Dead Can Dance w
Sopocie, 12.06.2013
W czasach, gdy w
muzyce trudno doszukać się oryginalności, kiedy na palcach jednej
ręki można policzyć twórców, którzy gotują słuchaczom krew w
żyłach, a takich dzięki którym szczęki z głośnym hukiem
opadają na ziemię, nam – świadkom narodzin kapitalizmu,
dobrobytu i ery dominacji sieci - należy szukać jedynie wśród
emerytów i rencistów, którzy za pomocą wspomnień, są w stanie
wydrapać zachwyt i siarkę z przedsionków serca. A choć Dead Can
Dance, do młodych nie należą, to 12.06.13 w Operze Leśnej w
Sopocie, udało im się bez cofania w czasie, sprawić wielu ludziom
duchową podróż po niezwykłych miejscach, które przez lata
tkali z muzyki
Dead Can Dance to ikony
world music, alternatywy spod znaku etno i muzycznej rewolucji. Po
wielu latach przerwy znów połączyli siły, by koncertować,
nagrywać, cieszyć i przenosić w inne światy. To dzięki nim
uczyłem się muzycznej wrażliwości, dostrzegałem dźwięki w
ukrytych miejscach, ruinach i lasach; to dzięki nim nabrałem
przekonania, że czasem serce potrafi przypominać najgorszy
labirynt, a lekki powiew wiatru umie przywołać wspomnienia i oprócz
firanek w pokoju, poruszyć myśli w głowie, by łatwiej je było
przetransponować na słowa. Przez lata uważnie śledziłem kariery
Australijki i Brytyjczyka, i będąc całkowicie szczerym, muszę
stwierdzić, że Lisa wyprzedziła byłego partnera o kilka mil.
Według mnie Brendan o wiele bardziej skupił się na przeszłości,
bo tak jak Ark jest po prostu podrasowanym elektroniką
średnim albumem Dead Can Dance bez Lisy, tak też Eye of the
hunter to lekko eklektyczny, melancholijno-pozytywny materiał,
który moglibyśmy przynajmniej w częściach wrzucić na któryś z
krążków duetu lub całkowicie odciąć od ich dokonań bez
większego żalu (może oprócz Voyage of Bran). I o ile
dyskografia Gerrard obfituje w kompozycje, które stanowią dla
słuchacza nie lada zadanie (np. niezwykły Black Opal), to
„piosenki” Brendana wywołują w słuchaczu pewną konsternację,
zarówno przez swą prostotę – czasami genialną – jak i przez
dość rockowy charakter utworów, bazujący często na zwykłych
zwrotkach i refrenach. Nie znaczy to, że stworzenia Brendana są
słabe i można je po pierwszym przesłuchaniu posłać na rzeź.
Wręcz przeciwnie. Po prostu pomimo tego, że są czasami nieco
trudniejsze lub nieco prostsze, to na pewno nie umywają się do DCD
z lat 1990 - 1998. A zważając na to, miałem świadomość, że w
Sopocie usłyszę połączenie przeszłości z przyszłością,
skupione w teraźniejszość skroploną w formie o nazwie Anastasis,
które w zeszłym roku sporo namieszało na muzycznym rynku. A choć
wiele osób uważa, że jest to najgorsze dzieło Śmierci, która
umie tańczyć, to i tak oprócz kilku krążków nie było w zeszłym
roku płyty, która wzbudzałaby we mnie tyle emocji. Za sprawą
urodzinowego prezentu otrzymałem bilet do Sopotu i muszę przyznać,
że koncert okazał się wydarzeniem, na które warto było czekać
15 lat.
Występ rozpoczął się
punktualnie o 19:30 od półgodzinnego setu Davida Kuckhermanna,
grającego na trzech handpanach. Niezwykła muzyka stworzona na
instrumentach znanych także pod nazwą "latających spodków",
brzmiała wyjątkowo dobrze wśród zieleni, do której zdawała się
być stworzona. Kuckhermannowi przypadła niezbyt wdzięczna rola
supportu przed grupą, która posiada niezwykle wiernych słuchaczy,
żeby nie powiedzieć wyznawców, ale wywiązał się z tego
wyśmienicie. Pomimo tego, że podczas krótkiego, pięcioutworowego
recitalu Davida, Opera, przypominając mrowisko, ciągle wypełniała
się ludźmi, gwarem i piwem, to można było wysupłać
z jego muzyki kilka interesujących momentów, wśród których
wymienić można chociażby klimatyczną kompozycję w arabskiej
skali czy też zamianę handpanów na libański instrument
perkusyjny, którego nazwa oznacza wieżę lub śmierć, o
przyjemnym, nieco przytłumionym dźwięku i szeleszczących
dzwonkach.
Po dwudziestej Opera
wypełniona była już po brzegi; nie tylko ludźmi, ale też
zielenią, która z każdą chwilą pogrążała się w mroku.
Spomiędzy liści słała w stronę publiczności tajemnicze szepty i
szelesty. Naprawdę niezwykle było obserwować jak podczas występu
jednej z ulubionych formacji, która adkrustowała mnie dźwiękami
od środka przez ponad połowę życia, przyroda – mająca
niezwykłe powiązanie z muzyką Dead Can Dance – tak wyjątkowo
oplatała to miejsce, które u większości ludzi wywołuje raczej
konotacje z Marylą Rodowicz i Rysiem Rynkowskim niż Lisą i
Brendanem.
„Właściwy” koncert
zaczął się o zmierzchu, fani dostąpili błogosławieństwa – na
ziemię zeszli Bogowie, a nieliczni „widzowie z przypadku” na
chwilę zapomnieli o Tyskim i paluszkach i w końcu zorientowali się,
że nie są w Opolu, a za mikrofonem nie stoją Robert Janowski i
Mandaryna. Zaczęli wpatrywać się w scenę niczym lemury, bo oto
pojawili się bohaterowie wieczoru – oprócz Brendana Perry'ego i
Lisy Gerrard, ubranej w długi płaszcz kojarzący się trochę z
istotą podróżującą po dawnych krainach, mogliśmy posłuchać
też basisty Richarda Yale'a, perkusisty Dana Gressona, Astrid
Williamson oraz Julesa Maxwella obsługujących instrumenty
klawiszowe i chórki, a także wspomnianego wyżej multiperkusisty
Davida Kuckchermana, który rewelacyjnie otworzył wieczór. I choć
gwiazdy wiedziały doskonale, że wszyscy w Operze przyszli posłuchać
przede wszystkim ich duetu, to każdy muzyk podczas występu był
niezbędną częścią organizmu.
Trzeba przyznać, że
otwierające płytę Anastasis i koncertowy set Children of
the sun, to utwór idealny na początek. Mocny, soczysty i gęsty,
z lekką nutą psychodelii. Rozpoczęli. I trach! Coś było nie tak.
Do uszy zaczęły zlatywać bzyczące owady. Szybko można było się
zorientować, że nagłośnienie tego wieczoru będzie wyjątkowo
toporne, a ludzie odpowiedzialni za jakość dźwięku, zapewne
poprzedniego wieczoru zapijali robaka, bo w powietrzu unosiły się
dudniące basy, trzaski i schowane za mgłą instrumenty. Zacząłem
trochę współczuć ludziom, którzy siedzieli z przodu, bo z
doświadczenia wiem, że źle podane waty potrafią zabić nawet
najbardziej udany koncert. Na szczęście siedzieliśmy z tyłu, więc
po wydłubaniu kilku pszczół z ucha, pozostało skupić się na
innych, licznych walorach występu.
Kolejnym utworem był
Agape – zgrabna kompozycja w pustynnym klimacie, przywodząca
trochę na myśl solowe dokonania Brendana – na żywo zabrzmiała
naprawdę wybornie, choć przeszkadzała źle nagłośniona perkusja
Dana Gressona, którego stopa, zamiast wprowadzać w trans,
produkowała techno w zwolnionym tempie. Następny w kolejności
Rakim, w którym Lisa zagrała moją ulubioną partię na yang
t'chin, rozłożył mnie na łopatki, a końcówka i niezwykły tego
dnia wokal Brendana śpiewającego: „Favored rhymes to find hope
/ In the sands of life / sins forgotten”, zdawały się
naprawdę rozgrzeszać, czyścić i zarazem dawać nadzieję.
Kiko,
rozpoczynający się od niskich, basowych tonów i Amnesia
inkrustowana mroczną partią pianina, to piękne i ciężkie utwory
– dwa chmurne klejnoty – bardzo ciemne i poskręcane jak korzenie
w lasach równikowych. Bliżej im kompozycyjnie do najnowszych
dokonań Arcany (która nota bene inspiruje się właśnie DCD) niż
wcześniejszych osiągnięć duetu, ale tak jak pozostałe kompozycje
z Anastasis – Nerika, Opium i All in the good time
– czarne, tęskne ballady, oniryczne podróże po ambientowych i
orkiestrowych rejonach, wspierane ciepłym i głębokim głosem
Perry'ego oraz silnym, wpływającym w kosmiczne rejestry wokalem
Lisy i Astrid Williamson, sprawdziły się doskonale podczas
koncertu.
Kompozycje, które
potrafią przywołać nie tylko dobre wspomnienia, ale też pozytywne
wyobrażenia, nie mające patetycznych zapędów i dramatycznych
zwrotów akcji, cenię sobie niezwykle wysoko. Mam w pamięci kilka
utworów, które w sekundę przenoszą mnie daleko od miejsc, w
których je słyszę. Tak właśnie jest z Sanvean z
doskonałego albumu Lisy – The mirror pool. Tego dnia
zabrzmiało kosmicznie i oprócz ciarek na plecach, setek obrazów
pod powiekami, kompozycja
zapodała mi tego wieczoru odlot jak po najlepszych prochach. Głos
Gerrard jest jak skalpel, lek i bandaż – odcina zepsute części,
leczy i owija rany jak zimozielony bluszcz. Wokalistka zdaje sobie
sprawę, że nie trzeba używać słów, które mają konkretne
znaczenie, bo samo brzmienie improwizowanych fraz jest w stanie
zahipnotyzować, uspokoić lub pobudzić, czego najlepszym przykładem
jest właśnie Sanvean.
Cieszę się, że
usłyszałem kilka starszych kompozycji takich jak Black Sun z
Aion czy The Host of Seraphim z Serpent's egg,
zaśpiewany przez Lisę w duecie z Brendanem czy Cantarę z
Within the realm of a dying sun. Zabrakło Severance,
na który czekałem z jakąś głupią nadzieją, choć znałem
doskonale set z Wrocławia. Usłyszeliśmy też Ime prezakias
autorstwa greczynki Rozy Eskenazi oraz jedną z moich ulubionych
kompozycji The Ubiquitous Mr. Lovegrove z Into the
labirynth, który jest moim zdecydowanym faworytem wśród
longplayów grupy. Brendan nieco podrasował utwór, jeśli idzie o
wokalizy i muszę przyznać, że wyszło to idealnie. Tego wieczoru
jego głos po prostu miażdżył i koił zarazem.
Warto wspomnieć o
wizualizacjach, które do wielu gwiazd światowego formatu pasowałyby
jak miś Koralgol do Melancholii, jednak gdy mowa o Dead Can Dance,
odnoszę wrażenie, że im mniej stosują kolorowych światełek i
wiercących się ledów, tym lepiej. Trudno to jakoś rozsądnie
nazwać, ale wizualizacje wydawały się zwyczajnie mądre w swojej
prostocie – zespół zdaje sobie sprawę, że podczas ich występów
najważniejsza dla fanów jest muzyka, a nie blichtr i pastelowe
jarmarki. Dobrze dostosowane kolory tańczyły najpierw na scenie, a
potem wśród ciemnych liści, tworząc niepowtarzalny klimat, który
zrekompensował kroczące
między rzędami panie-dystrybutory.
Dość ciekawie wyszedł
utwór Dreams Made Flesh z albumu It'll end in tears i
obowiązkowy cover Tima Buckleya – Song to the siren,
brutalnie przerwany w sektorze P przez porykiwania ochrony: „Bo
zara zabiere wszystkie kamery! Nie robić zdjęć! Zara wezmę!”.
Tym samym muszę wspomnieć, że zachowanie ochroniarzy, którzy
niczym pracownicy Politbiura, bardzo ściśle przestrzegali
regulaminu, było czasami skandaliczne, choć niestety w pewnej
części zrozumiałe. Po prostu szkoda, że w czasach, gdy większa
część promocji zespołów odbywa się za pomocą sieci, zdjęć i
nagrań fanów z komórek, co stanowi też dla fandomu osobliwą
pamiątkę, do której dostęp ma w dużej mierze autor i grono
znajomych/forumowiczów, zakazano tak surowo korzystać z urządzeń
elektronicznych. Rozumiem zatrzymywanie ludzi z kamerami, rozumiem
wyprowadzanie pijanych idiotów, którzy udają wilki, ale do licha,
dlaczego telefony? Cóż było poradzić, dostosowałem się –
zrobiłem tylko osiem zdjęć i raz włączyłem dyktafon.
Ostatnim bisem tego
wieczoru, nagrodzonym owacjami na stojąco, był fenomenalny Return
of the She-King o wyraźnych inspiracjach celtyckich, zaprawiony
sosem, którym zwykle polewa się soundtracki – patetyczne partie
smyków, malowanie dźwiękiem, podniosłe rytmy. Utwór
wywoływał oczywiste skojarzenia ze średniowieczem, zielonymi
pejzażami i armią wracającą przez góry z dalekiej wyprawy i był
godnym zakończeniem fenomenalnego wieczoru.
A skoro o powrotach
mowa, to i ja poczułem się jakbym wrócił do miejsca, w którym
czułem się naprawdę dobrze, bezpiecznie, niezwykle. Ponad półtorej
godziny muzyki, która zbudowała we mnie więcej, niż mogłem się
spodziewać po dźwiękach, sprawiło mi po prostu przyjemność,
która na długo zostanie zapisana, jako jedno z najlepszych przeżyć
koncertowych, i odważę się to powiedzieć – duchowych – w moim
życiu. A choć nie było
idealnie, nie było ogromnej energii bijącej ze sceny i błędy
przemykały po strunach głosowych, to tak naprawdę liczyło się
tylko to, co działo się we wnętrzach uwielbiających DCD fanów.
Podczas Cantary, Kiko czy Host of Seraphim,
każdy przemierzał własną pustynię, podróżował po ścieżkach
przeszłości i pływał w miejscach, do których nikt oprócz nas
samych nie ma dostępu. Chyba tym należy tłumaczyć fenomen grupy,
która zgromadziła pod dachem Opery Leśnej wielopokoleniowe tłumy,
tak samo jak robi to na całym świecie w setkach innych sal
koncertowych, gdzie wyczuć można skupienie, szacunek, podniosłość
i może pewien unikalny rodzaj modlitwy (?). Już dawno temu nabrałem
przekonania, że Dead Can Dance znalazło sposób, by dotrzeć do
korzenia muzyki, do archetypicznej części mózgu, której dziś
rzadko używamy, a która odpowiada za odbieranie dźwięków sprzed
setek lub tysięcy lat. Na własne uszy przekonałem się, że Dead
Can Dance to zespół przeznaczony do trwania, którego płyty będą
nadal wirowały w odtwarzaczach, gdy ich twórcy już dawno zatańczą
ze śmiercią.
Podobno w 1994 roku w
Los Angeles policja aresztowała mężczyznę, który przebrany za
Kostuchę, stał w oknach starszych ludzi z kosą w ręku i straszył
ich rychłym końcem. Wynika z tego, że Śmierć potrafi nie tylko
tańczyć i śpiewać, ale też bawiąc się kształtować,
rozgrzebywać i muskać pierwotne emocje. Tak jak w Sopocie.