma kopnąć w odpowiednim momencie, ale z początku będzie łagodne, ciepłe i moralne. Bardzo obrazowo, wręcz ambientowo, niezwykle subtelnie. Wiecie, aż miło było słuchać szumu mórz we łbach ludzi ze stolików obok, a w oczach oglądać plaże, relaks i spokojne spacery po otoczakach, ozdobione cichym pomrukiwaniem saksu profesora Dudy i melodyjną trąbką Barona. Potem jakiś utwór, o ile dobrze zrozumiałem, z japońskiej wersji longpleja, który sprawił, że nogi i palce zaczęły chodzić pod stolikami, biorąc darmowe lekcje poczucia rytmu. Pierwsze nieśmiałe solówki, wypady do przodu, zarzucanie wojtkowymi włosami, jazzowa furia i mocne zakończenie, w którym duży udział miał bębniarz – Rafał Klimczuk.


Po chwili wpłynęliśmy w kosmiczne odmęty za sprawą utworu „Rick”, opisującego postać znaną z twórczości Philipa K. Dicka. Kompozycja znajduje się na audiobooku „Blade runner. Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?”, który niedługo pewnie zagości w moim odtwarzaczu, bo to co wypływało ze sceny po prostu zgniatało. Delikatnie użyta elektronika we współpracy z trąbką, prawie milczący saksofon, warczenie basu i muskanie perkusji, przetransponowało się w obłęd. Wojtek Mazolewski powiedział, że starał się zrobić coś wyrazistego, by podbić i wzbogacić przekaz książki. Rzeczywiście nadał muzyce bardzo ludzki charakter i wraz z kolegami z PF mógł chyba stworzyć (wszak jeszcze nie słyszałem) taki soundtrack, który „[...]wyraża głębię i złożoność człowieczeństwa”. Po wysłuchaniu „Ricka”, wierzę na słowo, że się udało. Naprawdę, gdy zna się tekst P. K. Dicka, przed oczami jawi się Deckert, walczący z czymś, czego sam określić nie potrafi.


Potem delikatnie wszedł „Velvet”, w którym moim zdaniem największą uwagę przykuł Tomasz Duda. Facet naprawdę potrafi wiele i Pink Freud sporo mu zawdzięcza. Nie wybija się, za to jest fundamentem i spoiwem – najelastyczniejszym na jakie można pozwolić sobie formacja grająca tak prosto skomplikowaną muzykę. Przede wszystkim gra „na bogato” i brzmieniowo naprawdę zróżnicowanie, a gdy podczas koncertu wykorzystał technikę permanentnego oddechu w jednym z utworów, w którym jeszcze zgrabnie z saksofonu zrobił sobie perkusję, można było tylko ochać i achać. 



Po pięknym zakończeniu „Velvet”, nadeszła pora na „Diamond way”. Muzycy podziękowali tym utworem fanom, którzy są z nimi, wspierają i wielbią, po czym poczęstowali nas zgrabnym, tradycyjnym już zdaniem: „Aby wszystkie wasze drogi były diamentowe”. I z tą kompozycją zaczęło się dziać coś, czego doświadczyć na własnej skórze można tylko na koncercie. Wieczór wypełniła łagodność i ostrość, noc i dzień, piękno i brud – naprawdę było tam wszystko. Umiejętne łączenie stylów, od yassu przez drum'n'bass, elektronikę, punka, rocka, a momentami nawet metal, jeśli wciśniemy w to krótkie, perkusyjne szaleństwa Klimczuka. 

Przeglądając różne recenzje z koncertów Pink Freud, wyczytałem że Mazolewski jest muzykiem przeciętnym i tak naprawdę ciągnie ten różowy, psychoanalityczny wózek dzięki osobowości i piarowi. Cóż, chciałbym być tak przeciętnym muzykiem, by zagrać owe solo w utworze „Bourbon”, które może nie było na miarę finezji Wootena, ale miało w sobie wypierd, godny sporych rozmiarów mamuta; chciałbym przesterowanym brzmieniem zmiatać tak, by pod sceną wszystkim długowłosym zrobiły się trwałe; chciałbym grać taki „jazz dla ubogich”; chciałbym mieć taką radość z grania jak ten „zły Wojtek”. Może i na niektórych robi wrażenie wiejskiego dandysa, może nie gra jak wirtuoz, ale co z tego, skoro muzyka, którą tworzy po prostu porywa? Bas w dupę malkontentom. Freud naprawdę zrobił nam tego wieczoru dobre pranie mózgu.   

O „Come as you are” i „Bald inquisitor” nie będę wiele pisał, bo zwyczajnie nie mam ochoty na peany. Wystarczy, że było „właściwie”. Tak jak powinno być na koncertach. Wyśmienite pasaże i solówki Barona, szaleństwo Mazolewskiego, finezja Dudy i solidna dawka łupnięć Klimczuka, który według mnie był trochę za bardzo schowany w Soria Moria, ale uniósł ciężar jak należy. Podwójny bis i tłum ludzi pod sceną, owacje na stojąco i dobre wrażenie. Tyle.  
Wierzcie mi – Pink Freud pocięło publiczność w Oslo na kawałki, posoliło i upiekło bez przypraw w kotle dźwięków. Udowodnili, że są naprawdę świeżym, wyśmienitym głosem we współczesnym jazzie i warto posłuchać ich na żywo. Nie sądziłem, że dadzą z siebie tyle, bym długo po powrocie do domu nie mógł zasnąć, rozemocjonowany muzykobrazami i śnił o elektrycznych owcach. A śniłem. 
Co na to Zygmunt?  

9/10

środa, 6 kwietnia 2011

Koncert Ulver + Zweizz - Eskulap 5.04.2011


Czekałem 11 lat. Doczekałem się. Ulver jeszcze nigdy nie brzmiał dla mnie tak mrocznie, pięknie i metamorficznie jak podczas poznańskiego koncertu w Eskulapie 5.04.2011. Żadna płyta nie odda tego, co dzieje się podczas ich występu na żywo. I chociaż wypełnili koncert najnowszymi kompozycjami z albumu Wars Of The Roses i zagrali tylko jeden ze znanych mi utworów (Hallways of Always z Perdition City), to roznieśli moją duszę na kawałki

Supportem tego dnia był jednoosobowy projekt o nazwie Zweizz. Zupełnie nieznany mi twór w czapce z daszkiem skierowanym do tyłu, składający się z niskiego, zdrowo podtuczonego jegomościa z brodą opasającą całą twarz, który wyglądał tak, jakby swoje już w życiu wypił i wypalił. Co nie zaszkodziło mu oczywiście zażywać na scenie kolejnych środków wzmacniających. Gdy na początku zaczął grzebać coś przy kabelkach i wydawać noisowe dźwięki, myślałem, że to techniczny coś popsuł i próbuje naprawić. Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że oto już rozpoczął się koncert Zweizz. I tak oto poznałem czym naprawdę jest support, gdy do koncertu szykują się mistrzowie. Prawdziwym gównem.

Gdybym nie był na tym koncercie, to też bym pewnie nie uwierzył. Cóż, nie musicie mi wierzyć, ale co widziałem, to widziałem. Na muzykę nie zwracałem uwagi. Albo jej nie było, albo była sforą przypadkowych dźwięków z pogranicza elektrycznego bełkotu i charków z nosa. Ustawiony tyłem do publiczności Zweizz, po prostu pierdział dźwiękami. Potem zaczął eksperymentować z klapą do kibelka i szczoteczkami do zębów. Gdy zaczął udawać rzyganie, okazało się, że w muszli jest zainstalowana kamera, a rzutnik pokazuje na wielkim ekranie facjatę Pana Z. Przełknąłem to i byłem coraz bardziej zniecierpliwiony. Jednak Zweizz nie dawał za wygraną i wraz z papierosem i trąbą usiadł na kiblu spuszczając wcześniej spodnie. Nie muszę chyba mówić jaki widok ukazał się publiczności. Gdy jednak dołączyło się do tego pierdzenie w trąbę, z której wydobywał się papierosowy dym... no cóż, taka rola supportu. W końcu w kilka minut po „występie” Zweizza, doszło do tego, na co czekałem wspomniane 11 lat.

Nigdy nie obchodził mnie skład Ulvera. Najważniejsza była, jest i będzie w tym wszystkim muzyka. Wiedziałem tylko, który to Garm, a oprócz niego pojawiło się na scenie jeszcze 5 postaci: fenomenalny perkusista, dwóch „elektroników”, klawiszowiec, a także basista, gitarzysta i pianista w jednym. Każdy okazał się tak samo ważny, jak lider Wilków z północy. I każdy odegrał swoją rolę fenomenalnie. Nie mogę powiedzieć zbyt wiele o utworach, jakie usłyszałem, bo były to całkiem nowe dla mnie kompozycje. Jednak już wiem, że zakocham się w całej płycie „Wars of the roses”. Przedsmak winylowej płyty jaką kupiłem po koncercie, dał mi ponad godzinny występ, jakiego nigdy nie zapomnę.

Wizualizacje wśród których wyróżnić można polowanie na lisa, brzozowy las, krwawiący dom czy rewelacyjne ołowiane morze, przelewające się ciężkimi falami po ekranie, idealnie współgrały z muzyką. Dopełniały całość i jeszcze bardziej odrealniały, jakkolwiek muzyka norwegów już i tak sprawia, że odpływamy tam, gdzie jest pięknie, mrocznie i strasznie. Na granice światów i realności.

Idealne stopniowanie napięcia, połamane rytmy perkusji, ambientowe pejzaże, instrumentalne improwizacje czy elektroniczne popisy właściwie całej załogi Ulvera (nawet perkusista miał pod ręką pada), przełożyło się na muzyczny i estetyczny orgazm, a także potworną eskalację wrażliwości. Nigdy nie słyszałem na żywo dźwięków tak głęboko dotykających duszy i serca. Emocje wlewające się do uszu, miały ochotę eksplodować i rozłupać czaszkę od środka. Natłok myśli stał się w pewnym momencie tak drażniący, że poczułem się jak jeden z dźwięków granych przez zespół - zagubiony w czasie i przestrzeni. Jak w genialnym „Lost in moments”.

Ulver potraktował słuchaczy zupełnie niekomercyjnie. Zagrał tylko jeden znany utwór na bis. Zakończył nim cały koncert i pożegnał się z publicznością słowami „Fuck off, we want drink”. Publiczność nie ma dla nich znaczenia, i tak będzie ich kochać za to co robią. A potrafią sprawić, że szkielet drży w posadach, serce wymyka się swojemu zwykłemu rytmowi i każe krwi płynąć w odwrotnym kierunku.


Polecam genialne fotografie z koncertu: TUTAJ :)

czwartek, 26 sierpnia 2010

Sam Sam na księżycu


Kiedyś na forum GWKC umieściłem krótką recenzję filmu MOON. Dziś, po korekcie ląduje tutaj.
Sam Sam na księżycu
Trudno cokolwiek napisać. Po obejrzeniu filmu po głowie hulają wolne myśli, bez ładu i składu. I naprawdę nie wiem, co mogę/co powinienem czuć po obejrzeniu tego naprawdę dobrego debiutu Jonesa. Obejrzawszy w zeszłym roku Dystrykt 9, który uważam za naprawdę dobre kino, posiadające oprócz faktora rozrywkowego jeszcze jakieś przesłanie i potrójne dno, myślałem, że nie zobaczę już filmu Sci-Fi z rocznika 09, który dorówna historii o "krewetkach" z kosmosu. Myliłem się, Moon to świetne kino i stawiam je na równi z Dystryktem. W Moon cenię naprawdę to, że dopiero po czasie dotarło do mnie o czym tak naprawdę mógł być ten film. Powtórzę i zaznaczę: Nie o czym był, bo jak to mawiają quot capita, tot sensus, a o czym mógł być. Natrafiłem na obraz, który podobnie jak Dystrykt, zadaje wiele pytań, a udziela odpowiedzi tylko na niektóre z nich. I to w sposób niejasny.
Zauważyłem na kilku forach, że film się ludziom podobał, ale nikt tak naprawdę nie wypowiedział się o czym (prócz samotności) ten film jest!? Czego jest metaforą? Czym nas zaskoczył oprócz pięknej formy? Na jakie pytania do samych siebie odpowiadamy? Po cholerę ktoś kręci film, w którym prawie nic się nie dzieje? itd
Treść filmu rewelacyjnie oddaje to co napisał kiedyś Gustaw Herling - Grudziński w Innym świecie: "Byłem jak ślepiec, który odzyskawszy wzrok, obudził się w próżni pełnej luster, odbijających tylko jego własną samotność."
Film zaiste jest o samotności, w końcu Sam 3 lata siedzi sam na księżycu (gdyby film kręcił Polak, moglibyśmy jeszcze postawić, że imię bohatera to gra językowa ). No dobra, ale na jakim księżycu? Czy jest to TEN miesiąc, świecący nad naszymi głowami, czy jest to księżyc w głowie Sama?
Po głębszej analizie i po tym kim reżyser jest, przychylam się do tej drugiej opcji. Moon, to czysty film psychologiczny, ekspolurujący temat samotności niemal tak dogłębnie, jak ogromne maszyny przemierzające powierzchnię księżyca w poszukiwaniu Helium 3. W końcu czy nie ma teorii, że jesteśmy samotnymi wyspami na oceanie życia (w tym wypadku księżycami w kosmosie)!? Jak pisała w Charakterach, Joanna Heidtman:"Samotność jest jak silnie działająca substancja. Może być lecznicza – daje okazję do rozwoju i odkrywania siebie. Bywa trująca, szczególnie dla ludzi ściganych przez "cień przeszłości", traumę przeżytą w dzieciństwie lub skrywaną głęboko tajemnicę”.
Wobec powyższego cytatu: Moon to film o powolnym wychodzeniu z choroby (może nałogu), o zakładaniu różnych masek (klony), których każdy człowiek przybiera tysiące na różne okazje, a w końcu dochodzi do wniosku, że pokochanie samego siebie, ew. dogadanie się z samym sobą (w filmie dosłownie pokazane), jest najlepszą drogą do tego, by narodzić się na nowo i "przebudzić".
Nowy Sam, pozwolił umrzeć staremu, pozbył się wszystkiego co go hamowało: maski, przyzwyczajenia, machinalna praca i tęsknota (+kontrakt). Firma okłamywała go, że nie posiada bezpośredniego połączenia z Ziemią, by zadzwonić do domu, a tak naprawdę możemy za firmę podstawić jego własny lęk przed kontaktem z rodziną, od której dobrowolnie odszedł będąc w stanie "snu" -"uzależnienia" (wszak lunatyk pochodzi od słowa LUNAR - nazwa firmy). Gdy Sam postanowił się w końcu zmierzyć z własnym lękiem (zniszczenie anten, telefon do córki), zobaczył co jest ważne, że sam siebie oszukiwał, a inni to wykorzystali. Zobaczył jak wiele lat stracił, kim się stał i postanowił to naprawić. A Robot GERTY to substytut człowieka, który każdy samotnik ma w domu pod postacią TV, komputera czy radia.
Przynajmniej ja to tak widzę.

Sprawdziłem jeszcze co to jest SARANG (stacja, w której przebywał Sam Bell), okazało się, że jest to PAW - narodowy ptak Indii, który symbolizuje: słońce, nieskończoność, wieczność, zmartwychwstanie, nieśmiertelność, czujność, godność, dostojność, wiosnę, kontemplację, królewskość, próżność, puszenie się własną urodą, dumę, pychę. Ehhh...co tu wybrać?

9/10

poniedziałek, 5 lipca 2010

Książę Persji: Piaski Czasu

Dzieciństwo to kopalnia. Wielu z nas schodzi tam, by odnajdywać w twardych skałach codzienności dobre wspomnienia, żale, smutki, a także małe i dawno zapomniane zachwyty. I o zachwytach dziś mowa. Zakochałem się niegdyś w pewnej platformówce autorstwa Jordana Mechnera, która wypełniała mi naprawdę sporo czasu. Nie raz do późnych godzin siedziałem przy klawiaturze (lub z joystickiem w ręku) i kombinowałem jakby tu uwolnić moją księżniczkę. Gdybym nie spotkał kobiety mojego życia, zapewne do dziś niewiele by się zmieniło (oprócz joysticka rzecz jasna). Ważne jednak, że zakopałem to wspomnienie w mojej prywatnej kopalni, a Mike Newell dał mi łopatę i kilof, bym mógł znów zanurzyć się w klimacie mrocznej pustyni, ciemnych lochów i upływającego zbyt szybko czasu.

Miałem pewne obawy, bo pamiętając dokonania Uwe Bolla, który chciał by z ziaren dobrych gier wyrosły solidne filmowe drzewa, zdawałem sobie sprawę, że na tym poletku jest niezwykle trudno zrobić coś dobrego, nie mówiąc już o dziele wybitnym. Widząc, że "Książę Persji: Piaski czasu" to produkcja Disneya, byłem spokojny o dobrą rozrywkę, estetykę i jakość. Efekt końcowy...no cóż, dostałem o wiele, wiele więcej niż chciałem.

Widziałem wcześniej kilka filmów Newella i wiedziałem, że mogę się przygotować raczej na średniaka niż arcydzieło. Nie nastawiałem się na rewelację i wyszło mi to na dobre, bo 68-letni reżyser spłodził coś pomiędzy średniakiem, a filmem bardzo dobrym. Reżyser umiejętnie łączył, dzielił i prowadził nieskomplikowane dialogi. Patosu jest tyle, że zbyt często nie drażni, akcji ogrom, pięknych widoków i efektów specjalnych mnóstwo, gra aktorska na bardzo wysokim poziomie (fenomenalny Ben Kinsley w roli Nizama), estetyka z jaką "wykonano" baśniową krainę - bez zarzutu i właściwie nie mam się do czego przyczepić. Owszem jest kilka pierdół, typu: Dastan z księżniczką lądują w basenie, a za chwilę ich ubrania są suche jak wiór (nie mówiąc o włosach), ale takie szczegóły nie przeszkadzają praktycznie wcale. Podczas oglądania filmu, wciągają nas tytułowe piaski czasu i zapominamy o świecie, oglądamy kolejne kadry z zachwytem, jakbyśmy czytali strony z "Baśni 1000 i jednej nocy". Znalazło się kilka momentów, które przywracają nas do rzeczywistości, ale tylko na kilka sekund. Szybko wracamy i zostajemy wciągnięci w kolejną akcję, ucieczkę i pościg za magicznym sztyletem.
Oczywiście najważniejsza w tym filmie jest rozrywka. Książe Persji nie udaje niczego i jest niezobowiązujący. Dla wielu jest to idealny przykład kina familijnego, w którym wyraźnie zarysowana granica pomiędzy dobrem i złem jest sygnałem dla rodzica, by ze spokojem pokazać ten film swojemu dziecku, a przy okazji świetnie się bawić. Wielokrotnie podczas seansu miałem skojarzenia z nieśmiertelnym Indy Jonesem i Piratami z Karaibów, które to filmy wyśmienicie ukazują czym jest film przygodowy, czym jest rozrywka i jak sprawić, by widz zatopił się na dwie godziny w zupełnie innym świecie. W baśni. W piaskach czasu. Albo w kopalni.

Podsumowując - rewelacyjna rozrywka na leniwe popołudnie, albo ciepły wieczór. Nie obiecuję sobie, że wrócę kiedyś sam do tego filmu, tak jak chociażby do Piratów z Karaibów, ale jeśli ktoś mi zaproponuje wieczór z filmową, pustynną baśnią - nie odmówię.

7,5/10

poniedziałek, 28 czerwca 2010

Worek Kości


Stephena Kinga od dawna zaliczam w poczet moich ulubionych pisarzy. Takie książki jak "To", "Cmętarz dla zwierzaków" czy "Miasteczko Salem", budzą nie tylko strach i ogromne emocje ale też wzruszenie, zachwyt oraz pewnego rodzaju smutek. Uczucie podobne temu, gdy żegnamy jednego z najlepszych przyjaciół, wiedząc, że już nigdy się nie spotkamy. Po kilku słabszych pozycjach Kinga, po których czułem się jakbym żegnał zaledwie znajomego, znów trafiłem na książkę, która wzbudziła we mnie uczucia wspomniane powyżej. "Worek Kości" to jedno z mocniejszych dzieł, które potwierdza, że King jest pewnego rodzaju geniuszem zarówno w wymyślaniu dobrych historii, konstrukcji powieści jak i w budowaniu i stopniowaniu napięcia.

Michael Noonan, jak wielu kingowych bohaterów, jest pisarzem. W wyniku nieszczęśliwego wypadku traci żonę - Johannę (w skrócie Jo), a przy okazji twórczą wenę. Próbuje napisać coś co jakiś czas, jednak za każdym razem wzbudza to u niego odruch wymiotny, w wyniku czego pisarz zmuszony jest do wyciągnięcia z bankowego sejfu książek, które w ciągu dziesięciu lat kariery, pisał "na zapas". Po czterech latach dość spontanicznie postanawia odzyskać spokój (albo zupełnie zwariować) i wyrusza z Derry do okręgu TR, do miasteczka, w którym znajduje się domek, gdzie razem z Jo spędził mnóstwo szczęśliwych chwil. To co dzieje się później w nawiedzonym domu Noonana o wdzięcznej nazwie Sara Laughs, pozostawiam Wam do odkrycia. Siły, które wplątują pisarza w konflikt z dawnych czasów, są opisane w mistrzowski i naprawdę przekonywająco-przerażający sposób. Przez całą powieść towarzyszyło mi uczucie trudne do opisania. Była to melancholia związana ze smutkiem, a pomimo to połączona z czymś w rodzaju kibicowania, które w duchu nazwałem "smutnym dopingowaniem". Było mi autentycznie żal Michaela Noonana i jego żony, przeszywał mnie smutek, gdy raz po raz Michael wspominał o tym jak zginęła i jak wielkie łączyło ich uczucie, a na koniec odczuwałem dreszcz emocji, gdy pojawiał się jakiś znak, że jednak Jo nie do końca odeszła. A może to nie była ona?

Konstrukcja powieści jest niezwykle, że pozwolę sobie użyć metaforycznego antonimu, prosto skomplikowana. Oczywiście jak na ghost story. Leniwe opisy życia Michaela pisane z perspektywy pierwszoosobowej, przepełnione melancholią, smutkiem i beznadzieją przeplatają się ze snami, wartką akcją i scenami z pogranicza jawy i snu. Naprawdę warto przebrnąć przez pierwsze 150 stron, by znaleźć się w świecie duchów, literackiego oniryzmu i drugiego Manderley z powieści "Rebbeca", które jest jednym z trzech kluczy do dzieła Stephena. Drugim jest Thomas Hardy i jego idea worka kości (King chyba przeżywał podczas pisania jakiś kryzys), a trzecim Mellvile i jego Bartleby. Inaczej mówiąc Stephen bawi się w intertekstualność i wychodzi mu to nadzwyczaj dobrze. Na szczęście nawet mając te trzy klucze i tak trzeba powieść przeczytać, by wyjść zwycięsko z miasteczka pełnego Marsjan (ha! teraz to już w ogóle zakręciłem).

"Worek kości" to wspaniała powieść na upalne lato. 30 stopni, jeziorko, pusta plaża i piwko w ręku to idealna sceneria do czytania. Jednak niech nikt nie myśli, że jest to tylko rozrywka, która nie wymaga od nas wkładu intelektualnego. King niezwykle sugestywnie przenosi nas w mroczne miejsca, śni zwariowane sny i opowiada rzeczy, od których jak od gorączki, może zakręcić nam się w głowie. Dlatego jeśli lubicie się bać, sugeruję pustą plażę i jakieś miłe miejsce w cieniu brzozy. Gwarantuję, że będziecie stamtąd odchodzili, trochę zbyt często oglądając się za siebie.

Mocne 8,5/10

poniedziałek, 14 czerwca 2010

The Mist - Gorzki happy end

I znów mała staroć. W zeszłym roku ta recenzjoanaliza Mgły pojawiła się na stronie http://www.stephenking.pl/. Trochę ją upgreadowałem i chlus. Kto widział film, może się zgodzić lub nie z poniższym teksem;)


Recenzja/analiza jest przeznaczona dla osób, które film widziały.

Gorzki happy end

Frank Darabont to najlepszy adaptator dzieł Stephena Kinga. Tak sądziłem przed Mgłą i tak też sądzę po obejrzeniu filmu. Czytając fora internetowe, a także patrząc na sukcesy poprzednich dzieł Darabonta, opartych na twórczości "króla", widać że nie jestem w owej opinii osamotniony. Darabont potrafi w prozie Kinga dostrzec to, czego wielu innych reżyserów spostrzec nigdy nie umiało (choć nie mówię, że wszyscy). Stephen, jak nikt inny, stwarza w swoich dziełach postaci z krwi i kości. Ludzi, w których bardzo łatwo uwierzyć, których łatwo polubić albo się ich przestraszyć. Na język filmu znakomicie przenosi to Frank Darabont, który od daty premiery "Mgły", jako jedyny powinien posiadać prawo do "kingowych" ekranizacji.
Temat strachu przed ciemnością był już poruszany w kinie wielokrotnie. Natomiast strach przed "białą ciemnością", był omawiany sporadycznie (“The Fog” Carpentera z 1980 roku czy zupełnie nieudany jego remake sprzed trzech lat) jednak za każdym razem nieudolnie, bądź "tylko" poprawnie (Carpenter). Lęk przed ciemnością, mgłą, a tym samym nieznaną rzeczą znajdującą się w ich wnętrznościach, towarzyszył człowiekowi od tysiącleci. W filmie Jaume Balguero głównym bohaterem i zarazem tytułem filmu jest 'Ciemność'. W filmie Darabonta - jest nim 'Mgła'. To ona kodyfikuje i łączy poszczególne elementy filmu. Mgła spowijająca nie tylko Maine, Nową Anglię i Long Lake, ale też i głowy niektórych ludzi, którzy znaleźli się w markecie.
"Mgła" zaczyna się świetnym nawiązaniem do twórczości Kinga i puszczeniem oka do widza. Widzimy jak Drayton maluje plakat Rolanda, a za sztalugą stoją jeszcze plakaty z filmu "The Thing" Carpentera (ukłon w jego stronę) i poster z "Labiryntu Fauna". Darabont już na początku mówi nam w ten sposób, że będziemy mieli do czynienia z czymś niesamowitym, mistyczno-mitologicznym, przerażającym i niekoniecznie przyjemnym. Pocięty przez dystrybutorów początek i środek filmu, nadrobiłem w domu i z przykrością stwierdzam, że jeśli spotkam człowieka odpowiedzialnego za wycięcie owych fragmentów, popełnię pierwsze w moim krótkim życiu morderstwo. Jak można było tak zniszczyć początek filmu, który ma swoje uzasadnienie w końcówce, który pokazuje powstanie mgły na jeziorze, który mówi o łączności pomiędzy Draytonami. Jak można wycinać fragmenty ważne dla rozwiązania filmu? Czy robił to jakiś tępy osioł? Jeśli tak, to mam cholerną ochotę na salami.
Dzieło Darabonta można oglądać z kilku perspektyw: Religijno – socjologicznej (zahaczając o sferę duchową), czysto rozrywkowej oraz od strony stricte technicznej. Zacznijmy może od dwóch ostatnich. Rozrywkę otrzymałem na poziomie wysokim. Ba, nawet bardzo wysokim biorąc pod uwagę niski budżet “Mgły”. Wszystko przez to, że zdecydowałem się całkowicie oddać magii kina. Wolałem na te dwie godziny wyłączyć w sobie "starego tetryka", by przeżyć dzieło Darabonta w sposób właściwy. Przez to podczas seansu w ogóle nie przeszkadzały mi niekoniecznie przekonywające stwory w postaci zmutowanych pterodaktyli czy much-skorpionów. Nawet początkowa scena z mackami miała w sobie "to coś" pomimo tego, że trwała zdecydowanie za długo i zostało w niej pokazane zbyt wiele. Odarło to trochę początek filmu z mistycyzmu i myślałem, że dalej będzie tylko gorzej. Wiedzieliśmy już od tego momentu, że za drzwiami magazynu jest coś wielkiego, choć niekoniecznie już tak tajemniczego jak w opowiadaniu. Pająki były mniej przerażające niż te, które powstały przed filmem w mojej wyobraźni, jednak to co robiły z ludźmi wystraszyło mnie na tyle, bym odpuścił wszelkie dywagacje na temat ich wyglądu. Może i były plastikowe i trochę za bardzo widać było w nich "cyfrę", ale jak już pisałem - przymknąłem oczy. Chyba się trochę bałem ;) Rozpatrując ten film w kategoriach rozrywki, mówię jedynie o efektach specjalnych, bo w gruncie rzeczy jest to film poważny, głęboki i jak na Hollywood, dość specyficzny. Nie ma tu superbohaterów, nie ma karkołomnych decyzji, a jeśli są to mają SOLIDNE uzasadnienie. Rozrywka musi się tutaj sprowadzać do efektów, gdyż w filmie nie było nic, co by mnie jakoś szczególnie rozbawiło (oprócz tekstów pani Reppler). Spotkałem się z wieloma opiniami negatywnymi, które mówiły o słabych efektach. To, co mnie najbardziej zdenerwowało w owych opiniach, to nastawianie ich autorów na drugi “Dzień Niepodległości” czy “Wojnę światów”. Powinienem jednak być zły na dystrybutora, który owym nieszczęsnym hasłem, zepsuł niemal połowie odbiorców film. W USA standy grzmiały: Strach zmienia wszystko.
Urzekła mnie praca kamery. Jest zawieszona gdzieś pomiędzy kinem europejskim i amerykańskim. Ujęcia podczas dialogów są niczym wyjęte z kina francuskiego, belgijskiego. Być może to tylko wrażenie, ale kilka razy bardzo pozytywnie owe kadry mnie zaskoczyły. Sceny z “potworami” to już amerykańska szkoła filmowa, która co tu kryć – sprawdza się w 100%. Światło i dźwięk w filmie są takie jak być powinny. Nic dodać, nic ująć. Montaż to też wysoki poziom i nie ma co ukrywać, że nasi krajanie wycinając fragmenty filmu, nie popisali się, bo owe momenty “pomiędzy”, są aż nadto widoczne. Grę aktorską oceniam na bardzo dobry. Większość aktorów (w tym pani Carmody i kilku jej wyznawców, pani Reppler czy Rod) grała naprawdę świetnie. Draytonowie także pozostawili po sobie dobre wrażenie. Szkoda, że nie widać było zbyt długo żony Davida (oczywiście w naszej wersji).
Religia to naprawdę piękna idea. Człowiek jednak nie jest tak doskonały, by się do niej dopasować w 100%. W filmie, zwolennicy demonicznej Pani Carmody, dopasowali się do nowej pseudoreligii na 150% w bardzo szybkim czasie. Świetnie został ukazany religijny motłoch, który na swój strach reagował jak zwierzęta w stadzie – paniką i agresją. W momencie, gdy ludzie zaczęli słuchać nowej prorokini, ich oczy i mózgi wypełniła mgła, przez którą nie mogli się przebić, nie mogli iść dalej bo...bali się.
Jezuita, Anthony de Mello, poświęcił w swojej książce "Przebudzenie", krótki rozdział na temat strachu. Napisał, że u korzeni wszelakiego zła, jakie dzieje się w świecie, znajduje się strach. Począwszy od zwykłych kompleksów, przez które boimy się do kogoś odezwać czy zrobić coś odważnego, popadając przez to w depresję, a nawet popełniając samobójstwa, a kończąc na religijnym strachu przed śmiercią i wiecznym piekłem. Stąd też wojny religijne i nieodłączna agresja, która niczym warkocz, spleciona jest z wyznaniem np. islamskim czy też chrześcijańskim. W/g de Mello istnieją tylko dwie rzeczy: Miłość (korzeń dobra) i strach (korzeń zła). Darabont świetnie to ukazał tworząc dwa przeciwstawne obozy (opozycja Drayton – Carmody). Postaci, które stałyby “po środku” (ukazane w liczbie kilku racjonalistów popierających Brenta Nortona) uśmiercił już na początku. Jest to zgodne z filozofią chrześcijańską i naukami Jezusa, który mówi, że nie można służyć dwóm panom – trzeba być albo zimnym albo gorącym. Brent i jego grupa, byli letni.
Patrząc na to z punktu widzenia religijnego, reżyser zrobił wyraźny podział na Boga prawdziwego zrodzonego z miłości, świadomości i pragnienia dobra, oraz na Boga fałszywego w postaci wzbudzającej strach pani Carmody (jest on równie silny jak ten prawdziwy). Zresztą nie musimy tego rozpatrywać w kategoriach Bóg/Szatan. Można zrobić to samo stawiając po prostu obok siebie wiecznych oponentów - dobro i zło. Jednak we “Mgle” można, a nawet trzeba doszukiwać się konotacji religijnych, gdyż to tę armatę wystawia przed świątynię X, Darabont mówiąc: “koniec z fałszywą religią, koniec z fanatyzmem i fundamentalizmem. Pokażę wam prawdziwego Boga”. I pokazał. W końcówce.
Ta wzbudzająca najwięcej kontrowersji i dyskusji scena, może być odebrana jako kara dla Davida za to, że utracił wiarę. Skończyło się paliwo w samochodzie, a tym samym wyczerpały się także pokłady nadziei i zaufania do Boga zwanego Miłością i Przyjaźnią. Zabijając swą miłość do syna i rodzącą się sympatię do Amandy, zabijając przyjaźń Roda i pani Reppler, David zabił własnego Boga, w którego tak bardzo wierzył wychodząc z marketu. W wersji “polskiej”, nie było momentu, gdy jedna z kobiet w markecie wychodzi sama szukać syna bo nikt, łącznie z Davidem, nie chciał jej pomóc. W końcówce, gdy obok Draytona przejeżdża samochód z uratowanymi, widać tę kobietę ze swoim synem. Ona nie straciła wiary, była odważna, zdeterminowana i przede wszystkim jej serce wypełniała miłość (korzeń dobra / prawdziwy Bóg) do dziecka. Ona wygrała.
Możliwe też, że Darabont chciał pokazać, że ten prawdziwy Bóg jest okrutny, że nie wybiera ludzi spośród dobrych i złych. Jest niczym Anton Chigurgh w “No country for old men” i zabija wszystko co ma nieszczęście stanąć na jego drodze. Nie można rozmawiać ze swoją śmiercią, uciekać przed nią albo migać się od niej. Ona, jak w “Siódmej pieczęci”, i tak znajdzie sposób.
Istnieje też trzecia możliwość. Wbiegający do marketu Rod, wykrzykuje zdanie: “There's something in the mist!”. Słowa, które wypowiada John Proctor w “Czarownicach z Salem”, (film tematycznie jest dość mocno związany z religijną częścią “Mgły”), oddają to, co mógł chcieć powiedzieć reżyser. Proctor wykrzykuje: “Ther's no God!”. W tej mgle nie było Boga i jego sądu, w co gorąco wierzyła pani Carmody. W ogólnie nie było Boga. Jakkolwiek się starasz i tak wszystko jest łutem szczęścia i rzutem kośćmi. Nie ma Boga, religia to głupota – rozwiejcie w końcu tę mgłę, która spowija wasze głowy.
A jaką drogą my mamy interpretować to zakończenie? Reżyser nie daje nam konkretnych wskazówek, choć pierwsza możliwość jest dla mnie najbardziej możliwa i znośna do przyjęcia.
Nie wiem jak u niektórych, ale u mnie końcówka filmu budziła wojenne konotacje. Trochę to przypominało misje pokojowe NATO, gdzieś w Jugosławii (ew. cały film mógł być metaforą wojny, choć to dość ryzykowna teza). Konwój z ocalałymi, grupy żołnierzy, czołgi. Poczułem sie przez chwilę jak na filmie wojennym, a utwór Dead Can Dance, “The Host of Seraphim” z płyty “The Serpent Egg”, który został wykorzystany w końcówce, złączył wszystko w przepiękną i smutną całość. Jego wydźwięk jest niemal równie przygnębiający jak przesłanie filmu. Jakiekolwiek by ono nie było.
Na koniec chciałbym jeszcze powiedzieć, że ostatnie kadry wycisnęły ze mnie wszystko. Po prostu mnie rozszarpały. Ból Draytona był tak namacalny i odczuwalny, że po raz pierwszy na filmie, który w założeniu miał być horrorem, moje oczy zeszkliły się jak na najbardziej wzruszającej greckiej tragedii. Spotkałem się z zarzutami, że było to zagrane strasznie sztucznie. Ale to (według A. Kępińskiego – jednego z najznamienitszych polskich psychiatrów) właśnie tak krzyczy człowiek pozbawiony nadziei, tak zachowuje się ktoś, kto wie, że już nie może nic zrobić by naprawić swój błąd. Wyrzuca swój ból po kawałku, w urwanych oddechach i krótkich krzykach rozpaczy, jakby jego myśli łapały się ostatnich strzępów nadziei.
Wraz z ustąpieniem Mgły, dla nas horror się skończył. Dla Davida się zaczął. Nie chciałbym być teraz w skórze tego człowieka, którego teraz czeka wieczne piekło. Na ziemi.

Ocena za film: 9/10
Ocena za ekranizację: 10/10 (po obejrzeniu “właściwej wersji filmu”).

No country for old men

I znów starsza recenzja książki mojego ulubionego pisarza - Cormaca McCarthy'ego. Tym razem zamieniamy postaopkalipsę na psychomachię, bohaterów jednostkowych na grupę bohaterów, a przesłanie Carpe Diem i Szanuj to, co masz, na Granica pomiędzy dobrem, a złem jest niezwykle cienka.

CORMAC McCARTHY “TO NIE JEST KRAJ DLA STARYCH LUDZI"

Pogranicze USA i Meksyku. Krwawe starcie handlarzy narkotyków, w którym giną wszyscy jego uczestnicy. Weteran wojny w Wietnamie – Llewelyn Moss, znajduje ciała, narkotyki i ponad dwa miliony dolarów. Tak rozpoczyna się wspaniała historia, pełna świetnych dialogów, postaci, zwrotów akcji i głębokich rozważań.

Llewelyna Mossa ściga bezwzględny morderca – Anton Chigurh. Prezentuje on dość osobliwy zbiór zasad, którymi się kieruje. Gdyby śmierć miała ludzką postać, najpewniej postępowałaby w ten sam sposób. Każdy, kto stanie na drodze Chigurha i zadrze z nim - musi zginąć. Chyba, że ma szczęście w rzucie monetą.
Każdy rozdział rozpoczyna się od monologu szeryfa. Ed Tom, to wspaniale nakreślona postać, którą najpewniej jest sam McCarthy, wkładający w usta szeryfa słowa, z którymi trudno się nie zgodzić. Słowa mądre, przenikliwe lecz przesiąknięte również sokratesowskim scio me nihil scire, przez co jeszcze bardziej urzekające. Zatrzymują nas i każą się zastanowić nad sprawami, o których wiemy lub raczej wydaje się nam, że wiemy.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że w "To nie jest kraj...", Cormac McCarthy opisał wojnę między aniołami i diabłami. Między dobrymi i złymi ludźmi z boskimi cechami. Kapitalne jest to, że owe cechy przez swą wieloznaczność pozwalają się identyfikować zarówno z monologami dobrego szeryfa Bella jak i okrutnymi zasadami Antona Chigurha. I nie chodzi o to, że pisarz każe nam wybierać drogę, po której idziemy. McCarthy uważa, że jest tylko jedna droga, a na niej oprócz zwykłych ludzi prędzej czy później spotkamy anioła śmierci (Chigurh) i anioła światła (Bell). Prędzej czy później skorzystamy z ich filozofii postepowania. Z której będziemy brać garściami? To tylko zależy od nas.
Na podstawie książki powstał nagrodzony Amerykańską Akademię Filmową, jeden z najlepszych amerykańskich filmów jakie miałem okazję obejrzeć. Skłonił mnie on do przeczytania książki i zapoznania się bliżej z całą twórczością McCarthy'ego. Bracia Coen świetnie oddali klimat "To nie jest kraj...". Wspaniale odzwierciedlili to, o czym pisarz chciał powiedzieć. Gdyby nie drobne różnice wprowadzone dla potrzeb dzieła filmowego, obraz można by było nazwać ekranizacją doskonałą. Nawet dialogi są "żywcem" wyjęte z książki.
Cormac McCarthy to jeden z najlepszych pisarzy jakich obecnie znam. Od dawna nie pamiętam, by ktoś urzekł mnie tak swoim warsztatem, historiami i wspaniałymi dialogami. Od dawna też nie spotkałem kogoś, kto tak dobrze zna najciemniejsze zakamarki ludzkiego mózgu i serca.
Dość mocno widać, że pisarz jest politycznie usytuowany z prawej strony. Jednak niektóre z jego myśli daleko odbiegają od prawicowych poglądów przez co proza staje się jeszcze bardziej wieloznaczna i pociągająca. Widać, że McCarthy wierzy w Boga. By być bardziej dokładnym – on wierzy w Boga, którego trudno sobie wyobrazić, trudno nazwać i trudno zidentyfikować, czego pisarz nie robi. McCarthy uważa, że każda próba zdefiniowania Boskości jest jak porywanie się z motyką na Słońce. Jesteśmy prochem wobec siebie, wobec Boga i świata, w którym żyjemy. I trudno nie zgodzić się z tymi słowami, które napisał człowiek będący w/g mnie bardzo blisko prawdy, celu i sensu życia, właśnie przez to, że nie próbuje ich szukać. Bo jak napisał ktoś w New York Times'owej recenzji: (...)McCarthy to pisarz, który mierzy się z samymi bogami.
10/10

niedziela, 6 czerwca 2010

Jestem legendą

Kolejna starsza recenzja, którą popełniłem bodajże w 2008 roku, choć łba sobie odciąć nie dam. Książka zrobiła na mnie wtedy piorunujące wrażenie i postanowiłem sobie niedawno ją odświerzyć. Niecałe 5 godzin przyjemności, grozy i wyśmienitego języka Mathesona. Niedokładnie cytując klasyka: "Kto nie czytał, ten trąba" ;)

Jestem legendą


Robert Neville to twardy, rosły mężczyzna o przeciętnej inteligencji i niczym niewyróżniającej się aparycji. Po zarazie wampiryzmu, jaka nawiedziła świat, przypuszcza, że jest ostatnim człowiekiem na ziemi. By być bardziej dokładnym, Neville myśli, że jest ostatnim "zdrowym" człowiekiem stąpającym po ziemskim padole. Robert za dnia szuka pożywienia, odwiedza miejsca, które mogą dostarczyć mu zarówno informacji jak i potrzebnego do przetrwania sprzętu. Jednak nade wszystko tępi nękające go po zmierzchu wampiry. Stara się odkryć ich tajemnice, niekiedy za pomocą wielu dwuznacznych moralnie doświadczeń. To właśnie one staną się głównym motorem powieści i zasymilują końcowe strony, które są w stanie poruszyć nawet najbardziej twardego czytelnika. Bardzo dobrym posunięciem ze strony autora jest wrzucenie nas w przerażający świat powieści od samego początku. Zostajemy przez to zmuszeni do natychmiastowego przeobrażenia się w Roberta Nevilla i widzimy wszystko jego oczami. Zabieg ów jest trudny do zrealizowania i udowadnia mistrzostwo Methesona, który rewelacyjnie nakreślił postać głównego bohatera. Gdy on odczuwa depresję, my także ją czujemy, gdy raduje się z rozwikłania nurtującego problemu - cieszymy się razem z nim. I najważniejsze - razem z nim przez całą powieść czujemy nadzieję na to, że wszystko dobrze się skończy. "Jestem legendą" można traktować dosłownie i metaforycznie. Poruszanych jest tutaj wiele kwestii, a są wśród nich tematy wciąż aktualne, przez co książka R.Mathesona ma zaszczyt być zaliczana do książek ponadczasowych. Przede wszystkim jest to powieść o wyobcowaniu, samotności, nałogach, przekłamaniach i iluzjach, jakie tworzymy sobie każdego dnia. Jest także historią o głębinach ludzkiego mózgu, które potrafią być z ogromną mocą eksplorowane przez izolację. I na końcu jest to historia o braku "właściwej" tolerancji. O tym, że przeważnie nie jednostki, a masa posiada rację. Nie Ci, którzy biorą prawdę za autorytet, ale Ci, którzy biorą autorytet za prawdę. Wydaje mi się, że każdemu z nas w różnych okresach życia przeszła na pewno kiedyś przez głowę myśl, że ludzie o innych poglądach, wyznaniu, kolorze skóry czy orientacji seksualnej, są inni...a przez to gorsi. Z biegiem czasu nabieramy tolerancji prawdziwej (opartej na indywidualnym oglądzie każdego przypadku) lub fałszywej (opartej na poprawności politycznej), ew. kończymy jako bojownik o sprawę, w której tylko jedna, hermetyczna ideologia jest słuszna. W książce Mathesona sytuacja się odwraca, ponieważ tym "innym" staje się ostatni człowiek należący do ludzkiej rasy. Jest wykreowany w taki sposób, że przez cały tekst kibicujemy "naszemu" Robertowi w jego dążeniu ku "naszej" normalności i prawdzie. Naszej, ale czy słusznej? Tak jak dwuznaczne jest postępowanie głównego bohatera, które można nazwać etycznym prymitywizmem lub wyrafinowaną filozofią Kalego, tak już nie mamy co liczyć na dwuznaczne zakończenie. Ostatnie karty powieści długo nie dają zasnąć bez odpowiedzi na pytanie:"kto tu ma rację?" Przyznam się bez bicia, że gdyby nie hollywoodzka ekranizacja książki, zapewne nie wiedziałbym do dnia dzisiejszego, kim jest Richard Matheson. Po przeczytaniu jego najlepszego dzieła (a tak przynajmniej twierdzi większość czytelników), mogę powiedzieć, że pisarz ze spokojnym triumfem w głosie może wypowiedzieć ostatnie zdanie z omawianej książki. W pełni na nie zasłużył.
Tutaj krótka reflekacja na temat filmu z Łilem Smifem z forum GWKC ;)

czwartek, 3 czerwca 2010

The Road

"Drogę" Cormaca McCarthy'ego, czytałem już jakiś czas temu. Do dziś uważam, że jest to najprowdopodobniej najlepszy obraz postapokalipsy, jaki ktokolwiek zdołał namalować słowem. Coby nie próżnować, postanowiłem wrzucić swoją przykurzoną recenzję tej książki i, co tu kryć, zachęcić tych, którzy jeszcze nie czytali.


Jedyne co wiemy na pewno to to, że zegary stanęły o 1:17. Potem nastąpiła zagłada i piekło na ziemi. Większość ludzi nie przeżyła. Świat przykrył popiół i wieczny mrok.

McCarthy nie traci czasu na opisy katastrofy, szczegóły zaistniałej sytuacji czy nawet krótkie streszczenia. Zostajemy od razu wrzuceni do świata, w którym samotnie wędrujący ojciec i syn, muszą poradzić sobie z głodem, wszechogarniającym zimnem i złymi ludźmi. Tak nazywają grupki kanibali polujących na kobiety i mężczyzn, którym sumienie, przyzwoitość, religia czy najzwyklejsze (choć w tych czasach już unikatowe) dobro, nie pozwala zmienić się w zwierzęta.

Chłopiec ma osobliwe, złe sny. Bardzo rzeczywiste. Nie pamięta "normalnego świata", gdyż urodził się zaraz po albo tuż przed kataklizmem, wobec tego często zadaje pytania o "stary porządek". Ojciec opowiada synowi zmyślone, choć spokojne i piękne historie. Wiele razy powtarza, że "cokolwiek włożysz do głowy, zostaje tam na zawsze" i nie każe chłopcu patrzeć na zwęglone trupy czy sceny masakr urządzone przez kanibali. Jednak zarówno mężczyzna jak i jego syn zdają sobie sprawę, że żyją w świecie, gdzie niedługo nawet Śmierć nie będzie miała już czego szukać. Żyją w świecie, w którym nawet dzieciom nie można już “mydlić oczu”.

Podczas wędrówki spotykają ich różne przeciwności losu, a także niespodzianki. Choć należałoby rozróżnić ich dwa rodzaje: pierwsze – niewyobrażalnie cenne, gdy natrafiają na skład z żywnością czy butlę z gazem, drugie to te, które nawet ich koszmary nie były w stanie zobrazować (schodzą do piwnicy, która jest żywą spiżarnią kanibali, pragnienie śmierci). Jedzą wszystko co da się zjeść, piją wszystko co da się wypić. Coraz częściej mają wrażenie, że to czym się żywią to już i tak tylko brud, pył, kurz, gnuśność i śmierć.

Mógłbym tak naprawdę opisać całą książkę, scena po scenie, bo przez 265 stron wszystko wygląda podobnie i jednolicie (sen, szukanie jedzenia, uciekanie, jedzenie, ognisko, spanie i tak w kółko), tak jak jednolity stał się świat po apokalipsie. Jednak istota książki zawiera się w dwóch ostatnich akapitach, w których, gdy je czytałem, wydawało mi się, że sięgnąłem dna jakiejś ziemskiej tajemnicy istnienia. Jakbym dotknął samego rdzenia życia. Kapitalne i wzruszające zakończenie.

Skończyłem tę książkę w dwa wieczory. Mało brakowało, a wszystko połknąłbym za jednym razem, ale miałem czasami wrażenie, że gdybym pociął zdania i ułożył je w wersy, czytałbym poezję. Poezję zbyt intensywną bym mógł ją przeżyć we właściwy sposób. Oszczędność, a nawet jak powiedział Jacek Dukaj: "chirurgiczność prozy" C.McCarthy'ego jest wciągająca, hipnotyczna i wspaniała. Tak pisze człowiek, który wie czym jest pisanie, wie o czym chce powiedzieć, co chce przekazać. Wie kim jest każdy z nas.

10/10

wtorek, 1 czerwca 2010

źle, gorzej, zmierzch




Do mayerowskiej sagi podchodziłem bardzo ostrożnie i powoli, jak do rannego wilkołaka albo oderwanej ręki wampira, gotowej chwycić mnie i zdusić jak komara. Z daleka śmierdziało profanacją, karykaturą romansu z wampirem w tle i szaloną nastolatką, której się wydaje, że jest cool. Jakież było moje zdziwienie, gdy powieść wciągnęła mnie i połknąłem cały cykl w niecałe dwa tygodnie. Jednak niech wielbiciele Edwarda i Belli nie myślą, że saga zyskała nowego fana. Czuję się raczej radykalnym antyfanem, który dostrzega jedynie, co może się podobać komuś w tym piekielnie naiwnym i przesyconym marysuizmem wytworze ludzkiej wyobraźni. Przeczytałem, by móc cokolwiek powiedzieć na temat słynnej na całym świecie książki, dzięki której w świadomości młodych ludzi utrwalił się obraz wampira - metroseksualnego stwora, będącego na dodatek emociotą. William James powiedział kiedyś, że prawdziwą sztuką mądrości jest wiedzieć, co należy przeoczyć. Niestety, mądry Lint po szkodzie.
Zacząłem czytać. Pierwsze akapity wciągające, płynnie napisane, lekkostrawnie i po ludzku. Warsztat opanowany w dużej mierze, na poziomie porządnego rzemieślnika. Widzę już jednak, że nic poza tym nie uświadczę. Ale to besseller o wampirach, więc idę tą ścieżką dalej. Przed czytaniem popełniłem błąd, zakładając, że jest to horror z elementem romansu. Spodziewałem się grozy na poziomie choćby dreszczu na plecach, ale po krótkiej chwili zorientowałem się, że mam do czynienia z czystym romansem. Od razu było widać, że Bella Swan z powodu swej „inności”, nie tylko będzie wzdychać do wampira, ale też Mayer wciśnie w ten związek wszystkie atrybuty idealnej, wygładzonej miłości, twarzyczek z żurnala i wyjałowionych frazesów pasujących do dzisiejszego modelu miłości jak pięść do nosa. Ale przecież jest o wampirach, o istotach, którymi byłem zafascynowany przez spory kawałek czasu, więc czytam.
Po jakimś czasie miałem dość spowijającego książkę emo klimatu. Ba, już po pierwszych 5 rozdziałach miałem po dziurki w nosie tej nastolatki, która jest tak idealna, że aż strach pomyśleć o tym, że ktoś taki mógłby istnieć. Gdyby była moją dziewczyną, a ja byłbym wampirem, rozerwałbym jej gardło przy pierwszej lepszej okazji, gdyby zaczęła swoją gadkę. Tej smarkuli nic a nic nie jest w stanie zadowolić, jest stworzona do tego, by cierpieć, bo ma wszystko czego zapragnie (oprócz obojga rodziców). Właściwie w nic nie wierzy, nic się jej nie chce. Nuda spowijająca życie Belli jest namacalna i paradoksalnie... kusząca. Co zapewne skusi młode czytelniczki do westchnięcia i powiedzenia: „dokładnie tak samo się czuję, ojej biedna Bella”.
W nudę wkrada się po cichu ktoś zupełnie nierealny – postać nieistniejąca w rzeczywistym świecie, ale nawet gdyby pozbawić go wampirzej natury to i tak chłopak nie miałby szansy zaistnieć na ziemskim padole. Ma na imię Edward i jak na wampira przystało nie pije ludzkiej krwi...co? Jak to? Wampir co nie pije ludzkiej krwi? To tak jak, parafrazując skecz Dańca, „piosenkarka co nie śpiewa”. Jeszcze gorzej niż z Bellą, jest właśnie z Edwardem, który przez 4 tomy, jak się okazuje nie tylko świetnie gotuje, ale też zna języki (i dialekty), żegluje, majsterkuje, zna się na samochodach, cytuje z pamięci Szekspira (w całości), Emily Bronte (cytuje płynie prozę, ha!), rewelacyjnie gra na fortepianie i zna się na tajnikach ludzkiego serca jak nikt inny, co oczywiście, pomimo prawie stu lat, nie jest w stanie go powstrzymać od robienia głupot, których nie powstydziłby się świeżo upieczony gimnazjalista.
To, że zna ludzkie serca jeszcze mu można wybaczyć, bo czyta w ludzkich myślach, taki z niego spryciarz. Ale Bella z jakiegoś powodu nie jest dla niego jak otwarta książka, a wampir nie dość, że trapi się dlaczego tak jest, to jeszcze zauważa, że dziewucha ma idealny, kwiatowy zapach, któremu nie może się oprzeć (krew też go przyciąga – w końcu coś normalnego). Cudowny zbieg okoliczności. O zgrozo, jej charakter również go fascynuje.
Edek wygłasza też co jakiś czas przepiękne zdania, po usłyszeniu których nawet „Wampir bez zębów” przewracałby się w trumnie, a Drakula zapewne, co wydaje się być raczej niemożliwe, wykorkowałby po raz wtóry. No ale po takim zdaniu nawet ja dostaję apopleksji: „Pożądam twojej krwi. To takie żałosne”. Rzeczywiście, żal ściska. Wiadomo co.
Ach...coś jeszcze? No jasne. Edward jako, że należy do krwiopijców jest piekielnie szybki, inteligentny, silny, twardy jak marmur i...świeci! Bo w powieści Mayer wampiry świecą w Słońcu jak setki małych brylancików. Choć oryginalny, to pomysł ten sprawił, że zacząłem patrzeć na sagę jak na harlequina. Zbyt piękne, zbyt miękkie, zbyt infantylne. Rzygam ale czytam dalej.
Być może Mayer chciała napisać „Anię z Zielonego Wzgórza” w wersji gore? I choć wydaje się to prawie niemożliwe, to w ostateczności otrzymaliśmy dziełko o wiele bardziej miałkie niż opowieść o rudowłosej dziewczynce. Choć bardziej wciągające. W wielu miejscach widać wyraźne inspiracje cyklem Montgomery, a dialogi są prowadzone w sposób w jaki Ania odnosiła się do Maryli czy Mateusza. Nie zdziwiło mnie, że również Emily Bronte odcisnęła olbrzymie piętno na twórczości amerykańskiej pisarki, a choć „Wichrowe wzgórza” miały w sobie więcej horroru niż Zmierzch, jestem w stanie się założyć, że książka Mayer jest dla niektórych nastolatek napiętą do ekstremum symfonią grozy. A ja do dziś wspominam Heathcliffa jako pełnokrwistego bohatera, a Edwarda jak człeka, któremu spuszczono nie tylko krew, ale też wielki młot na głowę. Brnąłem dalej. Bagno.
W tomie drugim niespodzianka. Pojawiają się wilkołaki. Łaaaaaa.....w końcu coś ciekawego? A gdzie tam. Wilkołaki nie zabijają ludzi, a chronią i opiekują się nimi, spędzając całe noce pod ich oknami. Cudem okazuje się (ta, jasne), że przyjaciel Belli z dzieciństwa – Jacob, też jest wilkołakiem, a ta mając już jednego potwora i kochając go na zabój, zakochuje się w drugim, gdy ten pierwszy z bardzo etycznych, wzniosłych, patetycznych i kompletnie głupich pobudek, postanawia Bellę opuścić, używając częstego wyrażenia z książki Mayer, „NA WIECZNOŚĆ”. Bu.
Zawiłe to, ale ilość miłosnych rozterek jest większa jedynie w Modzie na sukces. Słowa „Kocham cię”, padają z ust bohaterów często i gęsto, jednak nic nie przebije ulubionego słowa EMO pokolenia, a mianowicie: BÓÓÓÓL. Używane chyba średnio 5 razy na 20 cm2 książki, przyprawiło mnie o prawdziwy ból głowy.
Dobre strony. Trudno o nich mówić w sytuacji, gdy krytyka ciśnie się na usta po każdym skończonym rozdziale, po każdym „nowatorskim” pomyśle Mayer i po każdym cierpiącym i krzyczącym z bólu dialogu pomiędzy Bellą i Edwardem. Jednak muszę przyznać, że nie spodziewałem się jednej rzeczy. Tego, że „Zmierzch” posiada coś, choć jest to nikła cecha, co przypomniało mi o dawnych lekturach. Dyskretny urok romansów staroangielskich inspirowanych oczywiście Jane Austin i wspomnianą Bronte. Jest to jakiś urok. Rodzina wampirów, idealnie nadaje się do uwypuklenia wszystkich zalet ludzkich przy jednoczesnym wyłowieniu na wierzch jednej, mrocznej cechy, która swoją barwą równoważy wszystko co dobre. Wszak każdy z Cullenów ma na koncie kilka ofiar, kilka osób, którym odebrali życie wysysając z nich krew. Dręczą ich potworne wyrzuty sumienia (ba, jak na wampiry, mają w sobie więcej empatii i ludzkich odruchów niż Matka Teresa), odżywiają się więc krwią zwierząt. Idealna gładkość szyby z ogromną, morderczą rysą. Im dalej zagłębiałem się jednak w mroczne jak Pipi Lanstrung, dzieje rodziny Cullenów, miałem coraz więcej skojarzeń z dziejami rodziny Lubiczów albo Złotopolskich. Wszak wampirza rodzinka przypomina trochę tę z Klanu, a momentami mieszkańców Doliny Muminków. To, że piją krew zwierzątek, nie oznacza przecież, że są głupi, źli i brzydcy.
Poza tym uświadczymy kilka fragmentów, które można uznać za perełki i rzeczywiście oryginalne sceny. Ale jak pisał Andre Gide: „I na kupie gnoju rosną błękitne kwiaty”. Jednym z takich kwiatków jest mecz baseballowy rozgrywany przez wampiry podczas burzy. Ciekawe to nawet było. To tyle dobrych stron.
A teraz dla odmiany jeszcze trochę narzekania. W powieści uświadczymy często zwroty typu: „dałam mu sójkę w bok” czy „posłał mi swój zawadiacki/łobuzerski uśmiech”, „wzmiankę puściłam mimo uszu”, „stał tam jak rzeźba Adonisa” a także koszmarki typu „okres czasu”, „w każdym bądź razie”, „fikuśne fatałaszki”, „utytłałam się ziemią” itd.. Są też liczne powtórzenia, gdzie w dwóch krótkich zdaniach czytamy słowo „cisza” lub „Bóóóóóól” w różnych konfiguracjach po 4-5 razy. W powieści poukrywane są też „smaczki”, które wymknęły się chyba tłumaczowi spod kontroli. Iskrząca erotyzmem scena, Edward całuje się z Bellą i w pewnym momencie odrywa się od niej szybko dysząc: „Edward zobaczył kroplę spływającą po moim policzku. Starł ją palcem i zlizał słony płyn.” Perwersja jakich mało, ale nie mówię, że to źle. Po prostu zbyt często na łzy mówi się tam „słony płyn”, co irytuje, drażni i wywołuje skojarzenia w tak niefortunnych zdaniach. A rzeczy tego typu mógłbym wypisać tu jeszcze z kilkanaście. Ale musiałbym wrócić do książki...a na to jakoś specjalnie nie mam ochoty. Zdaję sobie sprawę, że to sprawka tłumacza, ale kto redagował tę książkę? Kto ją puścił do druku z takimi śmiesznościami, błędami, mankamentami? Myślano, że skoro jest bestsellerem, to i tak się sprzeda? Nieważne jakie będą recenzje, odbiór i krytyka, i tak rządne „krwi” nastolatki pójdą do księgarń i kupią mayerowską sagę. No i racja. Ogromne przychody przy minimalnym wysiłku. To trzeba mieć talent.
Jeśli dzieła takie jak Zmierzch są dziś na piedestale, są wychwalane i porównywane do wielu wspanialszych książek, sugeruję byśmy przygotowali się na zmierzch literatury. Dlaczego dziś to, co czyta się szybko i sprawnie, jest utożsamiane z dobrą literaturą, nawet gdy nie ma w tym mocy storytellingu, nawet gdy znajdujemy w książce karygodne tłumaczenia czy infantylne dialogi? Nie wiem, ale dotrwałem do końca i cieszę się, że w końcu Edward i Bella i Jacob są... nie będę spojlerować...choć tak łatwo przewidzieć, że będą szczęśliwi. Ups, pardon.
Kiedyś przesłodziłem sobie herbatę, wsypując do małej filiżanki za dużo cukru. Strasznie chciało mi się pić, ale z trudem przełykałem "słodki płyn". Nazywam taką herbatę ulepkiem. Przełykam. Z trudem, ale przełykam. Da się. Potem zbiera mi się na rzyganie. Polecam tym samym książkę każdemu, kto jest odporny na ulepek.
Zmierzch 4/10
Księżyc w nowiu 3/10
Zaćmienie 3/10
Przed świtem 2/10