środa, 19 czerwca 2013

Dead Can Dance / Sopot / 12.06.2013

Dead Can Dance w Sopocie, 12.06.2013

W czasach, gdy w muzyce trudno doszukać się oryginalności, kiedy na palcach jednej ręki można policzyć twórców, którzy gotują słuchaczom krew w żyłach, a takich dzięki którym szczęki z głośnym hukiem opadają na ziemię, nam – świadkom narodzin kapitalizmu, dobrobytu i ery dominacji sieci - należy szukać jedynie wśród emerytów i rencistów, którzy za pomocą wspomnień, są w stanie wydrapać zachwyt i siarkę z przedsionków serca. A choć Dead Can Dance, do młodych nie należą, to 12.06.13 w Operze Leśnej w Sopocie, udało im się bez cofania w czasie, sprawić wielu ludziom duchową podróż po niezwykłych miejscach, które przez lata tkali z muzyki

Dead Can Dance to ikony world music, alternatywy spod znaku etno i muzycznej rewolucji. Po wielu latach przerwy znów połączyli siły, by koncertować, nagrywać, cieszyć i przenosić w inne światy. To dzięki nim uczyłem się muzycznej wrażliwości, dostrzegałem dźwięki w ukrytych miejscach, ruinach i lasach; to dzięki nim nabrałem przekonania, że czasem serce potrafi przypominać najgorszy labirynt, a lekki powiew wiatru umie przywołać wspomnienia i oprócz firanek w pokoju, poruszyć myśli w głowie, by łatwiej je było przetransponować na słowa. Przez lata uważnie śledziłem kariery Australijki i Brytyjczyka, i będąc całkowicie szczerym, muszę stwierdzić, że Lisa wyprzedziła byłego partnera o kilka mil. Według mnie Brendan o wiele bardziej skupił się na przeszłości, bo tak jak Ark jest po prostu podrasowanym elektroniką średnim albumem Dead Can Dance bez Lisy, tak też Eye of the hunter to lekko eklektyczny, melancholijno-pozytywny materiał, który moglibyśmy przynajmniej w częściach wrzucić na któryś z krążków duetu lub całkowicie odciąć od ich dokonań bez większego żalu (może oprócz Voyage of Bran). I o ile dyskografia Gerrard obfituje w kompozycje, które stanowią dla słuchacza nie lada zadanie (np. niezwykły Black Opal), to „piosenki” Brendana wywołują w słuchaczu pewną konsternację, zarówno przez swą prostotę – czasami genialną – jak i przez dość rockowy charakter utworów, bazujący często na zwykłych zwrotkach i refrenach. Nie znaczy to, że stworzenia Brendana są słabe i można je po pierwszym przesłuchaniu posłać na rzeź. Wręcz przeciwnie. Po prostu pomimo tego, że są czasami nieco trudniejsze lub nieco prostsze, to na pewno nie umywają się do DCD z lat 1990 - 1998. A zważając na to, miałem świadomość, że w Sopocie usłyszę połączenie przeszłości z przyszłością, skupione w teraźniejszość skroploną w formie o nazwie Anastasis, które w zeszłym roku sporo namieszało na muzycznym rynku. A choć wiele osób uważa, że jest to najgorsze dzieło Śmierci, która umie tańczyć, to i tak oprócz kilku krążków nie było w zeszłym roku płyty, która wzbudzałaby we mnie tyle emocji. Za sprawą urodzinowego prezentu otrzymałem bilet do Sopotu i muszę przyznać, że koncert okazał się wydarzeniem, na które warto było czekać 15 lat.

Występ rozpoczął się punktualnie o 19:30 od półgodzinnego setu Davida Kuckhermanna, grającego na trzech handpanach. Niezwykła muzyka stworzona na instrumentach znanych także pod nazwą "latających spodków", brzmiała wyjątkowo dobrze wśród zieleni, do której zdawała się być stworzona. Kuckhermannowi przypadła niezbyt wdzięczna rola supportu przed grupą, która posiada niezwykle wiernych słuchaczy, żeby nie powiedzieć wyznawców, ale wywiązał się z tego wyśmienicie. Pomimo tego, że podczas krótkiego, pięcioutworowego recitalu Davida, Opera, przypominając mrowisko, ciągle wypełniała się ludźmi, gwarem i piwem, to można było wysupłać z jego muzyki kilka interesujących momentów, wśród których wymienić można chociażby klimatyczną kompozycję w arabskiej skali czy też zamianę handpanów na libański instrument perkusyjny, którego nazwa oznacza wieżę lub śmierć, o przyjemnym, nieco przytłumionym dźwięku i szeleszczących dzwonkach.

Po dwudziestej Opera wypełniona była już po brzegi; nie tylko ludźmi, ale też zielenią, która z każdą chwilą pogrążała się w mroku. Spomiędzy liści słała w stronę publiczności tajemnicze szepty i szelesty. Naprawdę niezwykle było obserwować jak podczas występu jednej z ulubionych formacji, która adkrustowała mnie dźwiękami od środka przez ponad połowę życia, przyroda – mająca niezwykłe powiązanie z muzyką Dead Can Dance – tak wyjątkowo oplatała to miejsce, które u większości ludzi wywołuje raczej konotacje z Marylą Rodowicz i Rysiem Rynkowskim niż Lisą i Brendanem.

„Właściwy” koncert zaczął się o zmierzchu, fani dostąpili błogosławieństwa – na ziemię zeszli Bogowie, a nieliczni „widzowie z przypadku” na chwilę zapomnieli o Tyskim i paluszkach i w końcu zorientowali się, że nie są w Opolu, a za mikrofonem nie stoją Robert Janowski i Mandaryna. Zaczęli wpatrywać się w scenę niczym lemury, bo oto pojawili się bohaterowie wieczoru – oprócz Brendana Perry'ego i Lisy Gerrard, ubranej w długi płaszcz kojarzący się trochę z istotą podróżującą po dawnych krainach, mogliśmy posłuchać też basisty Richarda Yale'a, perkusisty Dana Gressona, Astrid Williamson oraz Julesa Maxwella obsługujących instrumenty klawiszowe i chórki, a także wspomnianego wyżej multiperkusisty Davida Kuckchermana, który rewelacyjnie otworzył wieczór. I choć gwiazdy wiedziały doskonale, że wszyscy w Operze przyszli posłuchać przede wszystkim ich duetu, to każdy muzyk podczas występu był niezbędną częścią organizmu.

Trzeba przyznać, że otwierające płytę Anastasis i koncertowy set Children of the sun, to utwór idealny na początek. Mocny, soczysty i gęsty, z lekką nutą psychodelii. Rozpoczęli. I trach! Coś było nie tak. Do uszy zaczęły zlatywać bzyczące owady. Szybko można było się zorientować, że nagłośnienie tego wieczoru będzie wyjątkowo toporne, a ludzie odpowiedzialni za jakość dźwięku, zapewne poprzedniego wieczoru zapijali robaka, bo w powietrzu unosiły się dudniące basy, trzaski i schowane za mgłą instrumenty. Zacząłem trochę współczuć ludziom, którzy siedzieli z przodu, bo z doświadczenia wiem, że źle podane waty potrafią zabić nawet najbardziej udany koncert. Na szczęście siedzieliśmy z tyłu, więc po wydłubaniu kilku pszczół z ucha, pozostało skupić się na innych, licznych walorach występu.

Kolejnym utworem był Agape – zgrabna kompozycja w pustynnym klimacie, przywodząca trochę na myśl solowe dokonania Brendana – na żywo zabrzmiała naprawdę wybornie, choć przeszkadzała źle nagłośniona perkusja Dana Gressona, którego stopa, zamiast wprowadzać w trans, produkowała techno w zwolnionym tempie. Następny w kolejności Rakim, w którym Lisa zagrała moją ulubioną partię na yang t'chin, rozłożył mnie na łopatki, a końcówka i niezwykły tego dnia wokal Brendana śpiewającego: „Favored rhymes to find hope / In the sands of life / sins forgotten”, zdawały się naprawdę rozgrzeszać, czyścić i zarazem dawać nadzieję.

Kiko
, rozpoczynający się od niskich, basowych tonów i Amnesia inkrustowana mroczną partią pianina, to piękne i ciężkie utwory – dwa chmurne klejnoty – bardzo ciemne i poskręcane jak korzenie w lasach równikowych. Bliżej im kompozycyjnie do najnowszych dokonań Arcany (która nota bene inspiruje się właśnie DCD) niż wcześniejszych osiągnięć duetu, ale tak jak pozostałe kompozycje z Anastasis – Nerika, Opium i All in the good time – czarne, tęskne ballady, oniryczne podróże po ambientowych i orkiestrowych rejonach, wspierane ciepłym i głębokim głosem Perry'ego oraz silnym, wpływającym w kosmiczne rejestry wokalem Lisy i Astrid Williamson, sprawdziły się doskonale podczas koncertu.
Kompozycje, które potrafią przywołać nie tylko dobre wspomnienia, ale też pozytywne wyobrażenia, nie mające patetycznych zapędów i dramatycznych zwrotów akcji, cenię sobie niezwykle wysoko. Mam w pamięci kilka utworów, które w sekundę przenoszą mnie daleko od miejsc, w których je słyszę. Tak właśnie jest z Sanvean z doskonałego albumu Lisy – The mirror pool. Tego dnia zabrzmiało kosmicznie i oprócz ciarek na plecach, setek obrazów pod powiekami, kompozycja zapodała mi tego wieczoru odlot jak po najlepszych prochach. Głos Gerrard jest jak skalpel, lek i bandaż – odcina zepsute części, leczy i owija rany jak zimozielony bluszcz. Wokalistka zdaje sobie sprawę, że nie trzeba używać słów, które mają konkretne znaczenie, bo samo brzmienie improwizowanych fraz jest w stanie zahipnotyzować, uspokoić lub pobudzić, czego najlepszym przykładem jest właśnie Sanvean.

Cieszę się, że usłyszałem kilka starszych kompozycji takich jak Black Sun z Aion czy The Host of Seraphim z Serpent's egg, zaśpiewany przez Lisę w duecie z Brendanem czy Cantarę z Within the realm of a dying sun. Zabrakło Severance, na który czekałem z jakąś głupią nadzieją, choć znałem doskonale set z Wrocławia. Usłyszeliśmy też Ime prezakias autorstwa greczynki Rozy Eskenazi oraz jedną z moich ulubionych kompozycji The Ubiquitous Mr. Lovegrove z Into the labirynth, który jest moim zdecydowanym faworytem wśród longplayów grupy. Brendan nieco podrasował utwór, jeśli idzie o wokalizy i muszę przyznać, że wyszło to idealnie. Tego wieczoru jego głos po prostu miażdżył i koił zarazem.
Warto wspomnieć o wizualizacjach, które do wielu gwiazd światowego formatu pasowałyby jak miś Koralgol do Melancholii, jednak gdy mowa o Dead Can Dance, odnoszę wrażenie, że im mniej stosują kolorowych światełek i wiercących się ledów, tym lepiej. Trudno to jakoś rozsądnie nazwać, ale wizualizacje wydawały się zwyczajnie mądre w swojej prostocie – zespół zdaje sobie sprawę, że podczas ich występów najważniejsza dla fanów jest muzyka, a nie blichtr i pastelowe jarmarki. Dobrze dostosowane kolory tańczyły najpierw na scenie, a potem wśród ciemnych liści, tworząc niepowtarzalny klimat, który zrekompensował kroczące między rzędami panie-dystrybutory.

Dość ciekawie wyszedł utwór Dreams Made Flesh z albumu It'll end in tears i obowiązkowy cover Tima Buckleya – Song to the siren, brutalnie przerwany w sektorze P przez porykiwania ochrony: „Bo zara zabiere wszystkie kamery! Nie robić zdjęć! Zara wezmę!”. Tym samym muszę wspomnieć, że zachowanie ochroniarzy, którzy niczym pracownicy Politbiura, bardzo ściśle przestrzegali regulaminu, było czasami skandaliczne, choć niestety w pewnej części zrozumiałe. Po prostu szkoda, że w czasach, gdy większa część promocji zespołów odbywa się za pomocą sieci, zdjęć i nagrań fanów z komórek, co stanowi też dla fandomu osobliwą pamiątkę, do której dostęp ma w dużej mierze autor i grono znajomych/forumowiczów, zakazano tak surowo korzystać z urządzeń elektronicznych. Rozumiem zatrzymywanie ludzi z kamerami, rozumiem wyprowadzanie pijanych idiotów, którzy udają wilki, ale do licha, dlaczego telefony? Cóż było poradzić, dostosowałem się – zrobiłem tylko osiem zdjęć i raz włączyłem dyktafon.

Ostatnim bisem tego wieczoru, nagrodzonym owacjami na stojąco, był fenomenalny Return of the She-King o wyraźnych inspiracjach celtyckich, zaprawiony sosem, którym zwykle polewa się soundtracki – patetyczne partie smyków, malowanie dźwiękiem, podniosłe rytmy. Utwór wywoływał oczywiste skojarzenia ze średniowieczem, zielonymi pejzażami i armią wracającą przez góry z dalekiej wyprawy i był godnym zakończeniem fenomenalnego wieczoru.

A skoro o powrotach mowa, to i ja poczułem się jakbym wrócił do miejsca, w którym czułem się naprawdę dobrze, bezpiecznie, niezwykle. Ponad półtorej godziny muzyki, która zbudowała we mnie więcej, niż mogłem się spodziewać po dźwiękach, sprawiło mi po prostu przyjemność, która na długo zostanie zapisana, jako jedno z najlepszych przeżyć koncertowych, i odważę się to powiedzieć – duchowych – w moim życiu. A choć nie było idealnie, nie było ogromnej energii bijącej ze sceny i błędy przemykały po strunach głosowych, to tak naprawdę liczyło się tylko to, co działo się we wnętrzach uwielbiających DCD fanów. Podczas Cantary, Kiko czy Host of Seraphim, każdy przemierzał własną pustynię, podróżował po ścieżkach przeszłości i pływał w miejscach, do których nikt oprócz nas samych nie ma dostępu. Chyba tym należy tłumaczyć fenomen grupy, która zgromadziła pod dachem Opery Leśnej wielopokoleniowe tłumy, tak samo jak robi to na całym świecie w setkach innych sal koncertowych, gdzie wyczuć można skupienie, szacunek, podniosłość i może pewien unikalny rodzaj modlitwy (?). Już dawno temu nabrałem przekonania, że Dead Can Dance znalazło sposób, by dotrzeć do korzenia muzyki, do archetypicznej części mózgu, której dziś rzadko używamy, a która odpowiada za odbieranie dźwięków sprzed setek lub tysięcy lat. Na własne uszy przekonałem się, że Dead Can Dance to zespół przeznaczony do trwania, którego płyty będą nadal wirowały w odtwarzaczach, gdy ich twórcy już dawno zatańczą ze śmiercią.

Podobno w 1994 roku w Los Angeles policja aresztowała mężczyznę, który przebrany za Kostuchę, stał w oknach starszych ludzi z kosą w ręku i straszył ich rychłym końcem. Wynika z tego, że Śmierć potrafi nie tylko tańczyć i śpiewać, ale też bawiąc się kształtować, rozgrzebywać i muskać pierwotne emocje. Tak jak w Sopocie.



4 komentarze:

Anonimowy pisze...

z 4 koncertów DCD na którym byłem, tylko w Sopocie nie było wyczekiwania w ciszy, aż pojawią się na scenie, tylko w Sopocie ludzie rozmawiali na supporcie, tylko w Sopocie słuchacze pili piwo i zajadali popcorn podczas koncertu, tylko w Sopocie ochrona latała jak sto potępieńców, tylko w Sopocie zjechało się tyle przypadkowych osób nie czekających na bisy. Brakowało mi intymności, która była w Kongresowej

Linteath pisze...

dla kogoś, kto był na tylu koncertach, te fakty mogące doprowadzić jedynie do wkurwienia, są całkowicie zrozumiałe. ja byłem na DCD po raz pierwszy i po prostu starałem się wycisnąć z tego owocu jak najwięcej soku ;) a piwo, popcorn, kiełbasa z gryla..cóż..nadmorska atmosfera ;/

Kopacz pisze...

Ciekawe i ładnie napisane sprawozdanie. Zazdroszczę mocarnie koncertu. W Londynie nim zdążyłem pierdnąć już wszystkie bilety zostały wyprzedane:(
Pozdrawiam.

Linteath pisze...

z tego co wiem, nowa płyta + trasa ma być w przyszłym roku, więc mam nadzieję, że dożyją. I my razem z nimi ;)

Prześlij komentarz