tag:blogger.com,1999:blog-88056180657198183762024-03-13T20:11:00.374+01:00Szeptak. Sen o rzeczach pięknych i takich sobieUnknownnoreply@blogger.comBlogger27125tag:blogger.com,1999:blog-8805618065719818376.post-4497493839350199952015-12-27T22:53:00.001+01:002015-12-27T23:00:40.692+01:00Ice Story Blog<div style="text-align: justify;">
Drodzy nieliczni czytelnicy Szeptaka. Gdyby ktoś chciał poczytać historie z północy, które rozmyślnie usunąłem z bloga, może udać się na nowego bloga o nazwie: <a href="http://www.icestory.pl/" target="_blank">ICE STORY </a> :) Znajdziecie tam nie tylko moje stare opowieści z Norwegii, ale też słuchowiska, ciekawostki i całą masę informacji, które mogą się Wam przydać przed podróżą na Islandię czy odwiedzając Oslo na weekend..:)</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Zapraszam! </div>
<div style="text-align: justify;">
<a href="http://www.icestory.pl/">www.icestory.pl</a><br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="http://www.icestory.pl/" target="_blank"><img border="0" height="101" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgdI07sqbdaVqE-Cssvbx8c4nTp5mTi8HsfxQabwhcDy5rlvy-Y-czzQVrL0C8ptudenaSzpmSwpCS_cFfv7t7-8YZe_DUrHaXpo_hyms3ik5tKpVT7-yRTPgByJ-kSBmykLhTRffycMmY/s320/head.jpg" width="320" /></a></div>
<br /></div>
Unknownnoreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-8805618065719818376.post-75650910314707379232015-06-27T23:46:00.004+02:002015-07-05T11:26:21.146+02:00Zagłada do kolekcji<div style="font-family: arial, sans-serif; font-size: 12.8000001907349px; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<b style="font-size: 12.8000001907349px;"><span style="color: #f3f3f3;">Wszystko się kiedyś skończy. Wszystko kiedyś umrze. Nawet dzieci to wiedzą i nie mogą spać po nocach, gdy uświadamiają sobie, że babcia już nigdy nie zrobi chleba z dżemorem. Upadło nawet skandowane na stadionie narodowym „nic się nie stało”, choć wszyscy sądzili, że będzie wieczne. A w najnowszej książce Piotra Patykiewicza po raz kolejny kończy się świat i choć są w nim nadal nieliczni potomkowie Adama i Ewy, to oprócz nich pojawiło się coś jeszcze. Coś, co sprowadza nagi strach na nurzających się w śnieżnej pustyni niedobitków ludzkiej rasy</span></b></div>
<div align="JUSTIFY" style="font-family: arial, sans-serif; font-size: 12.8000001907349px; margin-bottom: 0cm;">
<span style="color: #f3f3f3;"><br /></span></div>
<div align="JUSTIFY" style="font-family: arial, sans-serif; font-size: 12.8000001907349px; margin-bottom: 0cm;">
<span style="color: #f3f3f3;">Przez ostatnie lata możemy obserwować modę na wichry wiejące po pustkowiach, wymarłe miasta, wieczne śniegi i wypalone słońcem piaski czasu, po których poruszają się jedynie drobne postaci, próbujące przeżyć i przywrócić człowieczeństwu godność, wypełniając przyjemny skądinąd obowiązek - odbudowania populacji sprzed kataklizmu. Wersji, w których jako rasa giniemy, jest tyle, że wymieniać je to jak zacząć liczyć pijane gwiazdy na Mulholland Drive: zombie, meteoryty, choroby, kataklizmy, potwory z morskiego dna, kosmici, broń chemiczna, boska interwencja czy Mango TV. Ludzkość to ma jednak fantazję na pozbycie się ludzkości. Lubię o tym czytać, niekoniecznie jestem wśród tych, którzy chcieliby przeżyć. Zwłaszcza, gdyby ziściła się wizja z „Dopóki nie zgasną gwiazdy”.</span></div>
<div align="JUSTIFY" style="font-family: arial, sans-serif; font-size: 12.8000001907349px; margin-bottom: 0cm;">
<span style="color: #f3f3f3;"><br /></span></div>
<div align="JUSTIFY" style="font-family: arial, sans-serif; font-size: 12.8000001907349px; margin-bottom: 0cm;">
<span style="color: #f3f3f3;">Otóż co się dzieje? Co się stało?! 300 lat temu coś się nieźle zrypało, a ludzie wyginęli bo na ich drodze zaczęły pojawiać się tzw. Świetliki – opętujące dusze dziwne światła, krążące w dolinach, bojące się wyższych partii gór, w których uwito nowe, ludzkie gniazda. Starowiercy uważają, że jest to wina biblijnego Lucyfera, inni szukają naukowych ścieżek by wyjaśnić pochodzenie świateł. Reszta ma to zwyczajnie w dupie, zaadaptowała się do środowiska w jakim żyje, żre na kolację przesmaczne szczury i unika świetlików jako naturalnych wrogów. Przekrój jest widoczny na pierwszy rzut oka. Społeczeństwo jest w powieści Patykiewicza zhierarchizowane, co pozwala nam na łatwiejsze poruszanie się po zastanym świecie. Mamy kapłana, którego prawie nikt nie szanuje, kastę upodlonych mcharzy zbierających opał i parających się wciąganiem dziwnych grzybów, są też myśliwi, drwale, a także złomiarze, którzy ruszają w poszukiwaniu artefaktów po praojcach w ciemne doliny, niegdysiejsze ludzkie siedziby, tchnące śmiercią i tajemnicą. Kobiety powróciły do, powiedzmy, tradycyjnego stylu życia sprzed epoki kamienia łupanego – łatają, gotują, rodzą i są raczej obiektem niż kimś ważnym. Chyba, że dla bohatera powieści – Kacpra, który z rozdziału na rozdział rośnie w oczach jak lokaty w Amber Gold. Trochę miałem pod koniec uczucie, jakbym grał w RPGa, bo zaczęło się od łapania szczurzycy i jej osesków, a skończyło na ratowaniu społeczności. Zdecydowanie za dużo uświadczyłem Deus ex Machina, co wiało trochę mychą. Młody dojrzewa, a my jesteśmy świadkiem wzrostu jego skilli i pedeków. Od zera do bohatera – klasyk, ale naprawdę ładnie podany. Oprócz Kacpra, mamy okazję poznać jego rodzinę, która w powieści odegra niebagatelną rolę. Ważne są też postaci drugoplanowe, gdyż to właśnie one tłumaczą nam jak działa koniec świata w wizji Piotra Patykiewicza.</span></div>
<div align="JUSTIFY" style="font-family: arial, sans-serif; font-size: 12.8000001907349px; margin-bottom: 0cm;">
<span style="color: #f3f3f3;"><br /></span></div>
<div align="JUSTIFY" style="font-family: arial, sans-serif; font-size: 12.8000001907349px; margin-bottom: 0cm;">
<span style="color: #f3f3f3;">Większość czasu poświęconego na lekturę mierzymy się z myślami głównego bohatera i jego emocjami. Na temat uczuć w realiach postaopkaliptycznej przyszłości, wszystko co było do powiedzenia rzekł już McCarthy w „Drodze”, więc nie spodziewałem się niczego, co przeskoczyłoby dokonania Amerykanina. Jednak Patykiewiczowi udało się nie spaść ze sceny i nie potłuc się, a najważniejsze – wykreować świat, mający przede wszystkim duży potencjał scenariuszowy. Oczami wyobraźni widziałem film lub serial oparty o „Dopóki nie zgasną gwiazdy”, jednak trochę dodałbym iskry bohaterom, bo moim zdaniem nie płoną żywym ogniem, a gazówką. Plusem jest jednak to, że wszystko opisane jest bardzo prostym, a jednocześnie ładnym językiem. Miejscami naiwnym i trochę nieżyciowym, sporo tu staropolszczyzny i widać</span><span style="color: #f3f3f3;">, że pisarz ma z tym lekki problem, jednak jeśli weźmiemy pod uwagę konwencję baśni, która moim zdaniem bardzo zgrabnie wdrukowała się pomiędzy wersy, język wydaje się być usprawiedliwiony i lektura naprawdę cieszy. W miarę pozytywnie też wypadły nawiązania do literatury popularnej i klasyki gatunku.. </span></div>
<div align="JUSTIFY" style="font-family: arial, sans-serif; font-size: 12.8000001907349px; margin-bottom: 0cm;">
<span style="color: #f3f3f3;"><br /></span></div>
<div align="JUSTIFY" style="font-family: arial, sans-serif; font-size: 12.8000001907349px; margin-bottom: 0cm;">
<span style="color: #f3f3f3;">Na pewno nie jest to dzieło epokowe, ale z pewnością warto dołączyć je do prywatnej kolekcji zagład ludzkości, bo przecież tak naprawdę każdy byłby szczęśliwy, gdyby po takiej katastrofie została z nim grupka przyjaciół, na których można polegać, a my moglibyśmy w spokoju popatrzeć na puste Krupówki. </span></div>
<div align="JUSTIFY" style="font-family: arial, sans-serif; font-size: 12.8000001907349px; margin-bottom: 0cm;">
<span style="color: #f3f3f3;"><br /></span></div>
<div align="JUSTIFY" style="font-family: arial, sans-serif; font-size: 12.8000001907349px; margin-bottom: 0cm;">
<span style="color: #f3f3f3;">Jak na literaturę postapo Piotr dostaje mocne 6, prawie 7 na dychę.</span></div>
<div align="JUSTIFY" style="font-family: arial, sans-serif; font-size: 12.8000001907349px; margin-bottom: 0cm;">
<span style="color: #f3f3f3;"><br /></span></div>
<div align="JUSTIFY" style="font-family: arial, sans-serif; font-size: 12.8000001907349px; margin-bottom: 0cm;">
<span style="color: #f3f3f3;"><span style="font-size: 12.8000001907349px;">p.s. dziękuję chłopakom z wyd. </span><a href="http://www.wsqn.pl/" style="font-size: 12.8000001907349px;" target="_blank">SQN </a><span style="font-size: 12.8000001907349px;">za książkę ;) </span></span><br />
<span style="color: #f3f3f3;"><span style="font-size: 12.8000001907349px;"><br /></span></span>
<span style="color: #f3f3f3;"><span style="font-size: 12.8000001907349px;"><br /></span></span></div>
<div align="JUSTIFY" style="font-family: arial, sans-serif; font-size: 12.8000001907349px; margin-bottom: 0cm;">
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiTDQvGQOK6BOEAoAwwwY0NNKUZWLsbnwi3t7qV6tsj3sSC1FPw5frp2ngKZd6Cw50BtSQ3708TCrEAizoQpkpXq8vh7P6yyAEabIQgs_WP9QXz_qJ-DU-mqYhzjqJI5uNXR2AkxPMf5Fs/s1600/dnzg.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiTDQvGQOK6BOEAoAwwwY0NNKUZWLsbnwi3t7qV6tsj3sSC1FPw5frp2ngKZd6Cw50BtSQ3708TCrEAizoQpkpXq8vh7P6yyAEabIQgs_WP9QXz_qJ-DU-mqYhzjqJI5uNXR2AkxPMf5Fs/s320/dnzg.jpg" width="214" /></a></div>
<div style="text-align: center;">
<span style="color: #f3f3f3;"><br /></span></div>
</div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjGCYSLZcX2ltOJ8P4YJKd1XSw62Hb0PWORzWI-6197Xu_LQiTJn5v9-MOJTe-UbBn8BoJB5Z5Edj6z5MzrdSjldjr2G1H8zPDVO2rfqOKx-B2qObkOxHuo81RBnnmTCSSBwOKKYAGd4bo/s1600/dnzg.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><span style="color: #f3f3f3;"><br /></span></a></div>
<div align="JUSTIFY" style="color: #222222; font-family: arial, sans-serif; font-size: 12.8000001907349px; margin-bottom: 0cm;">
<br /></div>
Unknownnoreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-8805618065719818376.post-12721644845318606322014-03-05T12:50:00.003+01:002014-03-05T12:50:21.046+01:00zjazd<div style="text-align: justify;">
To były wakacje, chyba '99, Wielkopolska. W lesie nad Wartą stał przedwojenny dom opieki dla osób starszych, zaadaptowany przez miasto na mieszkania. W jednym z nich znajdował się pokój, w którym pierwszy raz usłyszałem tę płytę. Był duszny, nie było tam okien, za to ściany wypełniały plakaty, zdjęcia, głębokie bruzdy, pogwoździowe zadrapania i zapiski, ginące w totalnym chaosie. Było też biurko, książki, Twoje Weekendy, kasety i stary magnetofon Kasprzak, zakurzony pomiędzy przełącznikami, ze złamaną anteną i niewidocznym logo, które ktoś potraktował markerem. Sporo syfu w kątach: puste butelki, słoik z kilkoma petami, zmięte skarpetki, ciężarki i jeszcze więcej poprzegrywanych od kumpli kaset z takimi zespołami jak: Emperor, Moonlight, Wizo, Artrosis, Kat, My Dying Bride itd. Niegdyś był to mój ulubiony rodzaj pokoju. Należał do kuzyna i jego starszego brata. Dziś określilibyście to miejsce mianem meliny, pierdolnika, mordowni, nory - ale musielibyście przyznać, że jak na tamte czasy, była to nora z wygodami.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Grałem tam w szachy z kuzynem i poznawałem tajniki tego leniwego sportu od podstaw, gdyż P. rozłupywał za każdym razem moje niezwykłe posunięcia strategiczne, godne pseudointelektualnego fafarafa. Było dużo gadania o muzyce i pasji P. - matematyce. Były też dowcipy drugiej kategorii, głośno wykrzykiwane teksty Nagłego Ataku Spawacza oraz setki absurdów, które obiecaliśmy sobie zapamiętać by kiedyś zostać gwiazdami estrady, a o których zapominaliśmy na następny dzień. </div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
P. gadał też o narkotykach i ich wpływie na ludzki umysł, przekonywał mnie do trawy, koki, grzybków i, hehe, sterydów. Twierdził, że eksploracja świata po dragach jest nie do okiełznania, samoświadomość skacze na najwyższy level, ciało nie odczuwa zmęczenia, mózg działa jak najlepszy parowiec, strachy i lęki sumują się w najgorszy koszmar, tak samo jak wszystkie pozytywne cechy łączą się w mieszankę nie do zajechania. A zjazdy po tripach to zwykły bulszit, mający odstraszyć i zlikwidować słabsze ogniwo. Nie wierzyłem mu, bo widziałem ten bulszit, gdy P. nie budził się rano, a łóżko w jego pokoju wydawało dźwięk dopiero około 13. Ale coś w tym prawdy było, bo kuzyn miał łeb do zagadek i rozwiązywał Mensę w kilkanaście sekund. No ale nie przekonał mnie, choć starał się długo. </div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Jako początkujący straight edge'owiec, twierdziłem że nie potrzebuję chemicznego gówna, by mieć tripy. P. zgodził się ze mną po części, powiedział że miał kilka razy odlot po muzyce, ale po jednej płycie w szczególności. Z ogólnego syfu, przekopując się przez skarpetki i kartki z tekstami Sabbathów i Type O Negative, wyjął starą kasetę firmy "no name", bez pudełka, poklejoną od taśmy klejącej, piwa czy innego świństwa. Było na niej napisane markerem, wielkimi literami APHEX. A po drugiej stronie SAW II. P. zgasił światło i odpalił Kasprzaka. To co wtedy przeżyłem, milcząc przez dwie godziny, tak jak kazał, to co przelatywało pod powiekami, co śniłem, gdy przysypiałem i co czułem w żołądku, zmieniło mnie na stałe. Cała świadomość, kolory, światło, głębia ostrości, odczuwanie, parametry, słabości, kreatywność, radość i przede wszystkim smutek. Wszystko. </div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Dwie godziny później miałem zjazd.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: center;">
<a href="https://www.youtube.com/watch?v=bii-CXEGviU" target="_blank">APHEX - SAW II</a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://www.youtube.com/watch?v=bii-CXEGviU" target="_blank"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhGqPV4q2D090QsH5qZ1UXelDOB6HVAvx8XrU81uLHnDicYXWEyEx9HLcCKUEQ1DbsUGwcusTbwG4aH9hF-ounoKE_BIGbIdKl1ofsttoC3FKuTzmOhbNInQeNghEAON3JKzWihlO9G6D0/s1600/sawII.jpg" height="320" width="320" /></a></div>
<div style="text-align: center;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
Unknownnoreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-8805618065719818376.post-63091531014026068482014-02-17T14:04:00.002+01:002014-02-17T14:04:57.049+01:00black is my happy colour<div style="text-align: justify;">
dziś nieśmiesznie.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
byłem dziwnym dzieckiem. nie znowu takim, o którym mówi się w szkole "ten kutasiarz", ale takim którego się specjalnie nie lubi, bo nie robi tego samego, co setka innych zjebów, chcąca pokazać że ma większego siusiaka. po prostu miałem najzwyklejsze w świecie wrażenie, że coś jest ze mną rili nie tak. przykładów były dziesiątki, ale niedawno przypomniałem sobie jeden wyjątkowy, z bardzo wczesnego dziecięctwa, gdy obok łóżka leżały jeszcze książki Bahdaja i nieopatrznie zakupiony przez ojca Szninkiel, z którego dowiedziałem się do czego mogą służyć cycki. w owym czasie, oprócz tego co u każdego 8-letniego chłopca, działy się u mnie rzeczy dziwne. po kolejnych pogrzebach dziadków, babć i ciotek, zacząłem popadać w paranoję. piekielnie bałem się tego, że umrę, wyobrażałem sobie własną śmierć na setki sposobów, a w konsekwencji imaginowałem również, co nastąpi po niej. nie potrafiłem stworzyć konkretnego obrazu nieba, więc do głowy nie przychodziło nic innego jak dalsza egzystencja w trumnie. zakrywałem się pościelą i podczas zasypiania udawałem trupa. otwierałem wtedy oczy i wpatrywałem się w ciemność. gdy brakowało tlenu, podnosiłem kołdrę i wpuszczałem trochę świeżego powietrza, ale zakrywałem oczy, by nie widzieć światła latarni wsączającego się do pokoju. nastawiałem ucho na dźwięki domu: tykanie zegara, pochrapywanie ojca w drugim pokoju, skaczącego po półkach kota, ciężką pracę konstrukcji budynku. i wyobrażałem sobie, że w grobie już nic nie usłyszę, że śmierć to ostateczna cisza i ten rodzaj ciemności, z którego nie ma ucieczki. nie podniosę pościeli, gdy zacznę się dusić albo będzie brakować światła. i wtedy zaczynałem płakać. nad sobą i nad tymi, którzy są już w swoich ciemnościach.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
na ten koncert, przyznam szczerze, nie chciało mi się iść. na zewnątrz od kilku dni pada śnieg z gatunku tych najgorszych - deszczowy, mokry, tłusty, taki który przesączy się przez najlepsze buty i załatwia ci przeziębienie jak Provident pożyczki - bez zbędnych formalności i grzebania w karcie choroby. poza tym sennie, jak to w mieście, w którym jesteś rozczarowany nawet gdy niczego nie oczekujesz. </div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
przed wejściem na salę poproszono nas o wyłączenie telefonów, po czym trzech młodych, uprzejmych dżentelmenów zaczęło wprowadzać widownię, po 4 sztuki, do kompletnie ciemnego pomieszczenia po specjalnie przygotowanych torach, które przemierzali w skarpetkach, by czuli gdzie stawiają stopy. rozlokowano nas na niewidocznych krzesłach i kazano czekać. dość długo. minuty płynęły, a pochłonięty mrokiem mózg zaczął powoli tworzyć mapę miejsca, rodzącą się z dźwięków: skrzypów, tupania, rozmów, kaszlnięć czy drapania po tyłkach. nie miałem pościeli, zaczęło się robić duszno.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
z ciszy wypłynęły w końcu niewidzialne instrumenty: skrzypce, wiolonczela i fortepian. z otwartymi oczami, choć w rzeczywistości z zamkniętymi, słuchałem m.in. cudownej muzyki Peterisa Vasksa i jakichś nieznanych kompozytorów z szerokiego pogranicza baroku i współczesności. dopadło mnie od razu uczucie niemożności ucieczki z tego miejsca, niemożności wyłączenia dźwięku, a co za tym idzie, totalnego wchłonięcia przez muzykę, pobytu w pustce i pełni jednocześnie. w tak niezwykłych okolicznościach przyrody trudno skupić się na czymś innym niż muzyka i własne myśli. zwłaszcza, gdy dźwięk staje się doświadczeniem czysto fizycznym, gdy czujesz, że dostajesz w mordę od skrzypiec, gdy dźwięki wiolonczeli wprawiają w wibracje migdałki, a podbrzusze rozsadzają klawisze fortepianu. pod powiekami zaczęły pojawiać się pejzaże, setki landskejpów, jakie zapisały się w ciągu życia w mózgu. a potem dziesiątki, setki osób oraz pierdyliard uczuć i myśli, skotłowanych w chaosie, który o dziwo zaczął się pod koniec koncertu układać w niespodziewaną mozaikę. </div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
miałem wrażenie, że wszystkich na sali ogarnęło uczucie bezpieczeństwa, intymności, że są sami ze sobą, że każdy dostał się do swojego prywatnego kokonu, w którym rozwinie poczwarkę w wymarzoną postać. tak i ja - kręcąc głową, relaksując się, odpływając co chwilę, czułem jakbym słuchał muzyki we wspomnianym wyżej trumnie. ale tym razem przyjemnej, tylko dla mnie, z aksamitnym kirem, wygodnej i nieprzekłutej jeszcze przez korzenie i zęby roboli cmentarnych. jakbym leżał w mogile, którą w końcu będę mógł opuścić, bo przyjdzie (niestety!) wyzwolenie z piękna tej skomplikowanej nieciszy. najbardziej zabawne, że nie czułem się zmuszony przez artystów do przebywania w sali pełnej mroku i dźwięków, choć nie było z niej wyjścia. nie widziałem muzyków, ale oni nie widzieli mnie. mówiąc krótko - dostałem czysty przekaz tego, co chcą powiedzieć. nigdy jeszcze nie przeżyłem tak intensywnie koncertu muzyki klasycznej. żadnego koncertu chyba. zakochałem się po uszy w tym pomyśle. </div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
na koniec zapalili świeczkę i ukłonili się. brawa trwały ponad minutę, a tymi, którzy grali, okazali się wprowadzający nas chłopacy w sweterkach w romby. nie wiem kim byli, jakie szkoły kończyli, ile mieli lat i nie chcę wiedzieć. nie wiem też do końca co grali, ale sprzedali mi tajemnicę, piękno i poprzestawiali kilka zwojów pod czaszką. i za to ogromny szacunek dla nich. jak tylko będziecie mieli kiedyś okazję, słuchajcie muzyki w ciemnościach. gnijcie w swoich grobach, prywatnych kałużach i nocnych kokonach. to chyba najlepsze co się może przytrafić w doświadczaniu muzyki.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
poniżej zdjęcie zespołu.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhlFssVDaF3kHfKTRCe8yFXD7yd-FeYJR7zSVbzrPD7MgWs2CM4YNRSUs6A7KVS4jsML8xbHQWpLVynABxZLzjGWlNXhyphenhyphenXcJJOoA2V-PikegttgWWcz8b5osl-3c3eyKzegDB6qd28SREo/s1600/bl.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhlFssVDaF3kHfKTRCe8yFXD7yd-FeYJR7zSVbzrPD7MgWs2CM4YNRSUs6A7KVS4jsML8xbHQWpLVynABxZLzjGWlNXhyphenhyphenXcJJOoA2V-PikegttgWWcz8b5osl-3c3eyKzegDB6qd28SREo/s1600/bl.jpg" height="320" width="320" /></a></div>
<div style="text-align: center;">
<br /></div>
Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8805618065719818376.post-40322942204988409312014-02-15T18:54:00.000+01:002014-02-15T18:54:02.852+01:00Bohren&der Club of Gore. Blå 23.11.2013<div style="text-align: justify;">
Nie było staników rzucanych na wokalistę czy piórek gitarzysty, w niedbałym geście posłanych w tłum. Pod sceną nie było rozhisteryzowanych nastolatek wrzeszczących refreny ulubionych przebojów. Bo nie było przebojów. Nie było naprutych do nieprzytomności ufoków, zapalniczek w łapach i setek fleszy. Podczas każdego utworu, było za to cicho jak w pustym mieście pełnym przyćmionych świateł. Dziesiątki ludzi stojących i lampiących się w jednym kierunku, jak reflektory samochodów w kinie dla zmotoryzowanych. Był spokój, dziwna energia i fatalna jakość dźwięku na początku występu. Był "Prowler" i kilka innych kompozycji z Sunset Mission, były utwory z Black Earth i piosnka o zombie, które nigdy nie umierają. Był świetny support w postaci gościa, gitary i efektów, splątanych w dzikiej ucieczce przez korytarze pustego szpitala w Czarnobylu. Było uczucie, jakbym słuchał płyty z bardzo bliska, bo niestety unikano improwizacji. Z sufitu zwisały cztery lampki oświetlające muzyków, a pod sufitem zawisło dużo dymu, który wysłuchał opowieści o wilkach i paniach za kierownicą. Przy barze kręcili się biali i czarni dresiarze, którym za chuja tego cichego wieczoru nie wychodziła dilerka. Był gość krzyczący po koncercie chyba 20 razy "Druga Be!", a także kolo z wielkim brzuchem nagrywający koncert na Samsunga. I był też Garm z Ulvera, który zwyczajowo, z miną introwertycznego mordercy krążył po kiblu w Blå. Mam nadzieję, że gdy skończy nagrywać z Sunn O))), weźmie na warsztat tych czterech chłopców z zachodnich Niemiec i wspólnie coś urodzą. Bo pasują do siebie. Krótko mówiąc, pierwszy koncert Bohren & der Club of Gore zaliczony. Na pewno nie ostatni. </div>
<div style="text-align: justify;">
Lider zespołu znakomicie podsumował stołeczne Oslo: nawet jeśli niczego nie oczekujesz i tak będziesz rozczarowany. Dobry typ, ledwo co przyjechał, a już zna podziemne hasło promocyjne miasta.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<iframe allowfullscreen='allowfullscreen' webkitallowfullscreen='webkitallowfullscreen' mozallowfullscreen='mozallowfullscreen' width='320' height='266' src='https://www.youtube.com/embed/Be4fkDIUsnQ?feature=player_embedded' frameborder='0'></iframe></div>
<div style="text-align: center;">
<br /></div>
Unknownnoreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-8805618065719818376.post-86378520212351798892014-02-15T18:46:00.001+01:002014-02-15T18:46:59.762+01:00taki filmKrzysiek, 35 lat.<br />
<br />
- Tu Piotrunia, jak ja się wczoraj zafiksowałem tym filmem "Zoza" na jutubie, co mi pokazałaś, to nie pytaj. Muszę to zobaczyć na własne oczy, ja pierdole. Wezmę Mareczka i zobaczymy razem. Człowieku, ja nie wiem co to jest, ale mi bańkę zryło konkret.<br />
- Jakim filmem?<br />
- No kuźwa, tym co są te światła i muzyka taka tajemnicza.<br />
- Nadal nie wiem o czym gadasz.<br />
- No to, co mówiłeś, "Aura", "Zoza" czy jakoś tak. Przecież jak ja to wysłałem do kobity to mówi, że to pewnie podkręcone na komputerze.<br />
<br />
I nagle sobie przypomniałem.<br />
- Chodzi ci o aurora borealis? O zorzę?<br />
- No!<br />
<br />
Krzysiek, 35 lat.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<iframe allowfullscreen='allowfullscreen' webkitallowfullscreen='webkitallowfullscreen' mozallowfullscreen='mozallowfullscreen' width='320' height='266' src='https://www.youtube.com/embed/sBWPCvdv8Bk?feature=player_embedded' frameborder='0'></iframe></div>
<br />Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8805618065719818376.post-50572442935621661622013-08-07T00:12:00.003+02:002013-08-07T00:21:33.386+02:00Skąd idziemy?<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhESPKvpeWP4kUNM_3YyDJgHvnJnRaxT-NZAk4k_KdrSxczi7A7FDagz2cHYKMxEBO9t3Fx2rWd7gpBHkeodDwFmVt_4E0cGaFimbFPs6UbBbiBdRo7YIT5hrjnl2zkUHFnBUby41yRJQE/s1600/4882511062_2c324870b1.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="266" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhESPKvpeWP4kUNM_3YyDJgHvnJnRaxT-NZAk4k_KdrSxczi7A7FDagz2cHYKMxEBO9t3Fx2rWd7gpBHkeodDwFmVt_4E0cGaFimbFPs6UbBbiBdRo7YIT5hrjnl2zkUHFnBUby41yRJQE/s400/4882511062_2c324870b1.jpg" width="400" /></a></div>
<br /><br /><div style="text-align: justify;">
Krótka historia na temat pochodzenia ludzi zaczerpnięta z mitologii Nordyckiej, konkretnie z Tajemnicy sag i run, którą wczoraj miałem okazję usłyszeć, jak to bywało za dawnych czasów, w przekazie ustnym. Konkluzja dość mocno mnie zaskoczyła. Tak ją zapamiętałem:</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Surtr, władca krainy ognia swoim zajebistym, płonącym mieczem wzbudził parowanie się lodu i sprawił, że na ziemi powstało życie. Pierwszy był Imir (wyjący), powstał z lodu i ognia na brzegu dwóch krain - Niflheimu, którego piekielne zimno nie pozwoliło na rozwinięcie się wszelakiego życia oraz Muspelheimu, w którym pozory życia sprawiały poruszające się wszędzie gorące płomienie, aczkolwiek była to tak samo martwa kraina jak Niflheim. Zero luda, kwiatka, zwierza. Właśnie tam, u spływu 12 strumieni, ponad ogromną przepaścią Ginnungagap spotkały się dwa żywioły. I tak właśnie, w wyniku topienia się lodu, powstał olbrzym Imir. Po nim była Authumla - krowa, która karmiła Imira rzeką mleka, wypływającą z jej czterech sutów. Któregoś dnia, na granicy wspomnianych wyżej dwóch krain, zaczęła lizać lód. Kurewsko źle się poczuła, brzuch mocno dawał się we znaki, więc poszła się wysrać. Z jej tyłka wyszły dwa długie włosy - to były włosy Buriego - trzeciej istoty, która miała stąpać po ziemi. Następnego dnia wyszła kolejna część Buriego - Authumla przez 24h chodziła sobie z wystającą z dupy głową. Po trzech dniach wyszedł cały Buri (w staronorweskim Urodzony [wg niektórych podań Buri został wylizany spod lodu]). Buri rzecz jasna, jak każdy bohater, który miał krowę za matkę, przechodzi przemianę. Oblepiony łajnem ogląda dwie kłócące się ze sobą krainy i staje się Burem (człowiekiem stworzonym - kimś, kto zdolny jest do autorefleksji i podziwiania natury). Buri, już jako humanista, po przeżyciach estetycznych kładzie się spać. Spod prawej pachy wychodzi mu pierwsza para ludzi, a spomiędzy stóp wychodzi mu pierwszy potwór (co jest oczywiste, jeśli weźmiemy pod uwagę, że chodził po tej samej łące co Authumla). </div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Krótko mówiąc, wg biblii pierwszy człowiek jest z gliny, a według nordyckiej mitologii, nasz ojciec, a tym samym również my, powstaliśmy z krowiej dupy.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<span class="text_exposed_show" style="background-color: white; color: #333333; display: inline; font-family: 'lucida grande', tahoma, verdana, arial, sans-serif; font-size: 13px; line-height: 18px;"><br /></span>
<span class="text_exposed_show" style="background-color: white; color: #333333; display: inline; font-family: 'lucida grande', tahoma, verdana, arial, sans-serif; font-size: 13px; line-height: 18px;"><br /></span>Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8805618065719818376.post-75017080927966515462013-06-19T17:22:00.000+02:002013-06-19T17:22:56.312+02:00Dead Can Dance / Sopot / 12.06.2013 <div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
<b>Dead Can Dance w
Sopocie, 12.06.2013</b></div>
<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
<br />
</div>
<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
<b>W czasach, gdy w
muzyce trudno doszukać się oryginalności, kiedy na palcach jednej
ręki można policzyć twórców, którzy gotują słuchaczom krew w
żyłach, a takich dzięki którym szczęki z głośnym hukiem
opadają na ziemię, nam – świadkom narodzin kapitalizmu,
dobrobytu i ery dominacji sieci - należy szukać jedynie wśród
emerytów i rencistów, którzy za pomocą wspomnień, są w stanie
wydrapać zachwyt i siarkę z przedsionków serca. A choć Dead Can
Dance, do młodych nie należą, to 12.06.13 w Operze Leśnej w
Sopocie, udało im się bez cofania w czasie, sprawić wielu ludziom
duchową podróż po niezwykłych miejscach, które przez lata
tkali z muzyki</b></div>
<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
<br />
</div>
<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
Dead Can Dance to ikony
world music, alternatywy spod znaku etno i muzycznej rewolucji. Po
wielu latach przerwy znów połączyli siły, by koncertować,
nagrywać, cieszyć i przenosić w inne światy. To dzięki nim
uczyłem się muzycznej wrażliwości, dostrzegałem dźwięki w
ukrytych miejscach, ruinach i lasach; to dzięki nim nabrałem
przekonania, że czasem serce potrafi przypominać najgorszy
labirynt, a lekki powiew wiatru umie przywołać wspomnienia i oprócz
firanek w pokoju, poruszyć myśli w głowie, by łatwiej je było
przetransponować na słowa. Przez lata uważnie śledziłem kariery
Australijki i Brytyjczyka, i będąc całkowicie szczerym, muszę
stwierdzić, że Lisa wyprzedziła byłego partnera o kilka mil.
Według mnie Brendan o wiele bardziej skupił się na przeszłości,
bo tak jak <i>Ark</i> jest po prostu podrasowanym elektroniką
średnim albumem Dead Can Dance bez Lisy, tak też <i>Eye of the
hunter</i> to lekko eklektyczny, melancholijno-pozytywny materiał,
który moglibyśmy przynajmniej w częściach wrzucić na któryś z
krążków duetu lub całkowicie odciąć od ich dokonań bez
większego żalu (może oprócz <i>Voyage of Bran</i>). I o ile
dyskografia Gerrard obfituje w kompozycje, które stanowią dla
słuchacza nie lada zadanie (np. niezwykły <i>Black Opal</i>), to
„piosenki” Brendana wywołują w słuchaczu pewną konsternację,
zarówno przez swą prostotę – czasami genialną – jak i przez
dość rockowy charakter utworów, bazujący często na zwykłych
zwrotkach i refrenach. Nie znaczy to, że stworzenia Brendana są
słabe i można je po pierwszym przesłuchaniu posłać na rzeź.
Wręcz przeciwnie. Po prostu pomimo tego, że są czasami nieco
trudniejsze lub nieco prostsze, to na pewno nie umywają się do DCD
z lat 1990 - 1998. A zważając na to, miałem świadomość, że w
Sopocie usłyszę połączenie przeszłości z przyszłością,
skupione w teraźniejszość skroploną w formie o nazwie Anastasis,
które w zeszłym roku sporo namieszało na muzycznym rynku. A choć
wiele osób uważa, że jest to najgorsze dzieło Śmierci, która
umie tańczyć, to i tak oprócz kilku krążków nie było w zeszłym
roku płyty, która wzbudzałaby we mnie tyle emocji. Za sprawą
urodzinowego prezentu otrzymałem bilet do Sopotu i muszę przyznać,
że koncert okazał się wydarzeniem, na które warto było czekać
15 lat.</div>
<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
<br />Występ rozpoczął się
punktualnie o 19:30 od półgodzinnego setu Davida Kuckhermanna,
grającego na trzech handpanach. Niezwykła muzyka stworzona na
instrumentach znanych także pod nazwą "latających spodków",
brzmiała wyjątkowo dobrze wśród zieleni, do której zdawała się
być stworzona. Kuckhermannowi przypadła niezbyt wdzięczna rola
supportu przed grupą, która posiada niezwykle wiernych słuchaczy,
żeby nie powiedzieć wyznawców, ale wywiązał się z tego
wyśmienicie. Pomimo tego, że podczas krótkiego, pięcioutworowego
recitalu Davida, Opera, przypominając mrowisko, ciągle wypełniała
się ludźmi, gwarem i piwem, to można było wysupłać
z jego muzyki kilka interesujących momentów, wśród których
wymienić można chociażby klimatyczną kompozycję w arabskiej
skali czy też zamianę handpanów na libański instrument
perkusyjny, którego nazwa oznacza wieżę lub śmierć, o
przyjemnym, nieco przytłumionym dźwięku i szeleszczących
dzwonkach.
</div>
<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
<br />Po dwudziestej Opera
wypełniona była już po brzegi; nie tylko ludźmi, ale też
zielenią, która z każdą chwilą pogrążała się w mroku.
Spomiędzy liści słała w stronę publiczności tajemnicze szepty i
szelesty. Naprawdę niezwykle było obserwować jak podczas występu
jednej z ulubionych formacji, która adkrustowała mnie dźwiękami
od środka przez ponad połowę życia, przyroda – mająca
niezwykłe powiązanie z muzyką Dead Can Dance – tak wyjątkowo
oplatała to miejsce, które u większości ludzi wywołuje raczej
konotacje z Marylą Rodowicz i Rysiem Rynkowskim niż Lisą i
Brendanem.
</div>
<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
<br />„Właściwy” koncert
zaczął się o zmierzchu, fani dostąpili błogosławieństwa – na
ziemię zeszli Bogowie, a nieliczni „widzowie z przypadku” na
chwilę zapomnieli o Tyskim i paluszkach i w końcu zorientowali się,
że nie są w Opolu, a za mikrofonem nie stoją Robert Janowski i
Mandaryna. Zaczęli wpatrywać się w scenę niczym lemury, bo oto
pojawili się bohaterowie wieczoru – oprócz Brendana Perry'ego i
Lisy Gerrard, ubranej w długi płaszcz kojarzący się trochę z
istotą podróżującą po dawnych krainach, mogliśmy posłuchać
też basisty Richarda Yale'a, perkusisty Dana Gressona, Astrid
Williamson oraz Julesa Maxwella obsługujących instrumenty
klawiszowe i chórki, a także wspomnianego wyżej multiperkusisty
Davida Kuckchermana, który rewelacyjnie otworzył wieczór. I choć
gwiazdy wiedziały doskonale, że wszyscy w Operze przyszli posłuchać
przede wszystkim ich duetu, to każdy muzyk podczas występu był
niezbędną częścią organizmu.
</div>
<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
<br />Trzeba przyznać, że
otwierające płytę <i>Anastasis</i> i koncertowy set <i>Children of
the sun</i>, to utwór idealny na początek. Mocny, soczysty i gęsty,
z lekką nutą psychodelii. Rozpoczęli. I trach! Coś było nie tak.
Do uszy zaczęły zlatywać bzyczące owady. Szybko można było się
zorientować, że nagłośnienie tego wieczoru będzie wyjątkowo
toporne, a ludzie odpowiedzialni za jakość dźwięku, zapewne
poprzedniego wieczoru zapijali robaka, bo w powietrzu unosiły się
dudniące basy, trzaski i schowane za mgłą instrumenty. Zacząłem
trochę współczuć ludziom, którzy siedzieli z przodu, bo z
doświadczenia wiem, że źle podane waty potrafią zabić nawet
najbardziej udany koncert. Na szczęście siedzieliśmy z tyłu, więc
po wydłubaniu kilku pszczół z ucha, pozostało skupić się na
innych, licznych walorach występu.
</div>
<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
<br />Kolejnym utworem był
<i>Agape</i> – zgrabna kompozycja w pustynnym klimacie, przywodząca
trochę na myśl solowe dokonania Brendana – na żywo zabrzmiała
naprawdę wybornie, choć przeszkadzała źle nagłośniona perkusja
Dana Gressona, którego stopa, zamiast wprowadzać w trans,
produkowała techno w zwolnionym tempie. Następny w kolejności
<i>Rakim</i>, w którym Lisa zagrała moją ulubioną partię na yang
t'chin, rozłożył mnie na łopatki, a końcówka i niezwykły tego
dnia wokal Brendana śpiewającego: „<i>Favored rhymes to find hope
/ In the sands of life / sins forgotten</i>”, zdawały się
naprawdę rozgrzeszać, czyścić i zarazem dawać nadzieję.
</div>
<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
<i><br />Kiko</i>,
rozpoczynający się od niskich, basowych tonów i <i>Amnesia</i>
inkrustowana mroczną partią pianina, to piękne i ciężkie utwory
– dwa chmurne klejnoty – bardzo ciemne i poskręcane jak korzenie
w lasach równikowych. Bliżej im kompozycyjnie do najnowszych
dokonań Arcany (która nota bene inspiruje się właśnie DCD) niż
wcześniejszych osiągnięć duetu, ale tak jak pozostałe kompozycje
z Anastasis – <i>Nerika</i>, <i>Opium </i>i <i>All in the good time</i>
– czarne, tęskne ballady, oniryczne podróże po ambientowych i
orkiestrowych rejonach, wspierane ciepłym i głębokim głosem
Perry'ego oraz silnym, wpływającym w kosmiczne rejestry wokalem
Lisy i Astrid Williamson, sprawdziły się doskonale podczas
koncertu.
</div>
<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
Kompozycje, które
potrafią przywołać nie tylko dobre wspomnienia, ale też pozytywne
wyobrażenia, nie mające patetycznych zapędów i dramatycznych
zwrotów akcji, cenię sobie niezwykle wysoko. Mam w pamięci kilka
utworów, które w sekundę przenoszą mnie daleko od miejsc, w
których je słyszę. Tak właśnie jest z <i>Sanvean</i> z
doskonałego albumu Lisy – <i>The mirror pool</i>. Tego dnia
zabrzmiało kosmicznie i oprócz ciarek na plecach, setek obrazów
pod powiekami, kompozycja
zapodała mi tego wieczoru odlot jak po najlepszych prochach. Głos
Gerrard jest jak skalpel, lek i bandaż – odcina zepsute części,
leczy i owija rany jak zimozielony bluszcz. Wokalistka zdaje sobie
sprawę, że nie trzeba używać słów, które mają konkretne
znaczenie, bo samo brzmienie improwizowanych fraz jest w stanie
zahipnotyzować, uspokoić lub pobudzić, czego najlepszym przykładem
jest właśnie <i>Sanvean</i>.
</div>
<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
<br />Cieszę się, że
usłyszałem kilka starszych kompozycji takich jak <i>Black Sun</i> z
<i>Aion</i> czy <i>The Host of Seraphim</i> z <i>Serpent's egg</i>,
zaśpiewany przez Lisę w duecie z Brendanem czy <i>Cantarę</i> z
<i>Within the realm of a dying sun</i>. Zabrakło <i>Severance</i>,
na który czekałem z jakąś głupią nadzieją, choć znałem
doskonale set z Wrocławia. Usłyszeliśmy też <i>Ime prezakias
</i>autorstwa greczynki Rozy Eskenazi oraz jedną z moich ulubionych
kompozycji <i>The Ubiquitous Mr. Lovegrove</i> z <i>Into the
labirynth</i>, który jest moim zdecydowanym faworytem wśród
longplayów grupy. Brendan nieco podrasował utwór, jeśli idzie o
wokalizy i muszę przyznać, że wyszło to idealnie. Tego wieczoru
jego głos po prostu miażdżył i koił zarazem.
</div>
<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
Warto wspomnieć o
wizualizacjach, które do wielu gwiazd światowego formatu pasowałyby
jak miś Koralgol do Melancholii, jednak gdy mowa o Dead Can Dance,
odnoszę wrażenie, że im mniej stosują kolorowych światełek i
wiercących się ledów, tym lepiej. Trudno to jakoś rozsądnie
nazwać, ale wizualizacje wydawały się zwyczajnie mądre w swojej
prostocie – zespół zdaje sobie sprawę, że podczas ich występów
najważniejsza dla fanów jest muzyka, a nie blichtr i pastelowe
jarmarki. Dobrze dostosowane kolory tańczyły najpierw na scenie, a
potem wśród ciemnych liści, tworząc niepowtarzalny klimat, który
zrekompensował <span style="background-position: initial initial; background-repeat: initial initial;">kroczące
między rzędami panie-dystrybutory.</span></div>
<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
<br />Dość ciekawie wyszedł
utwór <i>Dreams Made Flesh </i>z albumu <i>It'll end in tears </i>i
obowiązkowy cover Tima Buckleya – <i>Song to the siren</i>,
brutalnie przerwany w sektorze P przez porykiwania ochrony: „Bo
zara zabiere wszystkie kamery! Nie robić zdjęć! Zara wezmę!”.
Tym samym muszę wspomnieć, że zachowanie ochroniarzy, którzy
niczym pracownicy Politbiura, bardzo ściśle przestrzegali
regulaminu, było czasami skandaliczne, choć niestety w pewnej
części zrozumiałe. Po prostu szkoda, że w czasach, gdy większa
część promocji zespołów odbywa się za pomocą sieci, zdjęć i
nagrań fanów z komórek, co stanowi też dla fandomu osobliwą
pamiątkę, do której dostęp ma w dużej mierze autor i grono
znajomych/forumowiczów, zakazano tak surowo korzystać z urządzeń
elektronicznych. Rozumiem zatrzymywanie ludzi z kamerami, rozumiem
wyprowadzanie pijanych idiotów, którzy udają wilki, ale do licha,
dlaczego telefony? Cóż było poradzić, dostosowałem się –
zrobiłem tylko osiem zdjęć i raz włączyłem dyktafon.
</div>
<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
<br />Ostatnim bisem tego
wieczoru, nagrodzonym owacjami na stojąco, był fenomenalny <i>Return
of the She-King</i> o wyraźnych inspiracjach celtyckich, <span style="background-position: initial initial; background-repeat: initial initial;">zaprawiony
sosem, którym zwykle polewa się soundtracki – patetyczne partie
smyków, malowanie dźwiękiem, podniosłe rytmy.</span> Utwór
wywoływał oczywiste skojarzenia ze średniowieczem, zielonymi
pejzażami i armią wracającą przez góry z dalekiej wyprawy i był
godnym zakończeniem fenomenalnego wieczoru.
</div>
<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
<br />A skoro o powrotach
mowa, to i ja poczułem się jakbym wrócił do miejsca, w którym
czułem się naprawdę dobrze, bezpiecznie, niezwykle. Ponad półtorej
godziny muzyki, która zbudowała we mnie więcej, niż mogłem się
spodziewać po dźwiękach, sprawiło mi po prostu przyjemność,
która na długo zostanie zapisana, jako jedno z najlepszych przeżyć
koncertowych, i odważę się to powiedzieć – duchowych – w moim
życiu. <span style="background-position: initial initial; background-repeat: initial initial;">A choć nie było
idealnie,</span> nie było ogromnej energii bijącej ze sceny i błędy
przemykały po strunach głosowych, to tak naprawdę liczyło się
tylko to, co działo się we wnętrzach uwielbiających DCD fanów.
Podczas <i>Cantary</i>, <i>Kiko</i> czy <i>Host of Seraphim</i>,
każdy przemierzał własną pustynię, podróżował po ścieżkach
przeszłości i pływał w miejscach, do których nikt oprócz nas
samych nie ma dostępu. Chyba tym należy tłumaczyć fenomen grupy,
która zgromadziła pod dachem Opery Leśnej wielopokoleniowe tłumy,
tak samo jak robi to na całym świecie w setkach innych sal
koncertowych, gdzie wyczuć można skupienie, szacunek, podniosłość
i może pewien unikalny rodzaj modlitwy (?). Już dawno temu nabrałem
przekonania, że Dead Can Dance znalazło sposób, by dotrzeć do
korzenia muzyki, do archetypicznej części mózgu, której dziś
rzadko używamy, a która odpowiada za odbieranie dźwięków sprzed
setek lub tysięcy lat. Na własne uszy przekonałem się, że Dead
Can Dance to zespół przeznaczony do trwania, którego płyty będą
nadal wirowały w odtwarzaczach, gdy ich twórcy już dawno zatańczą
ze śmiercią.</div>
<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
<br />Podobno w 1994 roku w
Los Angeles policja aresztowała mężczyznę, który przebrany za
Kostuchę, stał w oknach starszych ludzi z kosą w ręku i straszył
ich rychłym końcem. Wynika z tego, że Śmierć potrafi nie tylko
tańczyć i śpiewać, ale też bawiąc się kształtować,
rozgrzebywać i muskać pierwotne emocje. Tak jak w Sopocie.</div>
<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgMsPMTzwbHQ5PCn9HJca38X7MQrWErB_ezXWT6mr0djUsSWy4Gjl2rhXtZ6lAvm3DJ_VA5MAir5LDal94HpIfCdrN8ZiuSnNxbhyphenhypheniMXwy5WdH_TvGuXJkFdLJ16NZ3SusBuJr0J1lgDaE/s1600/dcd.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="215" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgMsPMTzwbHQ5PCn9HJca38X7MQrWErB_ezXWT6mr0djUsSWy4Gjl2rhXtZ6lAvm3DJ_VA5MAir5LDal94HpIfCdrN8ZiuSnNxbhyphenhypheniMXwy5WdH_TvGuXJkFdLJ16NZ3SusBuJr0J1lgDaE/s320/dcd.jpg" width="320" /></a></div>
<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
<br /></div>
<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
<br /></div>
Unknownnoreply@blogger.com4tag:blogger.com,1999:blog-8805618065719818376.post-29766256878501719652013-06-02T17:03:00.001+02:002013-06-19T21:01:01.438+02:00Tomasz Stańko Oslo / Soria Moria / Cosmopolite scene recenzja koncertu<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
<b>23 maja w Soria Moria
odbył się koncert Tomasz Stańko New York Quartet. Na Cosmopolite
Scene zespół zaprezentował materiał z najnowszej płyty –
"Wisława". Pomimo tego, że Stańko do młodych już nie
należy, a i osiągnięcia ma takie, którymi mogłyby ze spokojem
obdarować tuzin kolegów po fachu, to jest muzykiem, który
nieustannie poszukuje. Niewielu wykonawców jest w stanie tak bardzo
wyprowadzić mnie z równowagi jak on i instrumentaliści, których
dobiera. Wybierając się na ten koncert spodziewałem się, że
będzie dobrze, ale w ten chłodny, czwartkowy wieczór, bez mojej
wiedzy podano mi zastrzyk znieczulający, po którym rozcięto
ciało skalpelem. Zostawiono otwartą ranę i podczas wybudzania
pozwolono bym spoglądał na to, z czego jestem zbudowany. Czyste
okrucieństwo. Czysty geniusz. </b>
</div>
<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
<b><br /></b></div>
<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
</div>
<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
Na scenie, jak na kwartet
przystało, pojawiło się czterech muzyków, którzy w ciągu
półtorej godziny nieco zmienili moje pojęcie na temat dobrego,
jazzowego koncertu. Pomimo tego, że każda kompozycja posiadała
swój temat, występ był całkowicie pozbawiony przebojowości –
elementów właściwych rzeczom, które w jakikolwiek sposób można
odtworzyć, zanucić czy przetransponować na inny język; utwory
wykonywane były z niezwykłą pieczołowitością, czasami wręcz
namaszczeniem i szacunkiem. Nosiły w sobie siłę niepowtarzalności,
nasączonej charakterystycznym dla Stańki niepokojem, którym
zabarwiony był chociażby poprzedni album „Dark eyes”. Sprawiło
to, że publiczność po kilkunastu minutach po prostu zniknęła.
Zagubiła się w tłumie dźwięków, stwarzanych przez TSNYQ,
ulotniła się wśród postaci, utkanej z muzyki.
</div>
<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEizcXx811XXcrDNLTqO37l02BrP2XDW-_1zdhZhsulPZwcJZ3KTWMT-NMjz6qkgBj0XDLyj0SsSoP-IDJKzOIhAQ-i-5XMzq1PKhj2SKOS-i5TY8TkhRxEZj8lVO8WzcOwkJClyTUgJzoI/s1600/tsnyq.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em; text-align: center;"><img border="0" height="300" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEizcXx811XXcrDNLTqO37l02BrP2XDW-_1zdhZhsulPZwcJZ3KTWMT-NMjz6qkgBj0XDLyj0SsSoP-IDJKzOIhAQ-i-5XMzq1PKhj2SKOS-i5TY8TkhRxEZj8lVO8WzcOwkJClyTUgJzoI/s400/tsnyq.jpg" width="400" /></a></div>
<div style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
</div>
<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
<br /></div>
<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
Każdy muzyk potrzebuje
przestrzeni. Każdy muzyk musi mieć jakieś pole manewru, gdy rusza
się z instrumentem na scenie, a początkowo zespół był skupiony w
jeden konglomerat, stłoczony niczym narządy w jednym organizmie.
Odnosiło się wrażenie, że na scenie naprawdę stoi jeden
człowiek, który ciężko oddycha, a jednocześnie jest w
perfekcyjnej formie. Bo w istocie muzyka opowiadała o jednej osobie,
bez podniosłości, patosu, poezji, a samymi dźwiękami. Stańko,
który krył środek pola, z instrumentu wydobywał ogromną paletę
emocji, zwłaszcza podczas zabaw konwencją, gdy jazz przeplatał się
to z prostym rockiem, to z klasyką, choć tak naprawdę nie było w
tych kompozycjach nic oczywistego. Wiadomo, że w tak otwartych
utworach, do których Stańko nas przyzwyczaił, gdzie główną rolę
gra dramaturgia, trębacz potrafi wchodzić nawet w najbardziej
abstrakcyjne rejony, a jednak to, jak grał z nową, unikalną sekcją
rytmiczną, wymykało się ogólnie pojętej klasyfikacji.
</div>
<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
<br /></div>
<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
Muzycy otaczali Stańkę
swoistą klamrą, którą tworzył przede wszystkim David Virelles,
fenomenalny pianista, odpowiedzialny za zonę duchową, tworzący za
pomocą jasnych i ciemnych dźwięków kopułę, otaczającą
organizm. Subtelność, finezyjność a zarazem niezwykłe dynamiczne
solówki, składające się raz z długich, raz z urywanych
freejazzowych fraz, inkrustowanych wyjątkową wrażliwością
pianisty, sprawiały kosmiczne wrażenie. Za strefę oniryczną
odpowiadał kontrabasista Thomas Morgan, sunący po strunach, cicho
niczym ważka nad spokojną taflą jeziora. Delikatne dźwięki spoza
naszego świata, usypiały w najlepszym tego słowa znaczeniu.
Przywodziły na myśl pamiętną, wodną sekwencję ze Stalkera.
Koiły i świetnie współpracowały z rytmami wybijanymi przez
Gerarda Cleavera, który zdawał się odpowiadać za fizyczną sferę
człowieka, za szkielet i mięśnie. Cleaver wyśmienicie potrafił
się znaleźć zarówno w spokojnych, szemrzących balladach,
ambientowych szumach, skomplikowanych polirytmiach jak i w płomiennym
swingu czy progresywno - awangardowych wariacjach. Zresztą tak samo
jak pozostali.
</div>
<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
<br /></div>
<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
Podczas występu Stańko
często stawał z boku i przysłuchiwał się grze zespołu, uważnie
obserwował konstrukcje wznoszone przez młodych amerykanów. Widać
było, że zachwycał i dziwił się temu, co słyszy; czuć było
również ogromne zaufanie. I pomimo tego, że to Stańko był tutaj
punktem centralnym, to pozostała część kwartetu miała tyle samo
do powiedzenia, co mistrz. Stańko był duszą człowieka, jakiemu
Cleaver, Virelles i Morgan nadali kształt. I tak właśnie usłyszeliśmy większą część najnowszej płyty "Wisława", zwieńczonej znakomitym Assasins i najkrótszym bisem w historii, który świetnie pokazał klasę i poziom instrumentalistów. Krótkie przedstawienie zespołu, ukłon, dobranoc. </div>
<br />
<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
Naprawdę cieszę się,
że mogłem być na koncercie człowieka, który pomimo tego, że
znalazł, nadal szuka. Z całą pokorą i szczerością serca, z
całym ładunkiem pokoncertowym jaki wyniosłem z Soria Moria, mogę
powiedzieć, że tamtego wieczoru trąbka zrobiła mi dobrze. </div>
<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgqb6u5WrfCJBeMaJcHKsoaSAGcUNirdd_5dPjggjrCQFMGNppbxB_MN6liBCaqDV3KKMhEhCeCto8FG9VuT7sbsJt7DQ4W6BPVUiVDArrTozp1NVSugK6DSCDbkntOebj0KtFtRHPCefI/s1600/tsnyq1.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="275" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgqb6u5WrfCJBeMaJcHKsoaSAGcUNirdd_5dPjggjrCQFMGNppbxB_MN6liBCaqDV3KKMhEhCeCto8FG9VuT7sbsJt7DQ4W6BPVUiVDArrTozp1NVSugK6DSCDbkntOebj0KtFtRHPCefI/s400/tsnyq1.jpg" width="400" /></a></div>
<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
<br /></div>
Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8805618065719818376.post-52395836734792219952013-02-11T21:59:00.001+01:002013-02-12T00:13:20.149+01:00Różowe owce Freuda<span style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br /></span>
<br />
<div align="JUSTIFY" style="line-height: 0.45cm; margin-bottom: 0cm;">
<span style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><b>W swoich koncertowych doświadczeniach byłem świadkiem wielu
występów po których skakało mi libido, a także takich na których
grali faceci, mający za sobą trudne dzieciństwo. Tych pierwszych
bywało dużo więcej, bo przez wiecznie ograniczony budżet,
ostrożnie wybierałem to, na co wydawałem pieniądze. Bywało, że
przeżywałem rozczarowania, oglądając gwiazdy, słabe jak wróbel
z zatwardzeniem, a czasem coś przeleciało mnie bez mydła,
wgniatało w parkiet i wyciskało pod sceną siódme poty. Nie
inaczej było w piątkowy wieczór w oslańskim Soria Moria, gdy w
ramach festiwalu Vinterjazz 2013, Pink Freud, którego do tamtej
pamiętnej 21:13 znałem jedynie z nagrań na tubce i empetrójek,
wyszedł na scenę.</b>
</span></div>
<div align="JUSTIFY" style="line-height: 0.45cm; margin-bottom: 0cm;">
<span style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br /></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgx_SPhBbEwGgbk1mVtNaprTHkwfj6tEt12gw7KldJo8lVTAGn1tTqd3102wzK_eb4ngj7jU9H30EePs05tAyYsoWwc8cH0jC5vcKeq_Wm8_mx02sv7C9ZB7dGv6U1ajakC5qnKjSg6oDU/s1600/pf.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><span style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><img border="0" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgx_SPhBbEwGgbk1mVtNaprTHkwfj6tEt12gw7KldJo8lVTAGn1tTqd3102wzK_eb4ngj7jU9H30EePs05tAyYsoWwc8cH0jC5vcKeq_Wm8_mx02sv7C9ZB7dGv6U1ajakC5qnKjSg6oDU/s320/pf.jpg" width="239" /></span></a></div>
<span style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br /></span>
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;">
</div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;">
<span style="line-height: 17px;"><span style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Budynek, w którym odbywał się koncert, to od 1992 roku, ważne miejsce na muzycznej mapie Norwegii. Gościło pod swoim dachem takie gwiazdy jak Grapelli, Zawinul czy Diana Krall. Sporo przewijało i przewija się tam muzyki z nurtu „world”: od dzikich zespołów folkowych, przez takie perły jak Tinariwen, Tomka Stańkę, a na ultradziwacznych orkiestrach, śpiewakach operowych z Nowhere Land i zespołach ze stajni „znane wszędzie, lecz nie u nas”, kończąc. </span></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;">
<span style="line-height: 17px;"><span style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Przed 21 znaleźliśmy się w klimatycznym wnętrzu Sorii Morii o nazwie Cosmopolite. Scena kameralna, ale nie za mała, nagłośnienie obiecujące. Wybraliśmy sobie idealne miejsce, tuż przy akustykach, nieco z prawej strony sceny. Cieszyła spora ilość rodaków.</span></span></div>
<br />
<div align="JUSTIFY" style="line-height: 0.45cm; margin-bottom: 0cm;">
<span style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br /></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhFkoU-jLLgLtAJu-mF0aRqlwlrc2qTZnU3SpY63lKI2BtaR-5B_EW8PPnmAt-MPvg7Iqo1NOJ9W4bXKZ312dO88UZjC9-Dw-phd6a1noDBIm1yj-_2kKz01yuXvfwkku4EMKRR7u3XEoo/s1600/pf2.jpg" imageanchor="1" style="line-height: normal; margin-left: 1em; margin-right: 1em; text-align: center;"><span style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><img border="0" height="213" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhFkoU-jLLgLtAJu-mF0aRqlwlrc2qTZnU3SpY63lKI2BtaR-5B_EW8PPnmAt-MPvg7Iqo1NOJ9W4bXKZ312dO88UZjC9-Dw-phd6a1noDBIm1yj-_2kKz01yuXvfwkku4EMKRR7u3XEoo/s320/pf2.jpg" width="320" /></span></a></div>
<div align="JUSTIFY" style="line-height: 0.45cm; margin-bottom: 0cm;">
</div>
<div align="JUSTIFY" style="line-height: 0.45cm; margin-bottom: 0cm;">
<span style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br /></span></div>
<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
<span style="line-height: 17px;"><span style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Mazolewski rozpoczął od cichego, basowego poplumkiwania, które zrodziło „Promises land”, niczym obiecankę czegoś, co ma kopnąć w odpowiednim momencie, ale z początku będzie łagodne, ciepłe i moralne. Bardzo obrazowo, wręcz ambientowo, niezwykle subtelnie. Wiecie, aż miło było słuchać szumu mórz we łbach ludzi ze stolików obok, a w oczach oglądać plaże, relaks i spokojne spacery po otoczakach, ozdobione cichym pomrukiwaniem saksu profesora Dudy i melodyjną trąbką Barona. Potem jakiś utwór, o ile dobrze zrozumiałem, z japońskiej wersji longpleja, który sprawił, że nogi i palce zaczęły chodzić pod stolikami, biorąc darmowe lekcje poczucia rytmu. Pierwsze nieśmiałe solówki, wypady do przodu, zarzucanie wojtkowymi włosami, jazzowa furia i mocne zakończenie, w którym duży udział miał bębniarz – Rafał Klimczuk.</span></span></div>
<div align="JUSTIFY" style="line-height: 0.45cm; margin-bottom: 0cm;">
<span style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br /></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEidyDsw1M8u5NBuKjn6s8RoYVOwT2GnV5H1OPkiuU5SzH8ybBlWj_3F2UIVVzp7NKO6K7oAPwigLP4perQvuiY00j8Dwc5nFJ39NFEpFlOYNH48d3LTgus9df8y8pTkjcuapEl74AyGr1E/s1600/pf5.jpg" imageanchor="1" style="line-height: normal; margin-left: 1em; margin-right: 1em; text-align: center;"><span style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><img border="0" height="240" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEidyDsw1M8u5NBuKjn6s8RoYVOwT2GnV5H1OPkiuU5SzH8ybBlWj_3F2UIVVzp7NKO6K7oAPwigLP4perQvuiY00j8Dwc5nFJ39NFEpFlOYNH48d3LTgus9df8y8pTkjcuapEl74AyGr1E/s320/pf5.jpg" width="320" /></span></a></div>
<div align="JUSTIFY" style="line-height: 0.45cm; margin-bottom: 0cm;">
</div>
<div align="JUSTIFY" style="line-height: 0.45cm; margin-bottom: 0cm;">
<span style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br /></span></div>
<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
<span style="color: white; font-family: Arial, Helvetica, sans-serif; line-height: 17px;"><a href="http://www.blogger.com/blogger.g?blogID=8805618065719818376" name="ctl00_ctl00_ctl00_PageBody_PageBody_Cont"></a>Po chwili wpłynęliśmy w kosmiczne odmęty za sprawą utworu „Rick”, opisującego postać znaną z twórczości Philipa K. Dicka. Kompozycja znajduje się na audiobooku „Blade runner. Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?”, który niedługo pewnie zagości w moim odtwarzaczu, bo to co wypływało ze sceny po prostu zgniatało. Delikatnie użyta elektronika we współpracy z trąbką, prawie milczący saksofon, warczenie basu i muskanie perkusji, przetransponowało się w obłęd. Wojtek Mazolewski powiedział, że starał się zrobić coś wyrazistego, by podbić i wzbogacić przekaz książki. Rzeczywiście nadał muzyce bardzo ludzki charakter i wraz z kolegami z PF mógł chyba stworzyć (wszak jeszcze nie słyszałem) taki soundtrack, który „[...]wyraża głębię i złożoność człowieczeństwa”. Po wysłuchaniu „Ricka”, wierzę na słowo, że się udało. Naprawdę, gdy zna się tekst P. K. Dicka, przed oczami jawi się Deckert, walczący z czymś, czego sam określić nie potrafi.</span></div>
<div align="JUSTIFY" style="line-height: 0.45cm; margin-bottom: 0cm;">
<span style="color: black;"><span style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br /></span></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEisgYRUsqJZpKY03PFV8h5DsaBAa5o_PUYNJ3NtVibZsUHCtZoE5-sVMUEbNsOwdanjYu6_b_uZqhPNymlPyQK73heiVWF0gFo-bBNjMcTb4uLz9KnZOXMbWi7J1x5TNTZbkZLY2D2jRa0/s1600/pf3.jpg" imageanchor="1" style="line-height: normal; margin-left: 1em; margin-right: 1em; text-align: center;"><span style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><img border="0" height="240" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEisgYRUsqJZpKY03PFV8h5DsaBAa5o_PUYNJ3NtVibZsUHCtZoE5-sVMUEbNsOwdanjYu6_b_uZqhPNymlPyQK73heiVWF0gFo-bBNjMcTb4uLz9KnZOXMbWi7J1x5TNTZbkZLY2D2jRa0/s320/pf3.jpg" width="320" /></span></a></div>
<div align="JUSTIFY" style="line-height: 0.45cm; margin-bottom: 0cm;">
</div>
<div align="JUSTIFY" style="line-height: 0.45cm; margin-bottom: 0cm;">
<span style="color: black;"><span style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br /></span></span></div>
<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
<span style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif; line-height: 17px;">Potem delikatnie wszedł „Velvet”, w którym moim zdaniem największą uwagę przykuł Tomasz Duda. Facet naprawdę potrafi wiele i Pink Freud sporo mu zawdzięcza. Nie wybija się, za to jest fundamentem i spoiwem – najelastyczniejszym na jakie można pozwolić sobie formacja grająca tak prosto skomplikowaną muzykę. Przede wszystkim gra „na bogato” i brzmieniowo naprawdę zróżnicowanie, a gdy podczas koncertu wykorzystał technikę permanentnego oddechu w jednym z utworów, w którym jeszcze zgrabnie z saksofonu zrobił sobie perkusję, można było tylko ochać i achać. </span></div>
<div align="JUSTIFY" style="line-height: 0.45cm; margin-bottom: 0cm;">
<span style="color: black;"><span style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br /></span></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg6jCoOpkZkpFX4ymz2Mi_0mxRRONP-G7ZWjJ-aV9DqaV7hYEpeu7Aexk0zBjtGxQBIgHXkcV_7m-fjC1VsKeKQAZDpS2Bnq_p1oZQQ-Y_Z7gJqZl8rzLkKIlwXY1n7sexX39XGA880zkU/s1600/pf6.jpg" imageanchor="1" style="line-height: normal; margin-left: 1em; margin-right: 1em; text-align: center;"><span style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><img border="0" height="240" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg6jCoOpkZkpFX4ymz2Mi_0mxRRONP-G7ZWjJ-aV9DqaV7hYEpeu7Aexk0zBjtGxQBIgHXkcV_7m-fjC1VsKeKQAZDpS2Bnq_p1oZQQ-Y_Z7gJqZl8rzLkKIlwXY1n7sexX39XGA880zkU/s320/pf6.jpg" width="320" /></span></a></div>
<div align="JUSTIFY" style="line-height: 0.45cm; margin-bottom: 0cm;">
</div>
<div align="JUSTIFY" style="line-height: 0.45cm; margin-bottom: 0cm;">
<span style="color: black;"><span style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br /></span></span></div>
<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
<span style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br /></span>
<span style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif; line-height: 17px;">Po pięknym zakończeniu „Velvet”, nadeszła pora na „Diamond way”. Muzycy podziękowali tym utworem fanom, którzy są z nimi, wspierają i wielbią, po czym poczęstowali nas zgrabnym, tradycyjnym już zdaniem: „Aby wszystkie wasze drogi były diamentowe”. I z tą kompozycją zaczęło się dziać coś, czego doświadczyć na własnej skórze można tylko na koncercie. Wieczór wypełniła łagodność i ostrość, noc i dzień, piękno i brud – naprawdę było tam wszystko. Umiejętne łączenie stylów, od yassu przez drum'n'bass, elektronikę, punka, rocka, a momentami nawet metal, jeśli wciśniemy w to krótkie, perkusyjne szaleństwa Klimczuka. </span><br />
<span style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><span style="line-height: 17px;"><br /></span>
<span style="line-height: 17px;">Przeglądając różne recenzje z koncertów Pink Freud, wyczytałem że Mazolewski jest muzykiem przeciętnym i tak naprawdę ciągnie ten różowy, psychoanalityczny wózek dzięki osobowości i piarowi. Cóż, chciałbym być tak przeciętnym muzykiem, by zagrać owe solo w utworze „Bourbon”, które może nie było na miarę finezji Wootena, ale miało w sobie wypierd, godny sporych rozmiarów mamuta; chciałbym przesterowanym brzmieniem zmiatać tak, by pod sceną wszystkim długowłosym zrobiły się trwałe; chciałbym grać taki „jazz dla ubogich”; chciałbym mieć taką radość z grania jak ten „zły Wojtek”. Może i na niektórych robi wrażenie wiejskiego dandysa, może nie gra jak wirtuoz, ale co z tego, skoro muzyka, którą tworzy po prostu porywa? Bas w dupę malkontentom. Freud naprawdę zrobił nam tego wieczoru dobre pranie mózgu. </span></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgaaERERykohqhAiRwtzXgB_VpfZSOXY4wJ4pIfhiZN-DR5Dem6w80hOqO8C29HPRye5lFJrsmOf1AtzpkUeu3G0RsFfBlpcxk6LxR0XiT62Y3SyM1NJFfj0fzZTQtInzHhmK2HxG0T6mA/s1600/pf7.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><span style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><img border="0" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgaaERERykohqhAiRwtzXgB_VpfZSOXY4wJ4pIfhiZN-DR5Dem6w80hOqO8C29HPRye5lFJrsmOf1AtzpkUeu3G0RsFfBlpcxk6LxR0XiT62Y3SyM1NJFfj0fzZTQtInzHhmK2HxG0T6mA/s320/pf7.jpg" width="239" /></span></a></div>
<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
<span style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br /></span>
<span style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif; line-height: 17px;"><span class="Apple-tab-span" style="white-space: pre;"> </span>O „Come as you are” i „Bald inquisitor” nie będę wiele pisał, bo zwyczajnie nie mam ochoty na peany. Wystarczy, że było „właściwie”. Tak jak powinno być na koncertach. Wyśmienite pasaże i solówki Barona, szaleństwo Mazolewskiego, finezja Dudy i solidna dawka łupnięć Klimczuka, który według mnie był trochę za bardzo schowany w Soria Moria, ale uniósł ciężar jak należy. Podwójny bis i tłum ludzi pod sceną, owacje na stojąco i dobre wrażenie. Tyle. <span class="Apple-tab-span" style="white-space: pre;"> </span></span><br />
<span style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif; line-height: 17px;"><span class="Apple-tab-span" style="white-space: pre;"> </span>Wierzcie mi – Pink Freud pocięło publiczność w Oslo na kawałki, posoliło i upiekło bez przypraw w kotle dźwięków. Udowodnili, że są naprawdę świeżym, wyśmienitym głosem we współczesnym jazzie i warto posłuchać ich na żywo. Nie sądziłem, że dadzą z siebie tyle, bym długo po powrocie do domu nie mógł zasnąć, rozemocjonowany muzykobrazami i śnił o elektrycznych owcach. A śniłem. </span><br />
<span style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif; line-height: 17px;">Co na to Zygmunt? </span><br />
<span style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><span style="line-height: 17px;"><br /></span>
<span style="line-height: 17px;">9/10</span></span></div>
Unknownnoreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-8805618065719818376.post-78552220377180774102011-04-06T00:54:00.006+02:002011-04-06T01:10:22.540+02:00Koncert Ulver + Zweizz - Eskulap 5.04.2011<a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg4K9tKciytBKBF7R-yiBzg1HUronZk_ITu5B6Eg2VMR1UOWNdJiYcGOED5RB0xtQ7pnhqPnuyDY8pjGUc-lVbaPCjAM_SHEtUyOOn_h8n1bWvQCX56g-_QuCFNlgqWvZKJ1v8V6VPlt5A/s1600/ulver+koncert.jpg"><img style="display: block; margin: 0px auto 10px; text-align: center; cursor: pointer; width: 140px; height: 200px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg4K9tKciytBKBF7R-yiBzg1HUronZk_ITu5B6Eg2VMR1UOWNdJiYcGOED5RB0xtQ7pnhqPnuyDY8pjGUc-lVbaPCjAM_SHEtUyOOn_h8n1bWvQCX56g-_QuCFNlgqWvZKJ1v8V6VPlt5A/s200/ulver+koncert.jpg" alt="" id="BLOGGER_PHOTO_ID_5592237931204648898" border="0" /></a><span style="font-size:130%;"><b><br /></b></span><div style="text-align: justify;"><span style="font-size:130%;"><b>Czekałem 11 lat. Doczekałem się. Ulver jeszcze nigdy nie brzmiał dla mnie tak mrocznie, pięknie i metamorficznie jak podczas poznańskiego koncertu w Eskulapie 5.04.2011. Żadna płyta nie odda tego, co dzieje się podczas ich występu na żywo. I chociaż wypełnili koncert najnowszymi kompozycjami z albumu Wars Of The Roses i zagrali tylko jeden ze znanych mi utworów (Hallways of Always z Perdition City), to roznieśli moją duszę na kawałki</b></span> </div><p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><span style="font-size:130%;">Supportem tego dnia był jednoosobowy projekt o nazwie Zweizz. Zupełnie nieznany mi twór w czapce z daszkiem skierowanym do tyłu, składający się z niskiego, zdrowo podtuczonego jegomościa z brodą opasającą całą twarz, który wyglądał tak, jakby swoje już w życiu wypił i wypalił. Co nie zaszkodziło mu oczywiście zażywać na scenie kolejnych środków wzmacniających. Gdy na początku zaczął grzebać coś przy kabelkach i wydawać noisowe dźwięki, myślałem, że to techniczny coś popsuł i próbuje naprawić. Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że oto już rozpoczął się koncert Zweizz. I tak oto poznałem czym naprawdę jest support, gdy do koncertu szykują się mistrzowie. Prawdziwym gównem.</span><span style="font-size:130%;"><br /><br />Gdybym nie był na tym koncercie, to też bym pewnie nie uwierzył. Cóż, nie musicie mi wierzyć, ale co widziałem, to widziałem. Na muzykę nie zwracałem uwagi. Albo jej nie było, albo była sforą przypadkowych dźwięków z pogranicza elektrycznego bełkotu i charków z nosa. Ustawiony tyłem do publiczności Zweizz, po prostu pierdział dźwiękami. Potem zaczął eksperymentować z klapą do kibelka i szczoteczkami do zębów. Gdy zaczął udawać rzyganie, okazało się, że w muszli jest zainstalowana kamera, a rzutnik pokazuje na wielkim ekranie facjatę Pana Z. Przełknąłem to i byłem coraz bardziej zniecierpliwiony. Jednak Zweizz nie dawał za wygraną i wraz z papierosem i trąbą usiadł na kiblu spuszczając wcześniej spodnie. Nie muszę chyba mówić jaki widok ukazał się publiczności. Gdy jednak dołączyło się do tego pierdzenie w trąbę, z której wydobywał się papierosowy dym... no cóż, taka rola supportu. W końcu w kilka minut po „występie” Zweizza, doszło do tego, na co czekałem wspomniane 11 lat. </span></p><p style="margin-bottom: 0cm;" align="JUSTIFY"> </p> <p style="margin-bottom: 0cm;" align="JUSTIFY"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi-n2VagMpQznI12z_RjtM00sgRuGZe_jOePFJpIUCdMiHCv0zZho39iFGFQhUwyeB7amYrwyJX7_74-fjux1yP6UzqBdVdWylgPki5XHDcTO6uE2glzSY79PzBTuS6HJnd5RtybRvgGqk/s1600/ulver.jpg"><img style="display: block; margin: 0px auto 10px; text-align: center; cursor: pointer; width: 327px; height: 245px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi-n2VagMpQznI12z_RjtM00sgRuGZe_jOePFJpIUCdMiHCv0zZho39iFGFQhUwyeB7amYrwyJX7_74-fjux1yP6UzqBdVdWylgPki5XHDcTO6uE2glzSY79PzBTuS6HJnd5RtybRvgGqk/s200/ulver.jpg" alt="" id="BLOGGER_PHOTO_ID_5592237495343103890" border="0" /></a></p><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;"> </div><p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><span style="font-size:130%;">Nigdy nie obchodził mnie skład Ulvera. Najważniejsza była, jest i będzie w tym wszystkim muzyka. Wiedziałem tylko, który to Garm, a oprócz niego pojawiło się na scenie jeszcze 5 postaci: fenomenalny perkusista, dwóch „elektroników”, klawiszowiec, a także basista, gitarzysta i pianista w jednym. Każdy okazał się tak samo ważny, jak lider Wilków z północy. I każdy odegrał swoją rolę fenomenalnie. Nie mogę powiedzieć zbyt wiele o utworach, jakie usłyszałem, bo były to całkiem nowe dla mnie kompozycje. Jednak już wiem, że zakocham się w całej płycie „Wars of the roses”. Przedsmak winylowej płyty jaką kupiłem po koncercie, dał mi ponad godzinny występ, jakiego nigdy nie zapomnę.<br /><br />Wizualizacje wśród których wyróżnić można polowanie na lisa, brzozowy las, krwawiący dom czy rewelacyjne ołowiane morze, przelewające się ciężkimi falami po ekranie, idealnie współgrały z muzyką. Dopełniały całość i jeszcze bardziej odrealniały, jakkolwiek muzyka norwegów już i tak sprawia, że odpływamy tam, gdzie jest pięknie, mrocznie i strasznie. Na granice światów i realności.<br /><br />Idealne stopniowanie napięcia, połamane rytmy perkusji, ambientowe pejzaże, instrumentalne improwizacje czy elektroniczne popisy właściwie całej załogi Ulvera (nawet perkusista miał pod ręką pada), przełożyło się na muzyczny i estetyczny orgazm, a także potworną eskalację wrażliwości. Nigdy nie słyszałem na żywo dźwięków tak głęboko dotykających duszy i serca. Emocje wlewające się do uszu, miały ochotę eksplodować i rozłupać czaszkę od środka. Natłok myśli stał się w pewnym momencie tak drażniący, że poczułem się jak jeden z dźwięków granych przez zespół - zagubiony w czasie i przestrzeni. Jak w genialnym „Lost in moments”.<br /><br /></span></p><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;"><span style="font-size:130%;">Ulver potraktował słuchaczy zupełnie niekomercyjnie. Zagrał tylko jeden znany utwór na bis. Zakończył nim cały koncert i pożegnał się z publicznością słowami „Fuck off, we want drink”. Publiczność nie ma dla nich znaczenia, i tak będzie ich kochać za to co robią. A potrafią sprawić, że szkielet drży w posadach, serce wymyka się swojemu zwykłemu rytmowi i każe krwi płynąć w odwrotnym kierunku.<br /><br /></span><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgPiEK-PFj02fCsU7UPU8aCH3HyfYV1P5VzCpGW6pwD3WkFDP-1WmNunee8UetttifF3pVB009NDNbPlHQOU8aDEDHGktD216q51t5Gtigg_LRgOvmSt3Fkos9sTSMsGinH_n03c_sdzXY/s1600/ulver+winyl.jpg"><img style="display: block; margin: 0px auto 10px; text-align: center; cursor: pointer; width: 309px; height: 205px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgPiEK-PFj02fCsU7UPU8aCH3HyfYV1P5VzCpGW6pwD3WkFDP-1WmNunee8UetttifF3pVB009NDNbPlHQOU8aDEDHGktD216q51t5Gtigg_LRgOvmSt3Fkos9sTSMsGinH_n03c_sdzXY/s200/ulver+winyl.jpg" alt="" id="BLOGGER_PHOTO_ID_5592238480517964642" border="0" /></a><br />Polecam genialne fotografie z koncertu: <a href="http://alternation.pl/ulver__zweizz,id,288,koncerty.html">TUTAJ </a>:)<br /></div><p style="margin-bottom: 0cm;" align="JUSTIFY"> </p>Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8805618065719818376.post-83111771340578942802010-09-26T20:36:00.004+02:002010-09-26T22:01:26.529+02:00Koncert Stinga w Poznaniu<span style="font-weight: bold;">Przed poznańskim koncertem niespecjalnie lubiłem Stinga. Znałem wiele utworów jakie napisał, trochę o nim czytałem, ale nie wzbudzał we mnie specjalnie wielkich uczuć. Wszystko się zmieniło, gdy około południa w poniedziałek (dzień koncertu) dowiedziałem się, że z powodu choroby, na koncert nie może iść nasza koleżanka. Bez większego wahania "przejęliśmy" bilety i o 17:30 weszliśmy na nowo wybudowany stadion Lecha</span><br /><div style="text-align: justify;"><br />Tłumy waliły z każdej strony. Pewnie jest tak podczas większość meczów przy Bułgarskiej, ale tym razem na twarzach zamiast chęci doznania piłkarskich emocji, gościła chęć przeżycia koncertu jednego z największych popowych twórców na świecie. Otwarcie stadionu też zrobiło swoje. Wielu poznaniaków pewnie chciało obejrzeć to wydarzenie na żywo, dlatego biletów na Stinga już od dawna nie można było dostać. Idąc na koncert mijaliśmy ludzi, którzy z minami mówiącymi "spierdoliłem sprawę", stali przed stadionem z kartkami w dłoni, na których było napisane dramatyczne dwa słowa 'ODKUPIĘ BILET'! Pomyślałem sobie: "Jezu, co tym ludziom tak zależy na tym Stingu? Przecież to zwykły koncert będzie, a już 5 razy w Polsce gość był, więc i pewnie znów przyjedzie". Gdy wybrzmiała pierwsza piosenka, wiedziałem już dlaczego tak bardzo im zależało na tym, żeby wejść na koncert. Ale o tym za chwilę...;)<br /><br /><a href="http://img543.imageshack.us/img543/7684/stadion1.jpg"><img style="display: block; margin: 0px auto 10px; text-align: center; cursor: pointer; width: 450px; height: 338px;" src="http://img543.imageshack.us/img543/7684/stadion1.jpg" alt="" border="0" /></a><br />Muszę to napisać. Po raz pierwszy na jakimkolwiek koncercie miałem bilet na miejsce, które...nie istniało. Podchodziliśmy 4 razy do ludzi koordynujących wchodzenie na stadion i zawsze kierowali nas do kogoś innego. Gdy w końcu udało nam się dostać do faceta na kładce prowadzącej na płytę główną, dał nam nowe bilety i napełnił nadzieją, że w końcu sobie usiądziemy. Musieliśmy przejść na drugą stronę boiska, żeby znaleźć rząd i miejsce, które...znów nie istniały! Nie muszę mówić jak wielki był nasz wnerw na tę sytuację, dlatego znów zgłosiliśmy się do jednego z koordynatorów, który odesłał nas do kolejnego i tak przez kilkadziesiąt minut. W końcu kazał nam usiąść i poczekać. Wysłuchaliśmy sobie przynajmniej występującego w niewdzięcznej roli supportu supportu, Indois Bravos. Jednak grali dość niemrawo do zapełniających się trybun i powiem Wam, że ten widok sprawił, że po raz pierwszy w życiu złapałem doła przy reggae.<br /><br /><a href="http://img214.imageshack.us/img214/2484/stadion5.jpg"><img style="display: block; margin: 0px auto 10px; text-align: center; cursor: pointer; width: 500px; height: 375px;" src="http://img214.imageshack.us/img214/2484/stadion5.jpg" alt="" border="0" /></a><br />Zaczęło się robić zimno, nadal sterczeliśmy jak kołki, a mgliste wyjaśnienia organizatorów niewiele dały. Gdy w końcu się wkurzyliśmy i chcieliśmy zareklamować bilety, to kazali nam się udać do biura reklamacji, które...uwaga...nie istniało. W czasie, gdy szukaliśmy biura straciliśmy koncert Anny Marii Jopek i wydawało się, że czara goryczy się przeleje, gdyby nie Hejzel, który rozwiązał sytuację dość klasycznie: sprytnie zagadał ochroniarzy i wchodząc między nich rzucił im pytanie retoryczne, co samo w sobie już sprawiło, że mózg zaczął im parować, ja także szybko się przepchnąłem i tym samym zastosowany przez Hejzela fortel otworzył nam wejście na płytę główną, zostawiając kłócących się goryli z głupimi minami :) "Mogą wejść!", "Nie! tylko białe opaski!"Ale oni idą tylko do...".Tyle zdążyłem usłyszeć:D<br /><br /><a href="http://img810.imageshack.us/img810/1638/stadion2.jpg"><img style="display: block; margin: 0px auto 10px; text-align: center; cursor: pointer; width: 500px; height: 375px;" src="http://img810.imageshack.us/img810/1638/stadion2.jpg" alt="" border="0" /></a><br />Przed koncertem odbyło się coś jakby otwarcie stadionu. Nie było spektakularne, więc nie będę się nad tym rozwodził. Lasery, robotnicy jeżdżący z taczkami, tancerka na linie, która to miała niby symbolizować ideę...pierdoły, które nie przemówiły do mnie wcale. Skończyło się i mogliśmy już ze spokojem czekać na koncert. Rozpoczął się z 10 minutowym opóźnieniem...ale warto byłoby czekać nawet i godzinę.<br /><br /><a href="http://img828.imageshack.us/img828/8441/stadion6.jpg"><img style="display: block; margin: 0px auto 10px; text-align: center; cursor: pointer; width: 500px; height: 375px;" src="http://img828.imageshack.us/img828/8441/stadion6.jpg" alt="" border="0" /></a><br />Rozpoczęło się od <span style="font-style: italic;">'If I Ever Lose My Faith In You'.</span> Pięknie, wręcz wzruszająco. Już wiedziałem, że nie zapomnę tego wieczoru, jednak to co działo się później, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Od dawna nie było na koncercie tak, że chciałem więcej i więcej i jeszcze trochę. Sting zagrał z orkiestrą 26 numerów i jeden wykonał a capella, a ja odczułem ten czas jako godzinę z minutami. Sting czarował głosem, grą na harmonijce, na gitarze klasycznej i elektrycznej, a stadion czarował światłami w tonacjach uspokajającego niebieskiego, żółtego i czerwonego. Trzy telebimy wiszące nad muzykami było rewelacyjnym pomysłem. Zwłaszcza sama ich konstrukcja i ułożenie, które widać na zdjęciach z koncertu. Orkiestra spisała się fenomenalnie, muzycy również. Nie było ŻADNEGO zbędnego dźwięku, fałszu, potknięcia. Po prostu czysty profesjonalizm, a na dodatek zabawa muzyką, radość grania i obcowania z publicznością. Na osobne pochwały zasługuje śpiewająca ze Stingiem wokalistka <span style="font-weight: bold;">Jo Lawry.</span> Zachwyciła mnie swoim głosem nie mniej niż sam Sting, a w dwugłosie z nim brzmiała perfekcyjnie i chyba jeszcze nie byłem na koncercie, na którym współbrzmienie dwóch głosów brzmiało tak... no wspaniale :)<br /><br /><a href="http://img812.imageshack.us/img812/7365/stadion3.jpg"><img style="display: block; margin: 0px auto 10px; text-align: center; cursor: pointer; width: 500px; height: 375px;" src="http://img812.imageshack.us/img812/7365/stadion3.jpg" alt="" border="0" /></a><br /><br />W trakcie koncertu usłyszeliśmy m.in. <span style="font-style: italic;">'Every Little Thing She Does Is Magic', 'Moon over Bourbon street' </span>(mój ulubiony kawałek, po którym Sting zawył jak wilk), '<span style="font-style: italic;">Seven days', 'Englishman In New York', 'Shape of my heart', 'Russians', 'Fragile', 'Roxanne', 'Every Breath You Take'</span> czy rewelacyjnie wykonany <span style="font-style: italic;">'Desert rose'</span>. Miało być przebojowo i było. Fantastycznie słuchało się symfonicznych partii, które były czasami delikatne a czasem miażdżące patosem, jednak większość utworów po prostu subtelnie przyozdabiały. Pod koniec koncertu nie było na stadionie osoby, która nie stała i nie kiwała się w rytm muzyki :) Genialna atmosfera.<br /><br /><a href="http://img841.imageshack.us/img841/3864/stadion4.jpg"><img style="display: block; margin: 0px auto 10px; text-align: center; cursor: pointer; width: 500px; height: 375px;" src="http://img841.imageshack.us/img841/3864/stadion4.jpg" alt="" border="0" /></a><br />Podsumowując – mamy świetne wspomnienia i z chęcią wybiorę się na jeszcze jeden koncert Stinga, jeśli kiedyś będzie grał w Polsce.<br /><br />Pełna setlista znajduje się <a href="http://www.setlist.fm/setlist/sting/2010/stadion-lecha-poznan-poland-5bd5cf18.html">TUTAJ</a>.<br /></div>Unknownnoreply@blogger.com5tag:blogger.com,1999:blog-8805618065719818376.post-874607250920164412010-08-30T15:54:00.006+02:002010-08-31T00:22:31.395+02:00Cormac McCarthy - polska strona pisarza<a href="http://www.cormacmccarthy.pl/"><img style="DISPLAY: block; MARGIN: 0px auto 10px; WIDTH: 259px; CURSOR: hand; HEIGHT: 117px; TEXT-ALIGN: center" alt="" src="http://www.cormacmccarthy.pl/img/logo.png" border="0" /></a><br /><div align="justify">W końcu po wielu miesiącach zmagań, zbierania materiałów, zdjęć, recenzji i opisów, światło dzienne ujrzała strona o Cormacu McCarthym. Największa baza informacji o pisarzu, którą będę starał się aktualizować najczęściej jak tylko będę mógł. Na stronie znajdziecie sporo grafik, opisów, recenzji, artykułów i wywiadów. Będę wdzięczny za dostarczanie nowych materiałów, ciekawych linków, napisanie recenzji.<br /></div><div align="justify">Czekam jeszcze na tłumaczenie wywiadu z Wall Street Journal, a także na napisy do wywiadu z Oprah Winfrey. Ogromne podziękowania kieruję do Mike'a Dravena, który zajął się techniczną częscią strony, dla Krzysztofa Lubowickiego za tłumaczenia zdjęć i Mateusza Kopacza za tłumaczenie wywiadu. </div><div align="justify"></div><div align="justify">Zapraszam do lektury strony i odwiedzenia księgi gości :) </div><div align="justify"></div><br /><div align="justify">I oczywiście do wzięcia udziału w Konkursie! Do wygrania 3 książki Cormaca McCarthy'ego :)!!!</div><div align="justify"></div><br /><div align="center"><a href="http://www.cormacmccarthy.pl/" target="_blank">http://www.cormacmccarthy.pl/</a> </div><br /><div align="justify"></div><br /><div align="center"></div>Unknownnoreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-8805618065719818376.post-91206967721930732302010-08-26T10:41:00.003+02:002010-08-26T10:45:17.691+02:00Sam Sam na księżycu<div align="justify"><a href="http://neil.fraser.name/news/2009/moon_movie.jpg"><img style="DISPLAY: block; MARGIN: 0px auto 10px; WIDTH: 470px; CURSOR: hand; HEIGHT: 350px; TEXT-ALIGN: center" alt="" src="http://neil.fraser.name/news/2009/moon_movie.jpg" border="0" /></a> </div><div align="justify"><br />Kiedyś na forum GWKC umieściłem krótką recenzję filmu MOON. Dziś, po korekcie ląduje tutaj.<br /></div><div align="justify"> </div><div align="justify"><strong>Sam Sam na księżycu </strong><br /></div><div align="justify">Trudno cokolwiek napisać. Po obejrzeniu filmu po głowie hulają wolne myśli, bez ładu i składu. I naprawdę nie wiem, co mogę/co powinienem czuć po obejrzeniu tego naprawdę dobrego debiutu Jonesa. Obejrzawszy w zeszłym roku Dystrykt 9, który uważam za naprawdę dobre kino, posiadające oprócz faktora rozrywkowego jeszcze jakieś przesłanie i potrójne dno, myślałem, że nie zobaczę już filmu Sci-Fi z rocznika 09, który dorówna historii o "krewetkach" z kosmosu. Myliłem się, Moon to świetne kino i stawiam je na równi z Dystryktem. W Moon cenię naprawdę to, że dopiero po czasie dotarło do mnie o czym tak naprawdę mógł być ten film. Powtórzę i zaznaczę: Nie o czym był, bo jak to mawiają quot capita, tot sensus, a o czym mógł być. Natrafiłem na obraz, który podobnie jak Dystrykt, zadaje wiele pytań, a udziela odpowiedzi tylko na niektóre z nich. I to w sposób niejasny. </div><div align="justify"> </div><div align="justify">Zauważyłem na kilku forach, że film się ludziom podobał, ale nikt tak naprawdę nie wypowiedział się o czym (prócz samotności) ten film jest!? Czego jest metaforą? Czym nas zaskoczył oprócz pięknej formy? Na jakie pytania do samych siebie odpowiadamy? Po cholerę ktoś kręci film, w którym prawie nic się nie dzieje? itd<br /></div><div align="justify">Treść filmu rewelacyjnie oddaje to co napisał kiedyś Gustaw Herling - Grudziński w Innym świecie: "Byłem jak ślepiec, który odzyskawszy wzrok, obudził się w próżni pełnej luster, odbijających tylko jego własną samotność."<br />Film zaiste jest o samotności, w końcu Sam 3 lata siedzi sam na księżycu (gdyby film kręcił Polak, moglibyśmy jeszcze postawić, że imię bohatera to gra językowa ). No dobra, ale na jakim księżycu? Czy jest to TEN miesiąc, świecący nad naszymi głowami, czy jest to księżyc w głowie Sama?<br /></div><div align="justify">Po głębszej analizie i po tym kim reżyser jest, przychylam się do tej drugiej opcji. Moon, to czysty film psychologiczny, ekspolurujący temat samotności niemal tak dogłębnie, jak ogromne maszyny przemierzające powierzchnię księżyca w poszukiwaniu Helium 3. W końcu czy nie ma teorii, że jesteśmy samotnymi wyspami na oceanie życia (w tym wypadku księżycami w kosmosie)!? Jak pisała w Charakterach, Joanna Heidtman:"Samotność jest jak silnie działająca substancja. Może być lecznicza – daje okazję do rozwoju i odkrywania siebie. Bywa trująca, szczególnie dla ludzi ściganych przez "cień przeszłości", traumę przeżytą w dzieciństwie lub skrywaną głęboko tajemnicę”.<br /></div><div align="justify">Wobec powyższego cytatu: Moon to film o powolnym wychodzeniu z choroby (może nałogu), o zakładaniu różnych masek (klony), których każdy człowiek przybiera tysiące na różne okazje, a w końcu dochodzi do wniosku, że pokochanie samego siebie, ew. dogadanie się z samym sobą (w filmie dosłownie pokazane), jest najlepszą drogą do tego, by narodzić się na nowo i "przebudzić".<br />Nowy Sam, pozwolił umrzeć staremu, pozbył się wszystkiego co go hamowało: maski, przyzwyczajenia, machinalna praca i tęsknota (+kontrakt). Firma okłamywała go, że nie posiada bezpośredniego połączenia z Ziemią, by zadzwonić do domu, a tak naprawdę możemy za firmę podstawić jego własny lęk przed kontaktem z rodziną, od której dobrowolnie odszedł będąc w stanie "snu" -"uzależnienia" (wszak lunatyk pochodzi od słowa LUNAR - nazwa firmy). Gdy Sam postanowił się w końcu zmierzyć z własnym lękiem (zniszczenie anten, telefon do córki), zobaczył co jest ważne, że sam siebie oszukiwał, a inni to wykorzystali. Zobaczył jak wiele lat stracił, kim się stał i postanowił to naprawić. A Robot GERTY to substytut człowieka, który każdy samotnik ma w domu pod postacią TV, komputera czy radia.<br />Przynajmniej ja to tak widzę. </div><div align="justify"><br />Sprawdziłem jeszcze co to jest SARANG (stacja, w której przebywał Sam Bell), okazało się, że jest to PAW - narodowy ptak Indii, który symbolizuje: słońce, nieskończoność, wieczność, zmartwychwstanie, nieśmiertelność, czujność, godność, dostojność, wiosnę, kontemplację, królewskość, próżność, puszenie się własną urodą, dumę, pychę. Ehhh...co tu wybrać?</div><div align="justify"><br />9/10<br /></div>Unknownnoreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-8805618065719818376.post-62179487036695056932010-08-22T11:27:00.005+02:002010-08-22T11:35:02.881+02:00John Everson - Igły i Grzechy<p align="justify">Dzięki Ingowi dostałem niedawno zlecenie, na nagranie opowiadania "Uwolnienie" ze zbioru Johna Eversona - "Igły i grzechy" dla wyd. Replika. Opowiadanie jest słabe jak barszcz i żałuję, że nie przeczytałem go wcześniej, by ułożyć sobie intonację, momenty dramatyczne itp. Zamiast nagrywać je piętnaście minut, nagrywałem ten szajs półtorej godziny, robiąc co chwilę przerwy na śmiech. Wartość tego jest raczej nikła, choć może komuś przypasuje taki styl, gdzie pełno jest flaków, krwi, seksu i chorych scen. Sprawdzę niedługo resztę opowiadań i pewnie walnę jakąś recenzję. Zobaczymy jak to będzie ;) A póki co zapraszam do posłuchania mojego zabójczego głosu :D</p><a href="http://www.youtube.com/watch?v=FyKIC3F8lHA"><img id="BLOGGER_PHOTO_ID_5508164509658326370" style="DISPLAY: block; MARGIN: 0px auto 10px; WIDTH: 200px; CURSOR: hand; HEIGHT: 122px; TEXT-ALIGN: center" alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhn8O-HQs0q_JlYtBWKAMCBCB2J_LU3YpVm4fhYaTTVfnrmuVQedvXIc_XwN0i4Ibhb6YNiZflQg-oX9X8FsNnNpNu2DWJ6rWIllNrs7HF4H7JF8xCqiLq5hM3YpdxeLCYtUm28-ZdNTTE/s200/everson.jpg" border="0" /></a><br /><p align="justify"></p><br /><div align="justify"></div>Unknownnoreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-8805618065719818376.post-47434254169315889782010-07-21T13:48:00.008+02:002010-07-21T14:37:39.016+02:00Koncert Brendana Perry'ego Poznań 16 lipca CK Zamek<div align="justify"><a href="http://img826.imageshack.us/img826/746/55154840.jpg"><img style="DISPLAY: block; MARGIN: 0px auto 10px; WIDTH: 195px; CURSOR: hand; HEIGHT: 280px; TEXT-ALIGN: center" alt="" src="http://img826.imageshack.us/img826/746/55154840.jpg" border="0" /></a><strong>Na ten koncert czekałem dwanaście lat. Trochę jak więzień, bo czekałem na coś absolutnie wolnego i pięknego, na coś o ogromnej sile duchowej, wywołującego metafizyczne ciarki. Nie wierzę nadal, że w końcu się udało. Dopiero po kilku dniach uświadomiłem sobie, ile występ Brendana Perry'ego dla mnie znaczył. Ile wprowadził do mojego życia, a jednocześnie ilu negatywnych myśli się pozbyłem.</strong><br /><br /><div align="justify">Od kiedy usłyszałem po raz pierwszy "Into the labirynth", w mojej głowie zakiełkowała myśl, że byłoby cudownie posłuchać muzyki Dead Can Dance na żywo, jednak australijski duet był dla mnie jednocześnie czymś nierealnym, dwójką duchów, którzy tworzą muzykę nie z tej Ziemi. Nie sądziłem, że Ci ludzie w ogóle żyją w tej rzeczywistości, a jeśli nawet, to byłem prawie pewien,że nie odwiedzą nigdy zacofanej muzycznie Polski. Dlatego, gdy jako 15 latek, znając już połowę dyskografii DCD, dowiedziałem się o rozpadzie zespołu, nie mogłem przyjąć dowiadomości, że nie<br />będzie mi dane usłyszeć ich razem na żywo.<br /></div><div align="justify"></div><img style="DISPLAY: block; MARGIN: 0px auto 10px; WIDTH: 500px; CURSOR: hand; HEIGHT: 343px; TEXT-ALIGN: center" alt="" src="http://img40.imageshack.us/img40/4446/90928379.jpg" border="0" />Nie muszę mówić, że przeżyłem ogromnie mocno informację o koncercie DCD w Warszawie w 2005 r., a jeszcze mocniej przeżyłem to, że z braku funduszy nie mogłem się tam pojawić. Tak samo było z koncertem Lisy Gerrard w Warszawie. Od tego momentu postanowiłem, że gdy tylko pojawi się w Polsce któryś z członków zespołu, zrobię wszystko by pojechać, wysłuchać, zobaczyć, uwolnić. Na szczęście w ciągu 12 lat, koncerty gwiazd w Polsce, stały się czyś na porządku dziennym, więc okazja, by w końcu usłyszeć jeden z magicznych głosów Dead Can Dance nadażyła się 16 lipca (piątek), na Dziedzińcu Zamkowym w Poznaniu. O godzinie 21, kiedy to Brendan Perry wraz z Danem Gressonem na perkusji, Peterem Sheridanem na gitarze i syntezatorze, Astrid Williamson na klawiszach i kimś kto zastąpił Rachel Haden na basie, pojawił się na scenie, wiedziałem już, że będzie to dla mnie występ wyjątkowy. Zresztą po minach zebranych na dziedzińcu około tysiąca osób, widziałem że nie tylko dla mnie.<br /><br /><img style="DISPLAY: block; MARGIN: 0px auto 10px; WIDTH: 250px; CURSOR: hand; HEIGHT: 508px; TEXT-ALIGN: center" alt="" src="http://img80.imageshack.us/img80/1627/83299418.jpg" border="0" />Czwórka młodych muzyków (no może oprócz Astrid) całkowicie podporządkowana liderowi, a jednocześnie sprawiająca wrażenie, jakby Perry był dla nich wzorem, przyjacielem, ojcem i drogowskazem. Wszyscy na scenie świetnie się rozumieli, a kilka minimalnych, indywidualnych wpadek instrumentalnych gitarzysty, nie przeszkadzało w obiorze praktycznie wcale. W repertuarze było to, czego się spodziewałem, czyli kilka kawałków z najnowszego albumu ARK (m.in. This Boy, Utopia), kilka klasyków Dead Can Dance (Spirit, Severance, Carnival is over), cover (Song of the siren) i nowy (świetny) kawałek Tree of life. Ponoć setlista była taka sama jak w Krakowie. Jednak mam nadzieję, że nie było tam gnomów, którzy kłocili się o to, czy bilety są stojące czy siedzące. Na szczęscie podczas koncertu było już miło :) Udało nam się nawet zdobyć bezcenny autograf Brandana na płycie ARK :)<br /><br /><img style="DISPLAY: block; MARGIN: 0px auto 10px; WIDTH: 500px; CURSOR: hand; HEIGHT: 375px; TEXT-ALIGN: center" alt="" src="http://img36.imageshack.us/img36/1986/20098952.jpg" border="0" />Nie wiem co ten facet ma w głosie, ale gdy go słucham, przechodzą mnie ciarki i czuję się (może zabrzmi to głupio) wolny i oderwany od świata. Solowe dokonania Brendana są rewelacyjne, uduchowione, kapitalnie mroczne, a jednocześnie pełne pozytywnej energii i nadziei. Ponoć to Lisa Gerrard czerpie muzyczną energię z kosmosu, a jednak Brendan zdaje się sięgać w podobne rejony, bo pomimo braku wielkich popisów wokalnych, jego głos stwarza muzyce dodatkową przestrzeń, drugie dno i tworzy czary. Na koncercie brakowało mi tylko Lisy, by zamknąć wszystko w jedną całość. Może jeszcze się doczekam wspólnego koncertu DCD, bo od kolegi wiem, że ponoć Brendan i Lisa będą pracować nad nową płytą. Może też popracują nad trasą koncertową ;)?<br /><img style="DISPLAY: block; MARGIN: 0px auto 10px; WIDTH: 410px; CURSOR: hand; HEIGHT: 410px; TEXT-ALIGN: center" alt="" src="http://merlin.pl/Ark_Brendan-Perry,images_big,25,COOKCD520.JPG" border="0" />Dla zainteresowanych, nagrałem (niestety w średniej jakości - podobnie jak zdjęcia) telefonem kilka utworów. Wrzucam na <a href="http://www.speedyshare.com/files/23462320/Koncert_Brendana_CK_ZAMEK.rar">speedyshare</a>, więc koncert ściągnie TYLKO pierwsze 10 osób :) Mam nadzieję, że BP nie będzie miał mi tego za złe :-) </div>Unknownnoreply@blogger.com4tag:blogger.com,1999:blog-8805618065719818376.post-30926997739782439862010-07-05T13:03:00.003+02:002010-07-05T13:35:59.831+02:00Książę Persji: Piaski Czasu<a href="http://img267.imageshack.us/img267/1184/princeofpersiathesandsow.jpg"><img style="DISPLAY: block; MARGIN: 0px auto 10px; WIDTH: 267px; CURSOR: hand; HEIGHT: 400px; TEXT-ALIGN: center" alt="" src="http://img267.imageshack.us/img267/1184/princeofpersiathesandsow.jpg" border="0" /></a> <div><div align="justify"></div><div align="justify"></div><div align="justify">Dzieciństwo to kopalnia. Wielu z nas schodzi tam, by odnajdywać w twardych skałach codzienności dobre wspomnienia, żale, smutki, a także małe i dawno zapomniane zachwyty. I o zachwytach dziś mowa. Zakochałem się niegdyś w pewnej platformówce autorstwa Jordana Mechnera, która wypełniała mi naprawdę sporo czasu. Nie raz do późnych godzin siedziałem przy klawiaturze (lub z joystickiem w ręku) i kombinowałem jakby tu uwolnić moją księżniczkę. Gdybym nie spotkał kobiety mojego życia, zapewne do dziś niewiele by się zmieniło (oprócz joysticka rzecz jasna). Ważne jednak, że zakopałem to wspomnienie w mojej prywatnej kopalni, a Mike Newell dał mi łopatę i kilof, bym mógł znów zanurzyć się w klimacie mrocznej pustyni, ciemnych lochów i upływającego zbyt szybko czasu.<br /></div><br /><div align="justify">Miałem pewne obawy, bo pamiętając dokonania Uwe Bolla, który chciał by z ziaren dobrych gier wyrosły solidne filmowe drzewa, zdawałem sobie sprawę, że na tym poletku jest niezwykle trudno zrobić coś dobrego, nie mówiąc już o dziele wybitnym. Widząc, że "Książę Persji: Piaski czasu" to produkcja Disneya, byłem spokojny o dobrą rozrywkę, estetykę i jakość. Efekt końcowy...no cóż, dostałem o wiele, wiele więcej niż chciałem. </div><div align="justify"><br /></div><img style="DISPLAY: block; MARGIN: 0px auto 10px; WIDTH: 450px; CURSOR: hand; HEIGHT: 254px; TEXT-ALIGN: center" alt="" src="http://img375.imageshack.us/img375/3135/sandsoftimemovieartwork.jpg" border="0" />Widziałem wcześniej kilka filmów Newella i wiedziałem, że mogę się przygotować raczej na średniaka niż arcydzieło. Nie nastawiałem się na rewelację i wyszło mi to na dobre, bo 68-letni reżyser spłodził coś pomiędzy średniakiem, a filmem bardzo dobrym. Reżyser umiejętnie łączył, dzielił i prowadził nieskomplikowane dialogi. Patosu jest tyle, że zbyt często nie drażni, akcji ogrom, pięknych widoków i efektów specjalnych mnóstwo, gra aktorska na bardzo wysokim poziomie (fenomenalny Ben Kinsley w roli Nizama), estetyka z jaką "wykonano" baśniową krainę - bez zarzutu i właściwie nie mam się do czego przyczepić. Owszem jest kilka pierdół, typu: Dastan z księżniczką lądują w basenie, a za chwilę ich ubrania są suche jak wiór (nie mówiąc o włosach), ale takie szczegóły nie przeszkadzają praktycznie wcale. Podczas oglądania filmu, wciągają nas tytułowe piaski czasu i zapominamy o świecie, oglądamy kolejne kadry z zachwytem, jakbyśmy czytali strony z "Baśni 1000 i jednej nocy". Znalazło się kilka momentów, które przywracają nas do rzeczywistości, ale tylko na kilka sekund. Szybko wracamy i zostajemy wciągnięci w kolejną akcję, ucieczkę i pościg za magicznym sztyletem. <div align="justify"></div><div align="justify">Oczywiście najważniejsza w tym filmie jest rozrywka. Książe Persji nie udaje niczego i jest niezobowiązujący. Dla wielu jest to idealny przykład kina familijnego, w którym wyraźnie zarysowana granica pomiędzy dobrem i złem jest sygnałem dla rodzica, by ze spokojem pokazać ten film swojemu dziecku, a przy okazji świetnie się bawić. Wielokrotnie podczas seansu miałem skojarzenia z nieśmiertelnym Indy Jonesem i Piratami z Karaibów, które to filmy wyśmienicie ukazują czym jest film przygodowy, czym jest rozrywka i jak sprawić, by widz zatopił się na dwie godziny w zupełnie innym świecie. W baśni. W piaskach czasu. Albo w kopalni.</div><br /><div align="justify">Podsumowując - rewelacyjna rozrywka na leniwe popołudnie, albo ciepły wieczór. Nie obiecuję sobie, że wrócę kiedyś sam do tego filmu, tak jak chociażby do Piratów z Karaibów, ale jeśli ktoś mi zaproponuje wieczór z filmową, pustynną baśnią - nie odmówię. </div><div align="justify"><br />7,5/10</div></div>Unknownnoreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-8805618065719818376.post-88113574231985994382010-06-28T21:10:00.004+02:002010-06-28T21:18:14.094+02:00Worek Kości<img style="DISPLAY: block; MARGIN: 0px auto 10px; WIDTH: 180px; CURSOR: hand; HEIGHT: 283px; TEXT-ALIGN: center" alt="" src="http://images.sefer.pl/_n_/literatura/tworcy/stephen_king/worek_kosci/okladka-180.jpg" border="0" /><br /><div align="justify">Stephena Kinga od dawna zaliczam w poczet moich ulubionych pisarzy. Takie książki jak "To", "<span class="blsp-spelling-error" id="SPELLING_ERROR_0">Cmętarz</span> dla zwierzaków" czy "Miasteczko Salem", budzą nie tylko strach i ogromne emocje ale też wzruszenie, zachwyt oraz pewnego rodzaju smutek. Uczucie podobne temu, gdy żegnamy jednego z najlepszych przyjaciół, wiedząc, że już nigdy się nie spotkamy. Po kilku słabszych pozycjach Kinga, po których czułem się jakbym żegnał zaledwie znajomego, znów trafiłem na książkę, która wzbudziła we mnie uczucia wspomniane powyżej. "Worek Kości" to jedno z mocniejszych dzieł, które potwierdza, że King jest pewnego rodzaju geniuszem zarówno w wymyślaniu dobrych historii, konstrukcji powieści jak i w budowaniu i stopniowaniu napięcia. </div><div align="justify"><br />Michael <span class="blsp-spelling-error" id="SPELLING_ERROR_1">Noonan</span>, jak wielu <span class="blsp-spelling-error" id="SPELLING_ERROR_2">kingowych</span> bohaterów, jest pisarzem. W wyniku <span class="blsp-spelling-error" id="SPELLING_ERROR_3">nieszczęśliwego</span> wypadku traci żonę - <span class="blsp-spelling-error" id="SPELLING_ERROR_4">Johannę</span> (w skrócie Jo), a przy okazji twórczą wenę. Próbuje napisać coś co jakiś czas, jednak za każdym razem wzbudza to u niego odruch wymiotny, w wyniku czego pisarz zmuszony jest do wyciągnięcia z bankowego sejfu książek, które w ciągu dziesięciu lat kariery, pisał "na zapas". Po czterech latach dość <span class="blsp-spelling-error" id="SPELLING_ERROR_5">spontanicznie</span> postanawia odzyskać spokój (albo zupełnie zwariować) i wyrusza z <span class="blsp-spelling-error" id="SPELLING_ERROR_6">Derry</span> do okręgu TR, do miasteczka, w którym znajduje się domek, gdzie razem z Jo spędził mnóstwo szczęśliwych chwil. To co dzieje się później w nawiedzonym domu <span class="blsp-spelling-error" id="SPELLING_ERROR_7">Noonana</span> o wdzięcznej nazwie Sara <span class="blsp-spelling-error" id="SPELLING_ERROR_8">Laughs</span>, pozostawiam Wam do odkrycia. Siły, które wplątują pisarza w konflikt z dawnych czasów, są opisane w mistrzowski i naprawdę <span class="blsp-spelling-error" id="SPELLING_ERROR_9">przekonywająco</span>-przerażający sposób. Przez całą powieść towarzyszyło mi uczucie trudne do opisania. Była to melancholia związana ze smutkiem, a pomimo to połączona z czymś w rodzaju kibicowania, które w duchu nazwałem "smutnym dopingowaniem". Było mi autentycznie żal Michaela <span class="blsp-spelling-error" id="SPELLING_ERROR_10">Noonana</span> i jego żony, przeszywał mnie smutek, gdy raz po raz Michael wspominał o tym jak zginęła i jak wielkie łączyło ich uczucie, a na koniec odczuwałem dreszcz emocji, gdy pojawiał się jakiś znak, że jednak Jo nie do końca odeszła. A może to nie była ona?</div><div align="justify"><br /><span class="blsp-spelling-error" id="SPELLING_ERROR_11">Konstrukcja</span> powieści jest niezwykle, że pozwolę sobie użyć <span class="blsp-spelling-error" id="SPELLING_ERROR_12">metaforycznego</span> antonimu, prosto <span class="blsp-spelling-error" id="SPELLING_ERROR_13">skomplikowana</span>. Oczywiście jak na <span class="blsp-spelling-error" id="SPELLING_ERROR_14">ghost</span> story. Leniwe opisy życia Michaela pisane z <span class="blsp-spelling-error" id="SPELLING_ERROR_15">perspektywy</span> <span class="blsp-spelling-error" id="SPELLING_ERROR_16">pierwszoosobowej</span>, przepełnione melancholią, smutkiem i beznadzieją przeplatają się ze snami, wartką akcją i scenami z pogranicza jawy i snu. Naprawdę warto <span class="blsp-spelling-error" id="SPELLING_ERROR_17">przebrnąć</span> przez pierwsze 150 stron, by znaleźć się w świecie duchów, literackiego oniryzmu i drugiego <span class="blsp-spelling-error" id="SPELLING_ERROR_18">Manderley</span> z powieści "<span class="blsp-spelling-error" id="SPELLING_ERROR_19">Rebbeca</span>", które jest jednym z trzech kluczy do dzieła Stephena. Drugim jest Thomas Hardy i jego idea worka kości (King chyba przeżywał podczas pisania jakiś kryzys), a trzecim <span class="blsp-spelling-error" id="SPELLING_ERROR_20">Mellvile</span> i jego <span class="blsp-spelling-error" id="SPELLING_ERROR_21">Bartleby</span>. Inaczej mówiąc Stephen bawi się w <span class="blsp-spelling-error" id="SPELLING_ERROR_22">intertekstualność</span> i wychodzi mu to nadzwyczaj dobrze. Na szczęście nawet mając te trzy klucze i tak trzeba powieść przeczytać, by wyjść zwycięsko z miasteczka pełnego Marsjan (ha! teraz to już w ogóle zakręciłem).</div><div align="justify"><br />"Worek kości" to wspaniała powieść na upalne lato. 30 stopni, jeziorko, pusta plaża i piwko w ręku to idealna sceneria do czytania. Jednak niech nikt nie myśli, że jest to tylko rozrywka, która nie wymaga od nas wkładu <span class="blsp-spelling-error" id="SPELLING_ERROR_23">intelektualnego</span>. King niezwykle sugestywnie przenosi nas w mroczne miejsca, śni zwariowane sny i opowiada rzeczy, od których jak od gorączki, może zakręcić nam się w głowie. Dlatego jeśli lubicie się bać, sugeruję pustą plażę i jakieś miłe miejsce w cieniu brzozy. Gwarantuję, że będziecie stamtąd odchodzili, trochę zbyt często oglądając się za siebie. </div><div align="justify"><br />Mocne 8,5/10</div>Unknownnoreply@blogger.com3tag:blogger.com,1999:blog-8805618065719818376.post-92188891569548279152010-06-18T21:53:00.011+02:002010-06-18T22:07:24.029+02:00KOTY x 4<div align="justify">Dziś rzecz zupełnie nie związana z filmami, książkami i innymi tworami kultury i kulturki, a coś co mam nadzieję sprawi, że nasz dom zostanie odciążony :) Co prawda waga przedmiotu jest niewielka, bo zaledwie kilkanaście dekagramów (x4), ale myślę, że warta bliższego poznania ;)</div><div align="justify">Nasza kotka - Zorka urodziła 4 małe brzdące, którym szukamy domu. Używając znanego straszaka: "Ej, musicie wziąźć kotka, bo inaczej właściciel je utopi", nieprzekonałbym Was do zaopiekowania się jednym z potworów, tak więc postanowiliśmy postawić na suotkie fociątka rodem z naszej klasy :P Jeśli jest ktoś zaintersowany zabraniem do domu małego buldożera, pchlarza i siewcy zamętu (tudzież niszczyciela firanek), proszę o maila/komenta lub info na gg:) Tymczasem cztery kociątka na suotkich fociątkach ;)</div><br /><div align="justify"></div><img style="DISPLAY: block; MARGIN: 0px auto 10px; WIDTH: 500px; CURSOR: hand; HEIGHT: 334px; TEXT-ALIGN: center" alt="" src="http://img294.imageshack.us/img294/5248/img9104.jpg" border="0" /><br /><div align="justify"></div><br /><div align="justify"><a href="http://picasaweb.google.pl/Hejzelina/KocieKomando#">TUTAJ WIĘCEJ ZDJĘĆ</a> :) </div><br /><div align="justify">p.s. BŁAGAM! Weźcie od nas te potwory! </div>Unknownnoreply@blogger.com3tag:blogger.com,1999:blog-8805618065719818376.post-82034580519115187562010-06-14T19:50:00.004+02:002010-06-14T19:56:23.777+02:00The Mist - Gorzki happy end<div align="justify">I znów mała staroć. W zeszłym roku ta recenzjoanaliza Mgły pojawiła się na stronie <a href="http://www.stephenking.pl/">http://www.stephenking.pl/</a>. Trochę ją upgreadowałem i chlus. Kto widział film, może się zgodzić lub nie z poniższym teksem;)</div><div align="justify"> </div><div align="justify"></div><div align="justify"><a href="http://www.ecu.edu/english/tcr/27-4/The_Mist_poster.jpg"><img style="DISPLAY: block; MARGIN: 0px auto 10px; WIDTH: 300px; CURSOR: hand; HEIGHT: 440px; TEXT-ALIGN: center" alt="" src="http://www.ecu.edu/english/tcr/27-4/The_Mist_poster.jpg" border="0" /></a><br /><br /><strong>Recenzja/analiza jest przeznaczona dla osób, które film widziały. </strong></div><div align="justify"><strong><br /></strong> </div><div align="justify"><strong>Gorzki happy end</strong> </div><div align="justify"><br /> </div><div align="justify">Frank Darabont to najlepszy adaptator dzieł Stephena Kinga. Tak sądziłem przed Mgłą i tak też sądzę po obejrzeniu filmu. Czytając fora internetowe, a także patrząc na sukcesy poprzednich dzieł Darabonta, opartych na twórczości "króla", widać że nie jestem w owej opinii osamotniony. Darabont potrafi w prozie Kinga dostrzec to, czego wielu innych reżyserów spostrzec nigdy nie umiało (choć nie mówię, że wszyscy). Stephen, jak nikt inny, stwarza w swoich dziełach postaci z krwi i kości. Ludzi, w których bardzo łatwo uwierzyć, których łatwo polubić albo się ich przestraszyć. Na język filmu znakomicie przenosi to Frank Darabont, który od daty premiery "Mgły", jako jedyny powinien posiadać prawo do "kingowych" ekranizacji.<br />Temat strachu przed ciemnością był już poruszany w kinie wielokrotnie. Natomiast strach przed "białą ciemnością", był omawiany sporadycznie (“The Fog” Carpentera z 1980 roku czy zupełnie nieudany jego remake sprzed trzech lat) jednak za każdym razem nieudolnie, bądź "tylko" poprawnie (Carpenter). Lęk przed ciemnością, mgłą, a tym samym nieznaną rzeczą znajdującą się w ich wnętrznościach, towarzyszył człowiekowi od tysiącleci. W filmie Jaume Balguero głównym bohaterem i zarazem tytułem filmu jest 'Ciemność'. W filmie Darabonta - jest nim 'Mgła'. To ona kodyfikuje i łączy poszczególne elementy filmu. Mgła spowijająca nie tylko Maine, Nową Anglię i Long Lake, ale też i głowy niektórych ludzi, którzy znaleźli się w markecie.<br />"Mgła" zaczyna się świetnym nawiązaniem do twórczości Kinga i puszczeniem oka do widza. Widzimy jak Drayton maluje plakat Rolanda, a za sztalugą stoją jeszcze plakaty z filmu "The Thing" Carpentera (ukłon w jego stronę) i poster z "Labiryntu Fauna". Darabont już na początku mówi nam w ten sposób, że będziemy mieli do czynienia z czymś niesamowitym, mistyczno-mitologicznym, przerażającym i niekoniecznie przyjemnym. Pocięty przez dystrybutorów początek i środek filmu, nadrobiłem w domu i z przykrością stwierdzam, że jeśli spotkam człowieka odpowiedzialnego za wycięcie owych fragmentów, popełnię pierwsze w moim krótkim życiu morderstwo. Jak można było tak zniszczyć początek filmu, który ma swoje uzasadnienie w końcówce, który pokazuje powstanie mgły na jeziorze, który mówi o łączności pomiędzy Draytonami. Jak można wycinać fragmenty ważne dla rozwiązania filmu? Czy robił to jakiś tępy osioł? Jeśli tak, to mam cholerną ochotę na salami.<br />Dzieło Darabonta można oglądać z kilku perspektyw: Religijno – socjologicznej (zahaczając o sferę duchową), czysto rozrywkowej oraz od strony stricte technicznej. Zacznijmy może od dwóch ostatnich. Rozrywkę otrzymałem na poziomie wysokim. Ba, nawet bardzo wysokim biorąc pod uwagę niski budżet “Mgły”. Wszystko przez to, że zdecydowałem się całkowicie oddać magii kina. Wolałem na te dwie godziny wyłączyć w sobie "starego tetryka", by przeżyć dzieło Darabonta w sposób właściwy. Przez to podczas seansu w ogóle nie przeszkadzały mi niekoniecznie przekonywające stwory w postaci zmutowanych pterodaktyli czy much-skorpionów. Nawet początkowa scena z mackami miała w sobie "to coś" pomimo tego, że trwała zdecydowanie za długo i zostało w niej pokazane zbyt wiele. Odarło to trochę początek filmu z mistycyzmu i myślałem, że dalej będzie tylko gorzej. Wiedzieliśmy już od tego momentu, że za drzwiami magazynu jest coś wielkiego, choć niekoniecznie już tak tajemniczego jak w opowiadaniu. Pająki były mniej przerażające niż te, które powstały przed filmem w mojej wyobraźni, jednak to co robiły z ludźmi wystraszyło mnie na tyle, bym odpuścił wszelkie dywagacje na temat ich wyglądu. Może i były plastikowe i trochę za bardzo widać było w nich "cyfrę", ale jak już pisałem - przymknąłem oczy. Chyba się trochę bałem ;) Rozpatrując ten film w kategoriach rozrywki, mówię jedynie o efektach specjalnych, bo w gruncie rzeczy jest to film poważny, głęboki i jak na Hollywood, dość specyficzny. Nie ma tu superbohaterów, nie ma karkołomnych decyzji, a jeśli są to mają SOLIDNE uzasadnienie. Rozrywka musi się tutaj sprowadzać do efektów, gdyż w filmie nie było nic, co by mnie jakoś szczególnie rozbawiło (oprócz tekstów pani Reppler). Spotkałem się z wieloma opiniami negatywnymi, które mówiły o słabych efektach. To, co mnie najbardziej zdenerwowało w owych opiniach, to nastawianie ich autorów na drugi “Dzień Niepodległości” czy “Wojnę światów”. Powinienem jednak być zły na dystrybutora, który owym nieszczęsnym hasłem, zepsuł niemal połowie odbiorców film. W USA standy grzmiały: Strach zmienia wszystko.<br />Urzekła mnie praca kamery. Jest zawieszona gdzieś pomiędzy kinem europejskim i amerykańskim. Ujęcia podczas dialogów są niczym wyjęte z kina francuskiego, belgijskiego. Być może to tylko wrażenie, ale kilka razy bardzo pozytywnie owe kadry mnie zaskoczyły. Sceny z “potworami” to już amerykańska szkoła filmowa, która co tu kryć – sprawdza się w 100%. Światło i dźwięk w filmie są takie jak być powinny. Nic dodać, nic ująć. Montaż to też wysoki poziom i nie ma co ukrywać, że nasi krajanie wycinając fragmenty filmu, nie popisali się, bo owe momenty “pomiędzy”, są aż nadto widoczne. Grę aktorską oceniam na bardzo dobry. Większość aktorów (w tym pani Carmody i kilku jej wyznawców, pani Reppler czy Rod) grała naprawdę świetnie. Draytonowie także pozostawili po sobie dobre wrażenie. Szkoda, że nie widać było zbyt długo żony Davida (oczywiście w naszej wersji).<br />Religia to naprawdę piękna idea. Człowiek jednak nie jest tak doskonały, by się do niej dopasować w 100%. W filmie, zwolennicy demonicznej Pani Carmody, dopasowali się do nowej pseudoreligii na 150% w bardzo szybkim czasie. Świetnie został ukazany religijny motłoch, który na swój strach reagował jak zwierzęta w stadzie – paniką i agresją. W momencie, gdy ludzie zaczęli słuchać nowej prorokini, ich oczy i mózgi wypełniła mgła, przez którą nie mogli się przebić, nie mogli iść dalej bo...bali się.<br />Jezuita, Anthony de Mello, poświęcił w swojej książce "Przebudzenie", krótki rozdział na temat strachu. Napisał, że u korzeni wszelakiego zła, jakie dzieje się w świecie, znajduje się strach. Począwszy od zwykłych kompleksów, przez które boimy się do kogoś odezwać czy zrobić coś odważnego, popadając przez to w depresję, a nawet popełniając samobójstwa, a kończąc na religijnym strachu przed śmiercią i wiecznym piekłem. Stąd też wojny religijne i nieodłączna agresja, która niczym warkocz, spleciona jest z wyznaniem np. islamskim czy też chrześcijańskim. W/g de Mello istnieją tylko dwie rzeczy: Miłość (korzeń dobra) i strach (korzeń zła). Darabont świetnie to ukazał tworząc dwa przeciwstawne obozy (opozycja Drayton – Carmody). Postaci, które stałyby “po środku” (ukazane w liczbie kilku racjonalistów popierających Brenta Nortona) uśmiercił już na początku. Jest to zgodne z filozofią chrześcijańską i naukami Jezusa, który mówi, że nie można służyć dwóm panom – trzeba być albo zimnym albo gorącym. Brent i jego grupa, byli letni.<br />Patrząc na to z punktu widzenia religijnego, reżyser zrobił wyraźny podział na Boga prawdziwego zrodzonego z miłości, świadomości i pragnienia dobra, oraz na Boga fałszywego w postaci wzbudzającej strach pani Carmody (jest on równie silny jak ten prawdziwy). Zresztą nie musimy tego rozpatrywać w kategoriach Bóg/Szatan. Można zrobić to samo stawiając po prostu obok siebie wiecznych oponentów - dobro i zło. Jednak we “Mgle” można, a nawet trzeba doszukiwać się konotacji religijnych, gdyż to tę armatę wystawia przed świątynię X, Darabont mówiąc: “koniec z fałszywą religią, koniec z fanatyzmem i fundamentalizmem. Pokażę wam prawdziwego Boga”. I pokazał. W końcówce.<br />Ta wzbudzająca najwięcej kontrowersji i dyskusji scena, może być odebrana jako kara dla Davida za to, że utracił wiarę. Skończyło się paliwo w samochodzie, a tym samym wyczerpały się także pokłady nadziei i zaufania do Boga zwanego Miłością i Przyjaźnią. Zabijając swą miłość do syna i rodzącą się sympatię do Amandy, zabijając przyjaźń Roda i pani Reppler, David zabił własnego Boga, w którego tak bardzo wierzył wychodząc z marketu. W wersji “polskiej”, nie było momentu, gdy jedna z kobiet w markecie wychodzi sama szukać syna bo nikt, łącznie z Davidem, nie chciał jej pomóc. W końcówce, gdy obok Draytona przejeżdża samochód z uratowanymi, widać tę kobietę ze swoim synem. Ona nie straciła wiary, była odważna, zdeterminowana i przede wszystkim jej serce wypełniała miłość (korzeń dobra / prawdziwy Bóg) do dziecka. Ona wygrała.<br />Możliwe też, że Darabont chciał pokazać, że ten prawdziwy Bóg jest okrutny, że nie wybiera ludzi spośród dobrych i złych. Jest niczym Anton Chigurgh w “No country for old men” i zabija wszystko co ma nieszczęście stanąć na jego drodze. Nie można rozmawiać ze swoją śmiercią, uciekać przed nią albo migać się od niej. Ona, jak w “Siódmej pieczęci”, i tak znajdzie sposób.<br />Istnieje też trzecia możliwość. Wbiegający do marketu Rod, wykrzykuje zdanie: “There's something in the mist!”. Słowa, które wypowiada John Proctor w “Czarownicach z Salem”, (film tematycznie jest dość mocno związany z religijną częścią “Mgły”), oddają to, co mógł chcieć powiedzieć reżyser. Proctor wykrzykuje: “Ther's no God!”. W tej mgle nie było Boga i jego sądu, w co gorąco wierzyła pani Carmody. W ogólnie nie było Boga. Jakkolwiek się starasz i tak wszystko jest łutem szczęścia i rzutem kośćmi. Nie ma Boga, religia to głupota – rozwiejcie w końcu tę mgłę, która spowija wasze głowy.<br />A jaką drogą my mamy interpretować to zakończenie? Reżyser nie daje nam konkretnych wskazówek, choć pierwsza możliwość jest dla mnie najbardziej możliwa i znośna do przyjęcia.<br />Nie wiem jak u niektórych, ale u mnie końcówka filmu budziła wojenne konotacje. Trochę to przypominało misje pokojowe NATO, gdzieś w Jugosławii (ew. cały film mógł być metaforą wojny, choć to dość ryzykowna teza). Konwój z ocalałymi, grupy żołnierzy, czołgi. Poczułem sie przez chwilę jak na filmie wojennym, a utwór Dead Can Dance, “The Host of Seraphim” z płyty “The Serpent Egg”, który został wykorzystany w końcówce, złączył wszystko w przepiękną i smutną całość. Jego wydźwięk jest niemal równie przygnębiający jak przesłanie filmu. Jakiekolwiek by ono nie było.<br />Na koniec chciałbym jeszcze powiedzieć, że ostatnie kadry wycisnęły ze mnie wszystko. Po prostu mnie rozszarpały. Ból Draytona był tak namacalny i odczuwalny, że po raz pierwszy na filmie, który w założeniu miał być horrorem, moje oczy zeszkliły się jak na najbardziej wzruszającej greckiej tragedii. Spotkałem się z zarzutami, że było to zagrane strasznie sztucznie. Ale to (według A. Kępińskiego – jednego z najznamienitszych polskich psychiatrów) właśnie tak krzyczy człowiek pozbawiony nadziei, tak zachowuje się ktoś, kto wie, że już nie może nic zrobić by naprawić swój błąd. Wyrzuca swój ból po kawałku, w urwanych oddechach i krótkich krzykach rozpaczy, jakby jego myśli łapały się ostatnich strzępów nadziei.<br />Wraz z ustąpieniem Mgły, dla nas horror się skończył. Dla Davida się zaczął. Nie chciałbym być teraz w skórze tego człowieka, którego teraz czeka wieczne piekło. Na ziemi.</div><div align="justify"><br />Ocena za film: 9/10<br />Ocena za ekranizację: 10/10 (po obejrzeniu “właściwej wersji filmu”).</div><div align="justify"></div>Unknownnoreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-8805618065719818376.post-71121397577015497092010-06-14T15:26:00.004+02:002013-03-13T15:34:41.656+01:00No country for old men<div align="justify">
I znów starsza recenzja książki mojego ulubionego pisarza - Cormaca McCarthy'ego. Tym razem zamieniamy postaopkalipsę na psychomachię, bohaterów jednostkowych na grupę bohaterów, a przesłanie <em>Carpe Diem </em>i <em>Szanuj to, co masz</em>, na <em>Granica pomiędzy dobrem, a złem jest niezwykle cienka.</em></div>
<img alt="" border="0" src="http://www.palomar.edu/english/images/no%20Country%20for%20Old%20Men.jpg" style="cursor: hand; display: block; height: 475px; margin: 0px auto 10px; text-align: center; width: 308px;" /><br />
<div align="justify">
<strong>CORMAC McCARTHY “TO NIE JEST KRAJ DLA STARYCH LUDZI"</strong></div>
<br />
<div align="justify">
<strong>Pogranicze USA i Meksyku. Krwawe starcie handlarzy narkotyków, w którym giną wszyscy jego uczestnicy. Weteran wojny w Wietnamie – Llewelyn Moss, znajduje ciała, narkotyki i ponad dwa miliony dolarów. Tak rozpoczyna się wspaniała historia, pełna świetnych dialogów, postaci, zwrotów akcji i głębokich rozważań.</strong></div>
<br />
<div align="justify">
Llewelyna Mossa ściga bezwzględny morderca – Anton Chigurh. Prezentuje on dość osobliwy zbiór zasad, którymi się kieruje. Gdyby śmierć miała ludzką postać, najpewniej postępowałaby w ten sam sposób. Każdy, kto stanie na drodze Chigurha i zadrze z nim - musi zginąć. Chyba, że ma szczęście w rzucie monetą.<br />Każdy rozdział rozpoczyna się od monologu szeryfa. Ed Tom, to wspaniale nakreślona postać, którą najpewniej jest sam McCarthy, wkładający w usta szeryfa słowa, z którymi trudno się nie zgodzić. Słowa mądre, przenikliwe lecz przesiąknięte również sokratesowskim <em>scio me nihil scire</em>, przez co jeszcze bardziej urzekające. Zatrzymują nas i każą się zastanowić nad sprawami, o których wiemy lub raczej wydaje się nam, że wiemy.</div>
<div align="justify">
Trudno oprzeć się wrażeniu, że w "To nie jest kraj...", Cormac McCarthy opisał wojnę między aniołami i diabłami. Między dobrymi i złymi ludźmi z boskimi cechami. Kapitalne jest to, że owe cechy przez swą wieloznaczność pozwalają się identyfikować zarówno z monologami dobrego szeryfa Bella jak i okrutnymi zasadami Antona Chigurha. I nie chodzi o to, że pisarz każe nam wybierać drogę, po której idziemy. McCarthy uważa, że jest tylko jedna droga, a na niej oprócz zwykłych ludzi prędzej czy później spotkamy anioła śmierci (Chigurh) i anioła światła (Bell). Prędzej czy później skorzystamy z ich filozofii postepowania. Z której będziemy brać garściami? To tylko zależy od nas.<br />Na podstawie książki powstał nagrodzony Amerykańską Akademię Filmową, jeden z najlepszych amerykańskich filmów jakie miałem okazję obejrzeć. Skłonił mnie on do przeczytania książki i zapoznania się bliżej z całą twórczością McCarthy'ego. Bracia Coen świetnie oddali klimat "To nie jest kraj...". Wspaniale odzwierciedlili to, o czym pisarz chciał powiedzieć. Gdyby nie drobne różnice wprowadzone dla potrzeb dzieła filmowego, obraz można by było nazwać ekranizacją doskonałą. Nawet dialogi są "żywcem" wyjęte z książki.<br />Cormac McCarthy to jeden z najlepszych pisarzy jakich obecnie znam. Od dawna nie pamiętam, by ktoś urzekł mnie tak swoim warsztatem, historiami i wspaniałymi dialogami. Od dawna też nie spotkałem kogoś, kto tak dobrze zna najciemniejsze zakamarki ludzkiego mózgu i serca.<br />Dość mocno widać, że pisarz jest politycznie usytuowany z prawej strony. Jednak niektóre z jego myśli daleko odbiegają od prawicowych poglądów przez co proza staje się jeszcze bardziej wieloznaczna i pociągająca. Widać, że McCarthy wierzy w Boga. By być bardziej dokładnym – on wierzy w Boga, którego trudno sobie wyobrazić, trudno nazwać i trudno zidentyfikować, czego pisarz nie robi. McCarthy uważa, że każda próba zdefiniowania Boskości jest jak porywanie się z motyką na Słońce. Jesteśmy prochem wobec siebie, wobec Boga i świata, w którym żyjemy. I trudno nie zgodzić się z tymi słowami, które napisał człowiek będący w/g mnie bardzo blisko prawdy, celu i sensu życia, właśnie przez to, że nie próbuje ich szukać. Bo jak napisał ktoś w New York Times'owej recenzji: <em>(...)McCarthy to pisarz, który mierzy się z samymi bogami.</em></div>
<div align="justify">
10/10</div>
Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8805618065719818376.post-89111682415610853902010-06-06T01:43:00.004+02:002010-06-06T01:53:37.120+02:00Jestem legendą<div align="justify">Kolejna starsza recenzja, którą popełniłem bodajże w 2008 roku, choć łba sobie odciąć nie dam. Książka zrobiła na mnie wtedy piorunujące wrażenie i postanowiłem sobie niedawno ją odświerzyć. Niecałe 5 godzin przyjemności, grozy i wyśmienitego języka Mathesona. Niedokładnie cytując klasyka: "Kto nie czytał, ten trąba" ;)</div><div align="center"> </div><div align="center"></div><img style="DISPLAY: block; MARGIN: 0px auto 10px; WIDTH: 302px; CURSOR: hand; HEIGHT: 460px; TEXT-ALIGN: center" alt="" src="http://ja.gram.pl/upl/blogi/275802/img_wpisy/2009_12/JestemLegenda(1).jpg" border="0" /> <p align="center"><strong>Jestem legendą</strong><br /></p><div align="center"></div><br /><div align="justify">Robert Neville to twardy, rosły mężczyzna o przeciętnej inteligencji i niczym niewyróżniającej się aparycji. Po zarazie wampiryzmu, jaka nawiedziła świat, przypuszcza, że jest ostatnim człowiekiem na ziemi. By być bardziej dokładnym, Neville myśli, że jest ostatnim "zdrowym" człowiekiem stąpającym po ziemskim padole. Robert za dnia szuka pożywienia, odwiedza miejsca, które mogą dostarczyć mu zarówno informacji jak i potrzebnego do przetrwania sprzętu. Jednak nade wszystko tępi nękające go po zmierzchu wampiry. Stara się odkryć ich tajemnice, niekiedy za pomocą wielu dwuznacznych moralnie doświadczeń. To właśnie one staną się głównym motorem powieści i zasymilują końcowe strony, które są w stanie poruszyć nawet najbardziej twardego czytelnika. Bardzo dobrym posunięciem ze strony autora jest wrzucenie nas w przerażający świat powieści od samego początku. Zostajemy przez to zmuszeni do natychmiastowego przeobrażenia się w Roberta Nevilla i widzimy wszystko jego oczami. Zabieg ów jest trudny do zrealizowania i udowadnia mistrzostwo Methesona, który rewelacyjnie nakreślił postać głównego bohatera. Gdy on odczuwa depresję, my także ją czujemy, gdy raduje się z rozwikłania nurtującego problemu - cieszymy się razem z nim. I najważniejsze - razem z nim przez całą powieść czujemy nadzieję na to, że wszystko dobrze się skończy. "Jestem legendą" można traktować dosłownie i metaforycznie. Poruszanych jest tutaj wiele kwestii, a są wśród nich tematy wciąż aktualne, przez co książka R.Mathesona ma zaszczyt być zaliczana do książek ponadczasowych. Przede wszystkim jest to powieść o wyobcowaniu, samotności, nałogach, przekłamaniach i iluzjach, jakie tworzymy sobie każdego dnia. Jest także historią o głębinach ludzkiego mózgu, które potrafią być z ogromną mocą eksplorowane przez izolację. I na końcu jest to historia o braku "właściwej" tolerancji. O tym, że przeważnie nie jednostki, a masa posiada rację. Nie Ci, którzy biorą prawdę za autorytet, ale Ci, którzy biorą autorytet za prawdę. Wydaje mi się, że każdemu z nas w różnych okresach życia przeszła na pewno kiedyś przez głowę myśl, że ludzie o innych poglądach, wyznaniu, kolorze skóry czy orientacji seksualnej, są inni...a przez to gorsi. Z biegiem czasu nabieramy tolerancji prawdziwej (opartej na indywidualnym oglądzie każdego przypadku) lub fałszywej (opartej na poprawności politycznej), ew. kończymy jako bojownik o sprawę, w której tylko jedna, hermetyczna ideologia jest słuszna. W książce Mathesona sytuacja się odwraca, ponieważ tym "innym" staje się ostatni człowiek należący do ludzkiej rasy. Jest wykreowany w taki sposób, że przez cały tekst kibicujemy "naszemu" Robertowi w jego dążeniu ku "naszej" normalności i prawdzie. Naszej, ale czy słusznej? Tak jak dwuznaczne jest postępowanie głównego bohatera, które można nazwać etycznym prymitywizmem lub wyrafinowaną filozofią Kalego, tak już nie mamy co liczyć na dwuznaczne zakończenie. Ostatnie karty powieści długo nie dają zasnąć bez odpowiedzi na pytanie:"kto tu ma rację?" Przyznam się bez bicia, że gdyby nie hollywoodzka ekranizacja książki, zapewne nie wiedziałbym do dnia dzisiejszego, kim jest Richard Matheson. Po przeczytaniu jego najlepszego dzieła (a tak przynajmniej twierdzi większość czytelników), mogę powiedzieć, że pisarz ze spokojnym triumfem w głosie może wypowiedzieć ostatnie zdanie z omawianej książki. W pełni na nie zasłużył. </div><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><div align="justify"></div><div align="justify"><a href="http://free4web.pl/3/2,11628,414506,6898947,5,Thread.html#7024224">Tutaj</a> krótka reflekacja na temat filmu z Łilem Smifem z <a href="http://free4web.pl/3/?11628">forum GWKC</a> ;)</div>Unknownnoreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-8805618065719818376.post-84373160995006741292010-06-06T00:39:00.006+02:002010-06-06T01:04:39.274+02:00Dla gitarzystów i nie tylko ;)<div align="justify"><br /></div><div align="justify">A teraz trochę reklam ;) Wielu z Was wie, że co roku w Mosinie organizujemy Ogólnopolskie Dni Artystyczne z Gitarą. Zapraszamy wyśmienitych gości z muzycznego świata, organizujemy darmowe warsztaty i przede wszystkim koncerty, które z racji tego, że na sali jest maksymalnie 220 osób, przez co artyści mają świetny kotakt z publicznością i zawsze spotykają się z nią po koncertach w naszym klubie festiwalowym, są wydarzeniami niezwykłymi. Zapraszam do przeczytania relacji z ODAzG i tym samym, zapraszam dokładnie za rok na kolejną, 5 edycję festiwalu. </div><div align="justify"><br /></div><div align="justify"></div><img style="DISPLAY: block; MARGIN: 0px auto 10px; WIDTH: 400px; CURSOR: hand; HEIGHT: 267px; TEXT-ALIGN: center" alt="" src="http://img163.imageshack.us/img163/6138/img7243t.jpg" border="0" /><br /><strong>IV Ogólnopolskie Dni Artystyczne z Gitarą zakończyły się. Prawie tysiąc osób wysłuchało 46 muzyków, prawie 60 warsztatowiczów skorzystało z 30 godzin warsztatów. Cztery dni koncertów, wspólnego jamowania w klubie festiwalowym, warsztatów i lekcji mistrzowskich oraz mnóstwo dobrych chwil spędzonych w towarzystwie miłośników gitary. </strong><strong></strong><br /><br /><div align="center"><br /><strong>CZWARTEK 22.04.2010</strong></div><br /><div align="justify">W czwartek 22 kwietnia nastąpiło uroczyste otwarcie mosińskiej imprezy. Po krótkiej prezentacji wspólnego dorobku organizatorów przedsięwzięcia - Mosińskiego Ośrodka Kultury i Mosińskiego Towarzystwa Gitarowego oraz przedstawieniu tegorocznych artystów, jacy mieli zaprezentować się na mosińskiej scenie, usłyszeliśmy w chopinowskim repertuarze, mosińskiego gitarzystę rodem z Kolumbii – Carlosa Ramireza wraz ze swoimi uczniami. Po krótkim czasie dołączyła do nich znakomita wokalistka Weronika Szypura, która wzbogaciła muzykę pięknym, mocnym i pełnym emocji głosem wykonując m.in. piosenki Edyty Geppert. IV Ogólnopolskie Dni Artystyczne z Gitarą zostały oficjalnie otwarte. </div><div align="center"><br /><strong>PIĄTEK 23.04.2010</strong></div><strong></strong><div align="justify"><br />Drugiego dnia od godziny 15:00 warsztatowicze mogli skorzystać z muzycznych lekcji Marka Radulego, który już po raz czwarty gościł na ODAzG, zarówno w roli nauczyciela jak i muzyka występującego na scenie. Zarówno w trakcie jak i po festiwalu, z jego ust padło wiele ciepłych słów pod adresem mosińskiej imprezy: „Jestem dumny z tego, że uczestniczę w przedsięwzięciu, które w ciągu tych kilku dni, przybliża uczestników do świata muzyki różnorodnej i wielogatunkowej. Ta różnorodność i otwartość zarówno na gitarę elektryczną jak i basową, a przede wszystkim klasyczną cechuje Dni z Gitarą i sprawia, że cała impreza ma osobliwy charakter. Co za tym idzie, nie jest to festiwal, który można porównać z czymkolwiek, co dzieje się w kraju w muzyce. Jestem przeszczęśliwy, że mogę w tym czasie współpracować z gronem wspaniałych młodych osób - wolontariuszy, którzy nie pracują na zasadzie "odbębnienia", tak by po prostu było, tylko wkładają w to całe serce. Przedsięwzięcie przybiera przez to charakter iście profesjonalny, a zarazem swojski i niesamowicie gościnny, zarówno dla artystów jak i słuchaczy. ” - mówi Marek Raduli.<br />Punktualnie o 19:00 na scenie pojawił się zaliczany do czołówki polskich gitarzystów klasycznych – Robert Horna. Absolwent Akademii Muzycznej we Wrocławiu oraz Konserwatorium Muzycznego w Enschede w Holandii. Popisał się m.in. wspaniałym interpretacjami jazzowej sonaty Dusana Bogdanovica czy brawurowo wykonanymi utworami Astora Piazzoli. Ten znakomity muzyk z powodzeniem koncertował nieomal na całym świecie, a w piątkowy wieczór zaczarował mosińską scenę. Wieczór trwał, na scenę wkroczył Remigiusz Szuman – artysta z Mosiny, a nastrój z kameralnego przerodził się w bogaty instrumentalnie karnawał. W sumie na scenie pojawiło się około dwunastu osób, w tym zaproszeni do wspólnego muzykowania goście (m. in. Marek Raduli). Poetyckie teksty autorstwa Remigiusza Szumana, nawiązujące do jego życiowej drogi i doświadczeń, świetnie komponowały się z folkowo-rockową muzyką, w której mogliśmy usłyszeć znamiona twórczości takich artystów jak Leonard Cohen, VooVoo czy Lech Janerka.<br />Wieczorem w klubie festiwalowym odbyło się rewelacyjne jam session, w którym udział wzięli prawie wszyscy artyści, koncertujący tego dnia. Piątkowa noc była też znakomitą reklamą dla występu mającego odbyć się nazajutrz na mosińskiej scenie. W trakcie jamowania do grona muzykujących dołączyli Jacek Królik oraz Piotr Żaczek.</div><div align="center"><br /><strong>SOBOTA 24.04.2010</strong><br /></div><div align="justify">Sobotni ranek, aż do godzin popołudniowych wypełniły zajęcia warsztatowe z Piotrem Żaczkiem (bas) i Jackiem Królikiem (gitara elektryczna) oraz lekcje mistrzowskie z Robertem Horną (gitara klasyczna). Lekcje Jacka Królika odbywały się w Klubie festiwalowym ze sporą grupą adeptów gitarowego rzemiosła. Warsztatowicze mogli dowiedzieć się m.in. o synchronizacji prawej i lewej ręki, o poprawnym kostkowaniu naprzemiennym oraz o kontroli palców. Muzyk zachęcał do pewnego i mocnego grania, sugerował przede wszystkim ćwiczenia rozciągające. W przeciwieństwie do Marka Radulego, który skupiał się na równie ważnej teorii, Jacek Królik poświęcił czas praktyce.<br />Warsztaty z Piotrem Żaczkiem skupiły w małej sali Ośrodka Kultury prawie dziesięciu młodych basistów. Żaczek dawał wskazówki jak dobrze pracować z sekcją rytmiczną, zalecał ćwiczenia z komputerem i loopami. Każdy po kolei podpinał się do pieca i ćwiczył z mistrzem, który indywidualnie potraktował każdego uczestnika, skupiając się przede wszystkim na groovie. Owo magiczne słowo oznacza dla basisty nie tyle styl, co sposób tworzenia i odbierania dźwięków, których słuchanie staje się ekscytującą zabawą, radosną eksplozją emocji. Na swojej stronie internetowej Piotr Żaczek napisał dwa dni po festiwalu: „24 kwietnia odbyły się Muzyczne Warsztaty, gdzie miałem okazje prowadzić zajęcia z gitary basowej a wieczorem zagrać z moim autorskim materiałem z zespołem Mutru. Jestem pod dużym wrażeniem organizacji. Wszystko było "zapięte na ostatni guzik" od momentu mojego przybycia do Mosiny do wyjazdu wszystko się zgadzało...”<br />Lekcje mistrzowskie u Roberta Horny skupiły grupę ośmiu osób. Mistrz kilka godzin poświęcił na szlifowaniu stylu, ustawianiu dłoni i pozycji oraz dawaniu cennych wskazówek dotyczących interpretacji. Zalecał przede wszystkim pracę z metronomem. Na koniec lekcji, mistrz poproszony o krótki występ, zagrał „Sonatę jazzową” Dusana Bogdanovica.<br />Wieczór koncertowy rozpoczął się od wspólnego występu Jacka Króilika, Marka Radulego oraz młodego mosińskiego basisty Pawła Stachowiaka. Zaprosili oni do wspólnego muzykowania kilku warsztatowiczów, którzy wykazali się największym kunsztem gry i zrobili wrażenie na mistrzach gitary. Ze sceny popłynęły dźwięki energetycznych, bluesowych standardów. Choć występ trwał zaledwie czterdzieści minut, pozostawiając lekki niedosyt, zaostrzył apetyt na dalszą część wieczoru.<br />Gdy na scenie pojawili się Piotr Żaczek (bas), Adam Bałdych (skrzypce elektryczne), Robert Luty (perusja), Maciej Kociński (saksofon altowy i tenorowy), Marcin Górny (sample, instrumenty klawiszowe), Grzegorz Jabłoński (instrumenty klawiszowe) przepowiadało to nadchodzącą burzę dźwięków. Jednak burza nie nadeszła. Nadszedł huragan. New jazz i fusion suto zakrapiane elektroniką, dziesiątki stylów muzycznych zawartych w muzyce Mutru Squad, były czymś zupełnie odrealnionym i pięknym. Niekomercyjnie pięknym. Utwory z płyt Mutru oraz nowego krążka Balboo sprawiły, że słuchacze wyszli z koncertu oczarowani. A, że był to koncert wielce udany i wyśmienity, świadczy chociażby fakt, że kilka minut po występie rozeszły się wszystkie płyty Żaczka&C.o.<br />Noc wypełniły kolejne godziny w klubie festiwalowym spędzone w towarzystwie artystów i gości, licznie uczestniczących w jam session i dobrej zabawie. Sympatię i burzę oklasków wzbudziła też gra Guitar Hero, która po dwóch wieczorach, zdobyła spore grono nowych fanów. </div><div align="center"><br /><strong>NIEDZIELA 25.04.2010</strong></div><br /><div align="justify">Mosiński gitarzysta i nauczyciel gitarowego rzemiosła, Carlos Javier Ramirez, dwa razy w tygodniu gromadzi grupę młodych adeptów gitary z Mosiny i okolic, którzy pod jego czujnym okiem zdobywają wiedzę i umiejętności gry na sześciostrunowcu. W niedzielę o godzinie 15:00 w klubie festiwalowym odbyła się otwarta próba, podczas której goście mogli obserwować jedną z takich lekcji „na żywo”. W sali zebrało się prawie 20 młodych gitarzystów. Po zakończeniu próby, stwierdzenie jednego z redaktorów radiowych: „Mosina gitarą stoi”, zdawało się być bardzo trafne i przekonywające.<br />Wieczór koncertowy rozpoczął się od występu trzech muzyków ze Śremu: Krzysztofa Adamskiego (bas), Szymona Baranowskiego (perkusja) oraz Jędrzeja Wencki. Formacja K=I=W=I miesiąc wcześniej zdobyła pierwsze miejsce na mosińskim Przeglądzie Kapel Gitarowych. Główną nagrodą dla młodych muzyków był występ przed zespołem TSA. Młodzi muzycy cieszyli się zarówno z możliwości zaprezentowania się przed szerszą publicznością, ale przede wszystkim z supportowania legendy polskiego rocka. Podczas czterdziestopięciominutowego koncertu usłyszeliśmy bardzo zgrabne połączenie grunge, stoner rocka, metalu, indie i hard core'u. Było szybko, mocno, ciężko i głośno. Zespół K=I=W=I pozostawił po sobie bardzo dobre wrażenie. Podczas przerwy wręczono nagrodę w konkursie Gitaromania, w którym główną nagrodą była gitara akustyczna ufundowana przez Salony Muzyczne Riff z Poznania.<br />Tuż po 20:00 przyszedł czas na danie główne, jakim był występ Tajnego Stowarzyszenia Abstynentów, czyli zespołu TSA. Danie to jednak nie było polane gęstym heavy-metalowym sosem, a jedynie lekko przyprawione akustyczną przyprawą, co zupełnie w niczym nie przeszkodziło muzykom, a nade wszystko publiczności w wyśmienitej zabawie. Charyzmatyczny Marek Piekarczyk zdołał wprawić mosińską publiczność w doskonały nastrój, a gitarowe popisy Stefana Machela i Andrzeja Nowaka, wspomagane bezbłędną sekcją rytmiczną Marka Kapłona (perkusja) i Janusza Niekrasza (bas) wypełniały salę Mosińskiego Ośrodka Kultury dźwiękami starych przebojów TSA,takich jak „Trzy zapałki”, „51” czy „Chodzą ludzie”. Prawie dwie godziny rock'n'rollowej zabawy na gitarach akustycznych, dziesiątki żartów Marka Piekarczyka i tonąca w oklaskach sala. Wyśmienity koncert finałowy dobiegł końca, a wraz z nim zakończyły się IV Ogólnopolskie Dni Artystyczne z Gitarą w Mosinie.</div><div align="justify"><br />Więcej informacji i zdjęć na naszej stronie internetowej: <a href="http://www.gitaramosina.pl/">http://www.gitaramosina.pl/</a>.</div><br /><div align="center"><a href="http://img99.imageshack.us/gal.php?g=img5904.jpg">Trochę fotek z ODAzG ;)</a></div>Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8805618065719818376.post-67567911548146408072010-06-03T17:43:00.005+02:002010-06-06T01:54:48.256+02:00The Road<div align="justify">"Drogę" Cormaca McCarthy'ego, czytałem już jakiś czas temu. Do dziś uważam, że jest to najprowdopodobniej najlepszy obraz postapokalipsy, jaki ktokolwiek zdołał namalować słowem. Coby nie próżnować, postanowiłem wrzucić swoją przykurzoną recenzję tej książki i, co tu kryć, zachęcić tych, którzy jeszcze nie czytali. </div><br /><div align="justify"><img id="BLOGGER_PHOTO_ID_5478595834245801938" style="DISPLAY: block; MARGIN: 0px auto 10px; WIDTH: 247px; CURSOR: hand; HEIGHT: 400px; TEXT-ALIGN: center" alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg7t68VnpZhqUeF78R0rcQaK5BsfbBSsQZLSYCOMdX4_KQtLWuUCIBVGKOgSKCMBUU1hkFMOjDWpuYxZmH9BNzPX3ceMTK05_WCG-Q0SQUMCtklMGCG_L3eLezJQXM3mI6VxAuJ8earU3s/s400/the-road-cormac-mccarthy1.jpg" border="0" /><br /></div><div align="justify"></div><div align="justify"></div><div align="justify"><strong>Jedyne co wiemy na pewno to to, że zegary stanęły o 1:17. Potem nastąpiła zagłada i piekło na ziemi. Większość ludzi nie przeżyła. Świat przykrył popiół i wieczny mrok. </strong><br /><br /></div><div align="justify">McCarthy nie traci czasu na opisy katastrofy, szczegóły zaistniałej sytuacji czy nawet krótkie streszczenia. Zostajemy od razu wrzuceni do świata, w którym samotnie wędrujący ojciec i syn, muszą poradzić sobie z głodem, wszechogarniającym zimnem i złymi ludźmi. Tak nazywają grupki kanibali polujących na kobiety i mężczyzn, którym sumienie, przyzwoitość, religia czy najzwyklejsze (choć w tych czasach już unikatowe) dobro, nie pozwala zmienić się w zwierzęta. </div><br /><div align="justify">Chłopiec ma osobliwe, złe sny. Bardzo rzeczywiste. Nie pamięta "normalnego świata", gdyż urodził się zaraz po albo tuż przed kataklizmem, wobec tego często zadaje pytania o "stary porządek". Ojciec opowiada synowi zmyślone, choć spokojne i piękne historie. Wiele razy powtarza, że "cokolwiek włożysz do głowy, zostaje tam na zawsze" i nie każe chłopcu patrzeć na zwęglone trupy czy sceny masakr urządzone przez kanibali. Jednak zarówno mężczyzna jak i jego syn zdają sobie sprawę, że żyją w świecie, gdzie niedługo nawet Śmierć nie będzie miała już czego szukać. Żyją w świecie, w którym nawet dzieciom nie można już “mydlić oczu”. </div><div align="justify"></div><br /><div align="justify">Podczas wędrówki spotykają ich różne przeciwności losu, a także niespodzianki. Choć należałoby rozróżnić ich dwa rodzaje: pierwsze – niewyobrażalnie cenne, gdy natrafiają na skład z żywnością czy butlę z gazem, drugie to te, które nawet ich koszmary nie były w stanie zobrazować (schodzą do piwnicy, która jest żywą spiżarnią kanibali, pragnienie śmierci). Jedzą wszystko co da się zjeść, piją wszystko co da się wypić. Coraz częściej mają wrażenie, że to czym się żywią to już i tak tylko brud, pył, kurz, gnuśność i śmierć. </div><br /><div align="justify">Mógłbym tak naprawdę opisać całą książkę, scena po scenie, bo przez 265 stron wszystko wygląda podobnie i jednolicie (sen, szukanie jedzenia, uciekanie, jedzenie, ognisko, spanie i tak w kółko), tak jak jednolity stał się świat po apokalipsie. Jednak istota książki zawiera się w dwóch ostatnich akapitach, w których, gdy je czytałem, wydawało mi się, że sięgnąłem dna jakiejś ziemskiej tajemnicy istnienia. Jakbym dotknął samego rdzenia życia. Kapitalne i wzruszające zakończenie. </div><br /><div align="justify">Skończyłem tę książkę w dwa wieczory. Mało brakowało, a wszystko połknąłbym za jednym razem, ale miałem czasami wrażenie, że gdybym pociął zdania i ułożył je w wersy, czytałbym poezję. Poezję zbyt intensywną bym mógł ją przeżyć we właściwy sposób. Oszczędność, a nawet jak powiedział Jacek Dukaj: "chirurgiczność prozy" C.McCarthy'ego jest wciągająca, hipnotyczna i wspaniała. Tak pisze człowiek, który wie czym jest pisanie, wie o czym chce powiedzieć, co chce przekazać. Wie kim jest każdy z nas. </div><br /><div align="justify"><strong>10/10</strong> </div>Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8805618065719818376.post-8882675515874897372010-06-02T00:20:00.010+02:002010-06-14T19:33:34.555+02:00W przygotowaniuBlog, jak widać wymaga trochę dopieszczenia od strony graficznej. Jednak już działa i postaram się co jakiś czas wrzucić coś na ruszt. Traf chciał, że na pierwszy ogień poszła recenzja "Zmierzchu", a co za tym idzie, śmiało można użyć określenia, pierwsze koty za płoty. Na szczęście.<br /><br />A że mam w zanadrzu sporo starych recenzji, to przynajmniej na początku "działalności", będę aktywnym bloggerem ;)<br /><br />p.s. Dzięki Mandriell za pomoc :)<br />p.s. 2 - Mike - ogromne dzięki za pomoc :) Ju are gat of de css:PUnknownnoreply@blogger.com1