Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Filmy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Filmy. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 26 sierpnia 2010

Sam Sam na księżycu


Kiedyś na forum GWKC umieściłem krótką recenzję filmu MOON. Dziś, po korekcie ląduje tutaj.
Sam Sam na księżycu
Trudno cokolwiek napisać. Po obejrzeniu filmu po głowie hulają wolne myśli, bez ładu i składu. I naprawdę nie wiem, co mogę/co powinienem czuć po obejrzeniu tego naprawdę dobrego debiutu Jonesa. Obejrzawszy w zeszłym roku Dystrykt 9, który uważam za naprawdę dobre kino, posiadające oprócz faktora rozrywkowego jeszcze jakieś przesłanie i potrójne dno, myślałem, że nie zobaczę już filmu Sci-Fi z rocznika 09, który dorówna historii o "krewetkach" z kosmosu. Myliłem się, Moon to świetne kino i stawiam je na równi z Dystryktem. W Moon cenię naprawdę to, że dopiero po czasie dotarło do mnie o czym tak naprawdę mógł być ten film. Powtórzę i zaznaczę: Nie o czym był, bo jak to mawiają quot capita, tot sensus, a o czym mógł być. Natrafiłem na obraz, który podobnie jak Dystrykt, zadaje wiele pytań, a udziela odpowiedzi tylko na niektóre z nich. I to w sposób niejasny.
Zauważyłem na kilku forach, że film się ludziom podobał, ale nikt tak naprawdę nie wypowiedział się o czym (prócz samotności) ten film jest!? Czego jest metaforą? Czym nas zaskoczył oprócz pięknej formy? Na jakie pytania do samych siebie odpowiadamy? Po cholerę ktoś kręci film, w którym prawie nic się nie dzieje? itd
Treść filmu rewelacyjnie oddaje to co napisał kiedyś Gustaw Herling - Grudziński w Innym świecie: "Byłem jak ślepiec, który odzyskawszy wzrok, obudził się w próżni pełnej luster, odbijających tylko jego własną samotność."
Film zaiste jest o samotności, w końcu Sam 3 lata siedzi sam na księżycu (gdyby film kręcił Polak, moglibyśmy jeszcze postawić, że imię bohatera to gra językowa ). No dobra, ale na jakim księżycu? Czy jest to TEN miesiąc, świecący nad naszymi głowami, czy jest to księżyc w głowie Sama?
Po głębszej analizie i po tym kim reżyser jest, przychylam się do tej drugiej opcji. Moon, to czysty film psychologiczny, ekspolurujący temat samotności niemal tak dogłębnie, jak ogromne maszyny przemierzające powierzchnię księżyca w poszukiwaniu Helium 3. W końcu czy nie ma teorii, że jesteśmy samotnymi wyspami na oceanie życia (w tym wypadku księżycami w kosmosie)!? Jak pisała w Charakterach, Joanna Heidtman:"Samotność jest jak silnie działająca substancja. Może być lecznicza – daje okazję do rozwoju i odkrywania siebie. Bywa trująca, szczególnie dla ludzi ściganych przez "cień przeszłości", traumę przeżytą w dzieciństwie lub skrywaną głęboko tajemnicę”.
Wobec powyższego cytatu: Moon to film o powolnym wychodzeniu z choroby (może nałogu), o zakładaniu różnych masek (klony), których każdy człowiek przybiera tysiące na różne okazje, a w końcu dochodzi do wniosku, że pokochanie samego siebie, ew. dogadanie się z samym sobą (w filmie dosłownie pokazane), jest najlepszą drogą do tego, by narodzić się na nowo i "przebudzić".
Nowy Sam, pozwolił umrzeć staremu, pozbył się wszystkiego co go hamowało: maski, przyzwyczajenia, machinalna praca i tęsknota (+kontrakt). Firma okłamywała go, że nie posiada bezpośredniego połączenia z Ziemią, by zadzwonić do domu, a tak naprawdę możemy za firmę podstawić jego własny lęk przed kontaktem z rodziną, od której dobrowolnie odszedł będąc w stanie "snu" -"uzależnienia" (wszak lunatyk pochodzi od słowa LUNAR - nazwa firmy). Gdy Sam postanowił się w końcu zmierzyć z własnym lękiem (zniszczenie anten, telefon do córki), zobaczył co jest ważne, że sam siebie oszukiwał, a inni to wykorzystali. Zobaczył jak wiele lat stracił, kim się stał i postanowił to naprawić. A Robot GERTY to substytut człowieka, który każdy samotnik ma w domu pod postacią TV, komputera czy radia.
Przynajmniej ja to tak widzę.

Sprawdziłem jeszcze co to jest SARANG (stacja, w której przebywał Sam Bell), okazało się, że jest to PAW - narodowy ptak Indii, który symbolizuje: słońce, nieskończoność, wieczność, zmartwychwstanie, nieśmiertelność, czujność, godność, dostojność, wiosnę, kontemplację, królewskość, próżność, puszenie się własną urodą, dumę, pychę. Ehhh...co tu wybrać?

9/10

poniedziałek, 5 lipca 2010

Książę Persji: Piaski Czasu

Dzieciństwo to kopalnia. Wielu z nas schodzi tam, by odnajdywać w twardych skałach codzienności dobre wspomnienia, żale, smutki, a także małe i dawno zapomniane zachwyty. I o zachwytach dziś mowa. Zakochałem się niegdyś w pewnej platformówce autorstwa Jordana Mechnera, która wypełniała mi naprawdę sporo czasu. Nie raz do późnych godzin siedziałem przy klawiaturze (lub z joystickiem w ręku) i kombinowałem jakby tu uwolnić moją księżniczkę. Gdybym nie spotkał kobiety mojego życia, zapewne do dziś niewiele by się zmieniło (oprócz joysticka rzecz jasna). Ważne jednak, że zakopałem to wspomnienie w mojej prywatnej kopalni, a Mike Newell dał mi łopatę i kilof, bym mógł znów zanurzyć się w klimacie mrocznej pustyni, ciemnych lochów i upływającego zbyt szybko czasu.

Miałem pewne obawy, bo pamiętając dokonania Uwe Bolla, który chciał by z ziaren dobrych gier wyrosły solidne filmowe drzewa, zdawałem sobie sprawę, że na tym poletku jest niezwykle trudno zrobić coś dobrego, nie mówiąc już o dziele wybitnym. Widząc, że "Książę Persji: Piaski czasu" to produkcja Disneya, byłem spokojny o dobrą rozrywkę, estetykę i jakość. Efekt końcowy...no cóż, dostałem o wiele, wiele więcej niż chciałem.

Widziałem wcześniej kilka filmów Newella i wiedziałem, że mogę się przygotować raczej na średniaka niż arcydzieło. Nie nastawiałem się na rewelację i wyszło mi to na dobre, bo 68-letni reżyser spłodził coś pomiędzy średniakiem, a filmem bardzo dobrym. Reżyser umiejętnie łączył, dzielił i prowadził nieskomplikowane dialogi. Patosu jest tyle, że zbyt często nie drażni, akcji ogrom, pięknych widoków i efektów specjalnych mnóstwo, gra aktorska na bardzo wysokim poziomie (fenomenalny Ben Kinsley w roli Nizama), estetyka z jaką "wykonano" baśniową krainę - bez zarzutu i właściwie nie mam się do czego przyczepić. Owszem jest kilka pierdół, typu: Dastan z księżniczką lądują w basenie, a za chwilę ich ubrania są suche jak wiór (nie mówiąc o włosach), ale takie szczegóły nie przeszkadzają praktycznie wcale. Podczas oglądania filmu, wciągają nas tytułowe piaski czasu i zapominamy o świecie, oglądamy kolejne kadry z zachwytem, jakbyśmy czytali strony z "Baśni 1000 i jednej nocy". Znalazło się kilka momentów, które przywracają nas do rzeczywistości, ale tylko na kilka sekund. Szybko wracamy i zostajemy wciągnięci w kolejną akcję, ucieczkę i pościg za magicznym sztyletem.
Oczywiście najważniejsza w tym filmie jest rozrywka. Książe Persji nie udaje niczego i jest niezobowiązujący. Dla wielu jest to idealny przykład kina familijnego, w którym wyraźnie zarysowana granica pomiędzy dobrem i złem jest sygnałem dla rodzica, by ze spokojem pokazać ten film swojemu dziecku, a przy okazji świetnie się bawić. Wielokrotnie podczas seansu miałem skojarzenia z nieśmiertelnym Indy Jonesem i Piratami z Karaibów, które to filmy wyśmienicie ukazują czym jest film przygodowy, czym jest rozrywka i jak sprawić, by widz zatopił się na dwie godziny w zupełnie innym świecie. W baśni. W piaskach czasu. Albo w kopalni.

Podsumowując - rewelacyjna rozrywka na leniwe popołudnie, albo ciepły wieczór. Nie obiecuję sobie, że wrócę kiedyś sam do tego filmu, tak jak chociażby do Piratów z Karaibów, ale jeśli ktoś mi zaproponuje wieczór z filmową, pustynną baśnią - nie odmówię.

7,5/10

poniedziałek, 14 czerwca 2010

The Mist - Gorzki happy end

I znów mała staroć. W zeszłym roku ta recenzjoanaliza Mgły pojawiła się na stronie http://www.stephenking.pl/. Trochę ją upgreadowałem i chlus. Kto widział film, może się zgodzić lub nie z poniższym teksem;)


Recenzja/analiza jest przeznaczona dla osób, które film widziały.

Gorzki happy end

Frank Darabont to najlepszy adaptator dzieł Stephena Kinga. Tak sądziłem przed Mgłą i tak też sądzę po obejrzeniu filmu. Czytając fora internetowe, a także patrząc na sukcesy poprzednich dzieł Darabonta, opartych na twórczości "króla", widać że nie jestem w owej opinii osamotniony. Darabont potrafi w prozie Kinga dostrzec to, czego wielu innych reżyserów spostrzec nigdy nie umiało (choć nie mówię, że wszyscy). Stephen, jak nikt inny, stwarza w swoich dziełach postaci z krwi i kości. Ludzi, w których bardzo łatwo uwierzyć, których łatwo polubić albo się ich przestraszyć. Na język filmu znakomicie przenosi to Frank Darabont, który od daty premiery "Mgły", jako jedyny powinien posiadać prawo do "kingowych" ekranizacji.
Temat strachu przed ciemnością był już poruszany w kinie wielokrotnie. Natomiast strach przed "białą ciemnością", był omawiany sporadycznie (“The Fog” Carpentera z 1980 roku czy zupełnie nieudany jego remake sprzed trzech lat) jednak za każdym razem nieudolnie, bądź "tylko" poprawnie (Carpenter). Lęk przed ciemnością, mgłą, a tym samym nieznaną rzeczą znajdującą się w ich wnętrznościach, towarzyszył człowiekowi od tysiącleci. W filmie Jaume Balguero głównym bohaterem i zarazem tytułem filmu jest 'Ciemność'. W filmie Darabonta - jest nim 'Mgła'. To ona kodyfikuje i łączy poszczególne elementy filmu. Mgła spowijająca nie tylko Maine, Nową Anglię i Long Lake, ale też i głowy niektórych ludzi, którzy znaleźli się w markecie.
"Mgła" zaczyna się świetnym nawiązaniem do twórczości Kinga i puszczeniem oka do widza. Widzimy jak Drayton maluje plakat Rolanda, a za sztalugą stoją jeszcze plakaty z filmu "The Thing" Carpentera (ukłon w jego stronę) i poster z "Labiryntu Fauna". Darabont już na początku mówi nam w ten sposób, że będziemy mieli do czynienia z czymś niesamowitym, mistyczno-mitologicznym, przerażającym i niekoniecznie przyjemnym. Pocięty przez dystrybutorów początek i środek filmu, nadrobiłem w domu i z przykrością stwierdzam, że jeśli spotkam człowieka odpowiedzialnego za wycięcie owych fragmentów, popełnię pierwsze w moim krótkim życiu morderstwo. Jak można było tak zniszczyć początek filmu, który ma swoje uzasadnienie w końcówce, który pokazuje powstanie mgły na jeziorze, który mówi o łączności pomiędzy Draytonami. Jak można wycinać fragmenty ważne dla rozwiązania filmu? Czy robił to jakiś tępy osioł? Jeśli tak, to mam cholerną ochotę na salami.
Dzieło Darabonta można oglądać z kilku perspektyw: Religijno – socjologicznej (zahaczając o sferę duchową), czysto rozrywkowej oraz od strony stricte technicznej. Zacznijmy może od dwóch ostatnich. Rozrywkę otrzymałem na poziomie wysokim. Ba, nawet bardzo wysokim biorąc pod uwagę niski budżet “Mgły”. Wszystko przez to, że zdecydowałem się całkowicie oddać magii kina. Wolałem na te dwie godziny wyłączyć w sobie "starego tetryka", by przeżyć dzieło Darabonta w sposób właściwy. Przez to podczas seansu w ogóle nie przeszkadzały mi niekoniecznie przekonywające stwory w postaci zmutowanych pterodaktyli czy much-skorpionów. Nawet początkowa scena z mackami miała w sobie "to coś" pomimo tego, że trwała zdecydowanie za długo i zostało w niej pokazane zbyt wiele. Odarło to trochę początek filmu z mistycyzmu i myślałem, że dalej będzie tylko gorzej. Wiedzieliśmy już od tego momentu, że za drzwiami magazynu jest coś wielkiego, choć niekoniecznie już tak tajemniczego jak w opowiadaniu. Pająki były mniej przerażające niż te, które powstały przed filmem w mojej wyobraźni, jednak to co robiły z ludźmi wystraszyło mnie na tyle, bym odpuścił wszelkie dywagacje na temat ich wyglądu. Może i były plastikowe i trochę za bardzo widać było w nich "cyfrę", ale jak już pisałem - przymknąłem oczy. Chyba się trochę bałem ;) Rozpatrując ten film w kategoriach rozrywki, mówię jedynie o efektach specjalnych, bo w gruncie rzeczy jest to film poważny, głęboki i jak na Hollywood, dość specyficzny. Nie ma tu superbohaterów, nie ma karkołomnych decyzji, a jeśli są to mają SOLIDNE uzasadnienie. Rozrywka musi się tutaj sprowadzać do efektów, gdyż w filmie nie było nic, co by mnie jakoś szczególnie rozbawiło (oprócz tekstów pani Reppler). Spotkałem się z wieloma opiniami negatywnymi, które mówiły o słabych efektach. To, co mnie najbardziej zdenerwowało w owych opiniach, to nastawianie ich autorów na drugi “Dzień Niepodległości” czy “Wojnę światów”. Powinienem jednak być zły na dystrybutora, który owym nieszczęsnym hasłem, zepsuł niemal połowie odbiorców film. W USA standy grzmiały: Strach zmienia wszystko.
Urzekła mnie praca kamery. Jest zawieszona gdzieś pomiędzy kinem europejskim i amerykańskim. Ujęcia podczas dialogów są niczym wyjęte z kina francuskiego, belgijskiego. Być może to tylko wrażenie, ale kilka razy bardzo pozytywnie owe kadry mnie zaskoczyły. Sceny z “potworami” to już amerykańska szkoła filmowa, która co tu kryć – sprawdza się w 100%. Światło i dźwięk w filmie są takie jak być powinny. Nic dodać, nic ująć. Montaż to też wysoki poziom i nie ma co ukrywać, że nasi krajanie wycinając fragmenty filmu, nie popisali się, bo owe momenty “pomiędzy”, są aż nadto widoczne. Grę aktorską oceniam na bardzo dobry. Większość aktorów (w tym pani Carmody i kilku jej wyznawców, pani Reppler czy Rod) grała naprawdę świetnie. Draytonowie także pozostawili po sobie dobre wrażenie. Szkoda, że nie widać było zbyt długo żony Davida (oczywiście w naszej wersji).
Religia to naprawdę piękna idea. Człowiek jednak nie jest tak doskonały, by się do niej dopasować w 100%. W filmie, zwolennicy demonicznej Pani Carmody, dopasowali się do nowej pseudoreligii na 150% w bardzo szybkim czasie. Świetnie został ukazany religijny motłoch, który na swój strach reagował jak zwierzęta w stadzie – paniką i agresją. W momencie, gdy ludzie zaczęli słuchać nowej prorokini, ich oczy i mózgi wypełniła mgła, przez którą nie mogli się przebić, nie mogli iść dalej bo...bali się.
Jezuita, Anthony de Mello, poświęcił w swojej książce "Przebudzenie", krótki rozdział na temat strachu. Napisał, że u korzeni wszelakiego zła, jakie dzieje się w świecie, znajduje się strach. Począwszy od zwykłych kompleksów, przez które boimy się do kogoś odezwać czy zrobić coś odważnego, popadając przez to w depresję, a nawet popełniając samobójstwa, a kończąc na religijnym strachu przed śmiercią i wiecznym piekłem. Stąd też wojny religijne i nieodłączna agresja, która niczym warkocz, spleciona jest z wyznaniem np. islamskim czy też chrześcijańskim. W/g de Mello istnieją tylko dwie rzeczy: Miłość (korzeń dobra) i strach (korzeń zła). Darabont świetnie to ukazał tworząc dwa przeciwstawne obozy (opozycja Drayton – Carmody). Postaci, które stałyby “po środku” (ukazane w liczbie kilku racjonalistów popierających Brenta Nortona) uśmiercił już na początku. Jest to zgodne z filozofią chrześcijańską i naukami Jezusa, który mówi, że nie można służyć dwóm panom – trzeba być albo zimnym albo gorącym. Brent i jego grupa, byli letni.
Patrząc na to z punktu widzenia religijnego, reżyser zrobił wyraźny podział na Boga prawdziwego zrodzonego z miłości, świadomości i pragnienia dobra, oraz na Boga fałszywego w postaci wzbudzającej strach pani Carmody (jest on równie silny jak ten prawdziwy). Zresztą nie musimy tego rozpatrywać w kategoriach Bóg/Szatan. Można zrobić to samo stawiając po prostu obok siebie wiecznych oponentów - dobro i zło. Jednak we “Mgle” można, a nawet trzeba doszukiwać się konotacji religijnych, gdyż to tę armatę wystawia przed świątynię X, Darabont mówiąc: “koniec z fałszywą religią, koniec z fanatyzmem i fundamentalizmem. Pokażę wam prawdziwego Boga”. I pokazał. W końcówce.
Ta wzbudzająca najwięcej kontrowersji i dyskusji scena, może być odebrana jako kara dla Davida za to, że utracił wiarę. Skończyło się paliwo w samochodzie, a tym samym wyczerpały się także pokłady nadziei i zaufania do Boga zwanego Miłością i Przyjaźnią. Zabijając swą miłość do syna i rodzącą się sympatię do Amandy, zabijając przyjaźń Roda i pani Reppler, David zabił własnego Boga, w którego tak bardzo wierzył wychodząc z marketu. W wersji “polskiej”, nie było momentu, gdy jedna z kobiet w markecie wychodzi sama szukać syna bo nikt, łącznie z Davidem, nie chciał jej pomóc. W końcówce, gdy obok Draytona przejeżdża samochód z uratowanymi, widać tę kobietę ze swoim synem. Ona nie straciła wiary, była odważna, zdeterminowana i przede wszystkim jej serce wypełniała miłość (korzeń dobra / prawdziwy Bóg) do dziecka. Ona wygrała.
Możliwe też, że Darabont chciał pokazać, że ten prawdziwy Bóg jest okrutny, że nie wybiera ludzi spośród dobrych i złych. Jest niczym Anton Chigurgh w “No country for old men” i zabija wszystko co ma nieszczęście stanąć na jego drodze. Nie można rozmawiać ze swoją śmiercią, uciekać przed nią albo migać się od niej. Ona, jak w “Siódmej pieczęci”, i tak znajdzie sposób.
Istnieje też trzecia możliwość. Wbiegający do marketu Rod, wykrzykuje zdanie: “There's something in the mist!”. Słowa, które wypowiada John Proctor w “Czarownicach z Salem”, (film tematycznie jest dość mocno związany z religijną częścią “Mgły”), oddają to, co mógł chcieć powiedzieć reżyser. Proctor wykrzykuje: “Ther's no God!”. W tej mgle nie było Boga i jego sądu, w co gorąco wierzyła pani Carmody. W ogólnie nie było Boga. Jakkolwiek się starasz i tak wszystko jest łutem szczęścia i rzutem kośćmi. Nie ma Boga, religia to głupota – rozwiejcie w końcu tę mgłę, która spowija wasze głowy.
A jaką drogą my mamy interpretować to zakończenie? Reżyser nie daje nam konkretnych wskazówek, choć pierwsza możliwość jest dla mnie najbardziej możliwa i znośna do przyjęcia.
Nie wiem jak u niektórych, ale u mnie końcówka filmu budziła wojenne konotacje. Trochę to przypominało misje pokojowe NATO, gdzieś w Jugosławii (ew. cały film mógł być metaforą wojny, choć to dość ryzykowna teza). Konwój z ocalałymi, grupy żołnierzy, czołgi. Poczułem sie przez chwilę jak na filmie wojennym, a utwór Dead Can Dance, “The Host of Seraphim” z płyty “The Serpent Egg”, który został wykorzystany w końcówce, złączył wszystko w przepiękną i smutną całość. Jego wydźwięk jest niemal równie przygnębiający jak przesłanie filmu. Jakiekolwiek by ono nie było.
Na koniec chciałbym jeszcze powiedzieć, że ostatnie kadry wycisnęły ze mnie wszystko. Po prostu mnie rozszarpały. Ból Draytona był tak namacalny i odczuwalny, że po raz pierwszy na filmie, który w założeniu miał być horrorem, moje oczy zeszkliły się jak na najbardziej wzruszającej greckiej tragedii. Spotkałem się z zarzutami, że było to zagrane strasznie sztucznie. Ale to (według A. Kępińskiego – jednego z najznamienitszych polskich psychiatrów) właśnie tak krzyczy człowiek pozbawiony nadziei, tak zachowuje się ktoś, kto wie, że już nie może nic zrobić by naprawić swój błąd. Wyrzuca swój ból po kawałku, w urwanych oddechach i krótkich krzykach rozpaczy, jakby jego myśli łapały się ostatnich strzępów nadziei.
Wraz z ustąpieniem Mgły, dla nas horror się skończył. Dla Davida się zaczął. Nie chciałbym być teraz w skórze tego człowieka, którego teraz czeka wieczne piekło. Na ziemi.

Ocena za film: 9/10
Ocena za ekranizację: 10/10 (po obejrzeniu “właściwej wersji filmu”).