23 maja w Soria Moria
odbył się koncert Tomasz Stańko New York Quartet. Na Cosmopolite
Scene zespół zaprezentował materiał z najnowszej płyty –
"Wisława". Pomimo tego, że Stańko do młodych już nie
należy, a i osiągnięcia ma takie, którymi mogłyby ze spokojem
obdarować tuzin kolegów po fachu, to jest muzykiem, który
nieustannie poszukuje. Niewielu wykonawców jest w stanie tak bardzo
wyprowadzić mnie z równowagi jak on i instrumentaliści, których
dobiera. Wybierając się na ten koncert spodziewałem się, że
będzie dobrze, ale w ten chłodny, czwartkowy wieczór, bez mojej
wiedzy podano mi zastrzyk znieczulający, po którym rozcięto
ciało skalpelem. Zostawiono otwartą ranę i podczas wybudzania
pozwolono bym spoglądał na to, z czego jestem zbudowany. Czyste
okrucieństwo. Czysty geniusz.
Na scenie, jak na kwartet
przystało, pojawiło się czterech muzyków, którzy w ciągu
półtorej godziny nieco zmienili moje pojęcie na temat dobrego,
jazzowego koncertu. Pomimo tego, że każda kompozycja posiadała
swój temat, występ był całkowicie pozbawiony przebojowości –
elementów właściwych rzeczom, które w jakikolwiek sposób można
odtworzyć, zanucić czy przetransponować na inny język; utwory
wykonywane były z niezwykłą pieczołowitością, czasami wręcz
namaszczeniem i szacunkiem. Nosiły w sobie siłę niepowtarzalności,
nasączonej charakterystycznym dla Stańki niepokojem, którym
zabarwiony był chociażby poprzedni album „Dark eyes”. Sprawiło
to, że publiczność po kilkunastu minutach po prostu zniknęła.
Zagubiła się w tłumie dźwięków, stwarzanych przez TSNYQ,
ulotniła się wśród postaci, utkanej z muzyki.
Każdy muzyk potrzebuje
przestrzeni. Każdy muzyk musi mieć jakieś pole manewru, gdy rusza
się z instrumentem na scenie, a początkowo zespół był skupiony w
jeden konglomerat, stłoczony niczym narządy w jednym organizmie.
Odnosiło się wrażenie, że na scenie naprawdę stoi jeden
człowiek, który ciężko oddycha, a jednocześnie jest w
perfekcyjnej formie. Bo w istocie muzyka opowiadała o jednej osobie,
bez podniosłości, patosu, poezji, a samymi dźwiękami. Stańko,
który krył środek pola, z instrumentu wydobywał ogromną paletę
emocji, zwłaszcza podczas zabaw konwencją, gdy jazz przeplatał się
to z prostym rockiem, to z klasyką, choć tak naprawdę nie było w
tych kompozycjach nic oczywistego. Wiadomo, że w tak otwartych
utworach, do których Stańko nas przyzwyczaił, gdzie główną rolę
gra dramaturgia, trębacz potrafi wchodzić nawet w najbardziej
abstrakcyjne rejony, a jednak to, jak grał z nową, unikalną sekcją
rytmiczną, wymykało się ogólnie pojętej klasyfikacji.
Muzycy otaczali Stańkę
swoistą klamrą, którą tworzył przede wszystkim David Virelles,
fenomenalny pianista, odpowiedzialny za zonę duchową, tworzący za
pomocą jasnych i ciemnych dźwięków kopułę, otaczającą
organizm. Subtelność, finezyjność a zarazem niezwykłe dynamiczne
solówki, składające się raz z długich, raz z urywanych
freejazzowych fraz, inkrustowanych wyjątkową wrażliwością
pianisty, sprawiały kosmiczne wrażenie. Za strefę oniryczną
odpowiadał kontrabasista Thomas Morgan, sunący po strunach, cicho
niczym ważka nad spokojną taflą jeziora. Delikatne dźwięki spoza
naszego świata, usypiały w najlepszym tego słowa znaczeniu.
Przywodziły na myśl pamiętną, wodną sekwencję ze Stalkera.
Koiły i świetnie współpracowały z rytmami wybijanymi przez
Gerarda Cleavera, który zdawał się odpowiadać za fizyczną sferę
człowieka, za szkielet i mięśnie. Cleaver wyśmienicie potrafił
się znaleźć zarówno w spokojnych, szemrzących balladach,
ambientowych szumach, skomplikowanych polirytmiach jak i w płomiennym
swingu czy progresywno - awangardowych wariacjach. Zresztą tak samo
jak pozostali.
Podczas występu Stańko
często stawał z boku i przysłuchiwał się grze zespołu, uważnie
obserwował konstrukcje wznoszone przez młodych amerykanów. Widać
było, że zachwycał i dziwił się temu, co słyszy; czuć było
również ogromne zaufanie. I pomimo tego, że to Stańko był tutaj
punktem centralnym, to pozostała część kwartetu miała tyle samo
do powiedzenia, co mistrz. Stańko był duszą człowieka, jakiemu
Cleaver, Virelles i Morgan nadali kształt. I tak właśnie usłyszeliśmy większą część najnowszej płyty "Wisława", zwieńczonej znakomitym Assasins i najkrótszym bisem w historii, który świetnie pokazał klasę i poziom instrumentalistów. Krótkie przedstawienie zespołu, ukłon, dobranoc.
Naprawdę cieszę się,
że mogłem być na koncercie człowieka, który pomimo tego, że
znalazł, nadal szuka. Z całą pokorą i szczerością serca, z
całym ładunkiem pokoncertowym jaki wyniosłem z Soria Moria, mogę
powiedzieć, że tamtego wieczoru trąbka zrobiła mi dobrze.
0 komentarze:
Prześlij komentarz